Nie jesteś zalogowany

 Pasja czy biznes?

2010-04-24 16:42:02

Sam talent, ciężka praca nad materiałem, zaangażowanie, pasja i odwaga artystyczna nie wystarczają do odniesienia realnego "sukcesu" (w Polsce przez "sukces" rozumiałbym to, co jest marzeniem większości muzyków sceny niezależnej – utrzymywanie się z muzyki, zarabianie pieniędzy z tego, co jest de facto ich główną życiową "zajawką"). O wiele ważniejsza jest aktywna, konsekwentna i skuteczna działalność na polu marketingowo-promocyjnym. To nic odkrywczego – tak było zawsze (i to nie tylko w świecie muzyki rozrywkowej, lecz również na gruncie sztuk wizualnych, literatury, kina itd.). Ale nigdy dotąd nasza cywilizacja nie charakteryzowała się aż takim nadmiarem zjawisk, sytuacji, propozycji. Wszystkiego jest za dużo i żeby się z tego tłumu wybić, należy (bardziej niż kiedykolwiek wcześniej) położyć zdecydowanie większy akcent na stronę marketingową, niż artystyczną. Biznes zdominował pasję w sposób wręcz brutalny.

Skąd taki stan rzeczy? Stąd, że rynek muzyczny to rynek taki sam, jak każdy inny – tyle, że "produktem" jest tu muzyka. Jeśli ktoś łudzi się, że najbardziej opiniotwórcze centra krytyczne na świecie, w rodzaju słynnych serwisów internetowych i magazynów drukowanych, kierują się przy swoich werdyktach poziomem artystycznym wydawnictw, to musi wziąć poprawkę na jeden fakt. A mianowicie, jeśli przyjrzymy się uważnie ich rankingom najlepszych płyt z ostatnich kilku lat, to zauważymy, że piłkę konsekwentnie rozgrywa między sobą około dwudziestu-trzydziestu najprężniejszych wytwórni ze Stanów Zjednoczonych i z Wielkiej Brytanii. Wstępną selekcję definiującą to, co "dobre", przeprowadzają więc już włodarze tych czołowych oficyn fonograficznych. A gdy zapytamy ich o kryteria wyboru zespołów, z którymi podpisano kontrakt, to okaże się, że w znacznej mierze (pomijam "cudowne" wypadki) labele stawiają na "samograje" – kapele które istnieją już parę lat i pozyskały (tam, gdzie działa label) prężną grupę oddanych fanów, gotowych regularnie chodzić na koncerty ulubieńców, nabywać ich nowe publikacje, kolekcjonować pamiątki itd.

Droga na szczyt zakłada więc realizowanie (od samego początku!) misternie przygotowanej strategii marketingowej. Artysta musi być "firmą" ze skutecznym działem PR i reklamy, bo przetrwają ci, których zapamięta większa liczba osób. Chyba, że artysty nie interesuje rozgłos, popularność, sukces komercyjny i dotarcie do jak najszerszego odbiorcy, a pisanie, nagrywanie i wykonywanie muzyki traktuje on jako przyjemny/wartościowy sposób spędzania czasu. Wtedy takie muzykowanie ma charakter czysto hobbystyczny, a zasięg to krąg najbliższych znajomych twórcy, który zarabia na utrzymanie w sposób zupełnie niepowiązany ze swoją kreatywną działalnością muzyczną. Takie zasady gry wyglądają mi na uczciwe: nikt nas do niczego nie zmusza, nie oczekuje "sukcesu", a zatem odpada ryzyko "naginania" artystycznych ideałów do "realiów antenowych". Wówczas pasja pozostaje pasją, a biznesu nie ma w ogóle. Nie wiem, czy są zdolni muzycy, których interesuje taka droga, ale mnie na pewno interesowałoby zetknięcie z ich twórczością.

* * *

[Tekst znalazł się w broszurze opublikowanej w kwietniu 2010 z okazji czwartej edycji konferencji Muzyka A Biznes]

Nie dodano tagów

Komentowanie tego postu zostało zablokowane przez moderatora