Nie jesteś zalogowany

Przegląd 2011 - odcinek 5

2012-03-04 13:26:23

Outshine Family - Galeria De La Luz
[2011, Black Maps]


The Secret Miracle Fountain autorstwa Function to jeden z „tych” albumów. Kontakt z nim to zawsze przeżycie, coś specjalnego, ale zupełnie nie da się tego rozłożyć na czynniki pierwsze czy odpowiednio opisać. Słuchałem go kilkanaście razy, a nic z niego nie pamiętam. Nie jestem w stanie oddzielić od całości żadnego fragmentu. To zawsze jest ponad godzina wyjęta z normalnego świata. Więc jeżeli Matthew Liam Nicholson, tym razem jako Outshine Family nagrywa po 3 latach nową płytę to ja jestem na posterunku.

Wzięcie się za duże przedsięwzięcie musi budzić duży sceptycyzm. Mało kto jest w stanie zrealizować ambitne i w teorii genialne projekty. Kończy się to zazwyczaj bardzo przykrym rezultatem. Więc jeżeli mamy tu do czynienia z prawie godziną spójnej muzycznej opowieści, bez zamulania i z odpowiednio dozowanym napięciem to ręce same składają się do oklasków.


Organiczny, przyrodniczy klimat przeżywa różne koniunktury, ale ma swoich zwolenników. Nicholson opanował operowanie nim do perfekcji. Ambientowe plamy towarzyszące utworom nie są zwykłym dodatkiem typu atmosphere, lecz prawdziwym kręgosłupem kompozycji. Raz za pomocą synthu i efektów gitarowych, innym razem za pomocą niezliczonych akustycznych instrumentów buduje on świat tytułowej Galerii Światła.      

Świetnie wypadają momenty piosenkowe, których na The Secret Miracle Fountain było mało. „Alone With Your Tatoos” to rootsowa psychodelia, zezująca w klimaty muzycznego kolektywu typu Broken Social Scene (końcówka). „Stars Wept Upon Us” to Joanna Newsom z najlepszego okresu Ys Street Band plus dream-popowe inklinacje (może High Places?). Albo takie „Silly Bird”: zaczyna się jak nowoczesny shoegaze typu Serena Maneesh, od 1:50 zaczyna się powoli podbudowywać, aby ostatecznie od 2:45 wybuchnąć jako drapieżny folk-rock.

Nie chce zapeszać, bo może nie ma na tu przełomowych wydarzeń typu zmiany akordów w „Unshaken (Positively Implacable)” z poprzednika, ale na bezrybiu…

 

Feist - Metals
[2011, Cherrytree/Interscope]


Nowa propozycja Feist to wydawnictwo nagrane w górskiej samotni. Czy oddalenie się od zgiełku i sukcesu poprzedniej płyty wyszło jej na dobre?

Kanadyjki Leslie Feist po prostu nie da się nie lubić. Jest ładna, utalentowana i charyzmatyczna. Etosowo głęboko w niezalu (brawurowe występy na albumach rodaków z Broken Social Scene czy Kings Of Convenience), umiejąca otaczać się ciekawymi ludźmi, jak producent-kameleon Chilly Gonzales. Oprócz ewidentnych kiksów, jak niesławna kapelka Peaches, nic nie można było jej zarzucić. Dobitnie udowodniła to w 2004 solowym Let It Die. Pomimo braku oryginalności, album po latach broni się jako skromna i bezpretensjonalna kolekcja eklektycznych popowych piosenek.

Nie sposób więc nie zadać pytania: Leslie, why? Po co ten cały patos? Po co te skomplikowane aranżacje, w których sama nie możesz się połapać? Dla niektórych już poprzedni album musiał być sygnałem alarmowym. Ewidentne mielizny przykryte zostały tam udanymi singlami. Niestety nie tym razem.

Nawet po tytułach dwóch pierwszych utworów („The Bad In Each Other” i „Graveyard”) można się przekonać, że eksplorują one ciemną stronę mocy. Feist jednak aż takie ciężkie klimaty ewidentnie nie służą. Akustyczna, ale strasznie gęsta folkowa aranżacja, przedramatyzowane melodie. Dzwonki, smyki, gitary, dziesiątki ścieżek, które potęgują tylko depresyjny nastrój.
 
Może przejdźmy do singlowego „How Come You Never Go There”. Starałem się znaleźć tu jakąś lekkość, cokolwiek o co można by się zaczepić. Chórki w refrenie to za mało. Kombinowanie jak w „A Commotion”: raz głośno-cicho, potem grane jakieś seryjne smyki czy nałożone na siebie męskie chórki nie są w stanie nas przekonać, że nie mamy do czynienia z dojmującą songwriterską mizerią. Podobnie „Bittersweet Melodies”: dużo tu „bitter”, mało „sweet”, a „melodies” to już jak na lekarstwo.

Coś na obronę?  Może trzy ostatnie indeksy, gdzie skromniejsza instrumentacja pomogła wydobyć trochę życia z tego albumu. „Cicadas And Gulls” może i da się lubić. Ale to i tak doceniam po starej znajomości.

