Nie jesteś zalogowany

 Przegląd 2011 - odcinek 1

2011-11-30 23:26:28

Wielkimi krokami zbliża się koniec roku, więc wypadałoby rozejrzeć się co ciekawego muzycznie wydane zostało A.D. 2011.

Niniejszym tekścikiem rozpoczynam cykl mini-recenzji na temat albumów z upływającego roku, które z różnych względów nie zmieściły się w recenzjach, które prowadzę na portalu livelife.pl.

Radiohead - The King Of Limbs
[2011, TBD Records]

I ni z tego, ni z owego mamy Radio na pierwszego. Może nie na pierwszego, ale na  osiemnastego, jednak ten wierszyk doskonale oddaje atmosferę premiery wydawnictwa. Yorke z brygadą umieścili mp3 na swojej stronie internetowej i piłka znalazła się po stronie słuchaczy. Fani zespołu chyba jednak nie takiej niespodzianki chcieli i nie przyjęli jej jakoś bardzo gorąco.

To płyta którą miałem w gotowości, ale nie miałem ochoty specjalnie słuchać. No bo niby po co? Mamy rok 2011, Europę, komputery i samoloty, więc po co nam jeszcze do tego Radiohead? 
Po pierwszym przesłuchaniu robi się od tego nagrania duży kocioł, potem zaczyna się to jakoś układać. Przejdźmy do rzeczy.

„Bloom”: od razu skojarzenia płyną bardziej w stronę The Eraser (całkiem niezłego moim zdaniem), niż do poprzedniej inkarnacji oksfordczyków czyli rockerskiego In Rainbows. Glitchowe repetycje, głęboka basowa ofensywa, brak klasycznego instrumentarium. Od 2:20, wraz z podniesieniem utworu mamy więcej z klasycznego klimatu Radiohead. Jeżeli ktoś (mówię też trochę o sobie) niczym Hibernatus spędził ostatnie 1,5 roku w zamrażarce, obudził się dziś i ze współczesną muzyką elektroniczną miał kontakt raczej z doskoku ma prawo być zdezorientowany. Ale jedziemy dalej: „Morning Mr. Magpie”. Od 0:58 saperski, punktowy bas, więcej w sumie budowania klimatu niż rzeczywistego grania.

Mój pierwszy faworyt to „Little By Little”: ocieplone, brzmiące jak odrzut z  Hail To The Thief. Melodia i jedna ze ścieżek trochę wzięta z „The Gloaming”. Pełno tu produkcyjnych smaczków: 0:58 - delikatny krok do tyłu w produkcji, by zrobić miejsce na refren, masa różnych efektów w lewym kanale. O quasi-singlowym „Lotus Flower” niewiele można powiedzieć: brzmieniowo znakomicie (w końcu Yorke/Godrich), ale w sumie oprócz ciekawego przełamania w refrenie wiele więcej nie mam do dodania.

„Codex” jest bardzo ciężki do ugryzienia. Bezwzględnie najtrudniejszy utwór. Zbudowana na pianowych akordach digi-bluesowa ballada daje do myślenia. Melodia wyczynia tyle meandrów i łamańców, że ciężko się połapać. „Give Up the Ghost” to podejście do tematu od drugiej strony, nieomalże rootsowe, z przebijającym śladem pudła rezonansowego w miksie. Świetnie umieszczony wokal, niedenerwujący nadmiernym wczuwaniem się.

I wisienka na torcie. Pełne, instrumentalne „Seperator”. W pierwszej części linia wokalu poprowadzona jest nieomal jak w kawałku r’n’b. Pojawiające się z nikąd i rzucane w przepaść wersy If you think this is over/Then you're wrong to wspaniały przykład kameralnego wyczucia, którym jak tylko chce Yorke umie operować. Wychodzi dużo lepiej niż megalomańskie, opętańcze wycie. Ciekawe są popisy basu i gitar od 2:40. Utwór posiada ten powiew nieśmiertelności, charakterystyczny dla klasycznych nagrań zespołu. 
Wbrew temu, co można by sądzić Radiohead to zespół cały czas żywy, buzujący pomysłami. Nie zważający na swój status woskowych figur działający i idący wbrew oczekiwaniom. Więc jeśli ktoś się zastanawia czy warto się nimi jeszcze interesować to odpowiadam, że tak.
 

Nie dodano tagów



Skomentuj

Komentarze: 0

Nie dodano komentarzy.
Logowanie
Zapamiętaj mnie
Bezpieczne logowanie (SSL)
Zapomniałem hasła
» zarejestruj się!
Najczęściej komentowane
brak
Ostatnie komentarze
brak