W zachodnich recenzjach przebija się niekryta satysfakcja, że utwory z Metals na pewno nie znajdą się w telewizyjnych reklamach. A dlaczego ma to być coś złego. „I Feel It All” czy „1 2 3 4” to rzemieślnicze, skrojone na odpowiednią miarę przeboje. Co otrzymujemy w zamian? Niespełnione ambicje, niezrozumiałe konstrukcje, które do nikąd nie prowadzą.

Komentarzy: 0 Nie dodano tagów

Przegląd 2011 - odcinek 4

2011-12-23 20:46:26

Julianna Barwick – The Magic Place
[2011,
Asthmatic Kitty]

Jeżeli ktoś do rozpoznania postaci Julianny Barwick chciałby zastosować tak zwany educated guess, wyszła by mu z tego jakaś trochę bardziej uduchowiona wersja Joanny Newsom.


Barwick jednak prezentuje bardziej poważne podejście do tematu i serwuje nam ultra wysublimowane kompozycje, gdzie chodzi o skomplikowane wokalne harmonie (tu rzeczywiście Barwick osiąga mistrzostwo) i próbę poukładania zlepków aranżu. Historia bardziej z rejonu muzyki eksperymentalnej i ambientu niż korzennego folku dziełanego przy pomocy akustycznego instrumentarium.

Zmiany formalne zachodzą tu z prędkością ruchów górotwórczych lub procesów sądowych III RP. Tak sobie myślę, że trzeba mieć dużo pewności siebie, by przyjść do studia i patrząc ekipie realizatorskiej w oczy zaprezentować pomysł na takie „Cloak”. Kiedy już jednak trochę zadomowimy się w tym magicznym miejscu, z pomocą przychodzi nam druga połowa albumu.


Genialne rozlokowane „White Flag”: niezwykle szeroka kompozycja, gdzie za pomocą niskich tonów Rhodesa zbliżamy się i oddalamy od muzycznej normalności. Dalej „Vow”: z genialnych skrawków pianinowych serii stworzyła Julianna swoje „Back In The Day”: repetycyjną medytację na najwyższym poziomie. Z kolei „Prizewinning” zaskakuje rozwojową sekcją rytmiczną. Do głębokiego przemyślana, ale warto.

Komentarzy: 0 Nie dodano tagów

Przegląd 2011 - odcinek 3

2011-12-09 17:46:22

Apparat – The Devil’s Walk
[2011, Mute]


Doświadczony niemiecki producent z pogranicza techno i idm-u wydaje piosenkową płytę.

Od gościa z takim warsztatem warto wymagać dużo. „Song of Los” to elektroniczo-niemiecka wersja Coldplay lub zaangażowanego U2, a z mniej życzliwych skojarzeń mam jeszcze kapelki typu Keane (ktoś pamięta?). Ta sama artykulacja, podobne tempa, falsyfikat bardzo dokładny. Ale po co komu taka kopia? Jeszcze okraszona idm-owymi pretensjami.

Chyba najlepiej wypada „Goodbye” – ale i tak najlepsze co można o nim powiedzieć, to że jest mieszanką konstrukcji typu Moebius („By This River” – to akurat z Brianem Eno i na Before And After Science), a brzmieniowo żywcem wyjęte z płyty ambientowego projektu Strategy sprzed trzech lat („I Can't Stand The Rain”). Jeszcze można by to wybaczyć, bo źródła bardzo zacne, ale jeżeli ten deszczowy patent katowany jest w kółko i na okrągło to trudno się nie zirytować.

Zakończenie płyty, to gorączkowa pogoń w celu udowodnienia słuchaczowi, że coś się tu rzeczywiście dzieje. Raz za pomocą galopadą bębnów i efektów („Ash/Black Veil”), innym razem pseudo-eksperymentalnych aż do zgrzytu zębów przeciąganiem pojedynczych dźwięków („A Bang In The Void”).

Komentarzy: 0 Nie dodano tagów

Przegląd 2011 - odcinek 2

2011-12-02 21:45:23

Toro Y Moi - Underneath The Pine
[2011, Carpark Records]

Nie wiem do końca w czym tkwi problem, bo w 2009 zasłuchiwałem się w różnych „Take The L To Eave” czy „Ektelonach”, a dziś Toro Y Moi mówi do mnie jakby w obcym języku. Estetyka Bundicka, jego soft power do mnie nie przemawia. Szczególnie gdy trochę brakuje hard power czyli songwritingu. Demówki, czy pojedyncze kawałki wypływające rok i dwa lata temu, pomimo spartańskiej produkcji na prawdę były sto razy ciekawsze.

Podobać się może „Intro/Chi Chi” z poukrywaną za fakturami melodią (nota bene zerżniętą trochę z „Failure” kapelki Kings Of Convenience) czy „Go With Me”, gdzie wokal brzmi nie tylko w sposób programowo zaświatowy, ale w refrenie jest rzeczywiście przejmujący.

Takich momentów jest więcej: jammujące „Elise” (fajna zagrywka na 3:12), czy „Got Blinded” zagrane w klimacie przyspieszonego Newest Zealand (he, he).

W sumie fajnie, ale przehajp robi swoje i nie jestem przekonany.


Gang Gang Dance – Eye Contact
[2011, 4AD]

Do prawdy dziwiłem się i dziwię się nadal absolutnie entuzjastycznym reakcjom na album Eye Conctact.

Oczywiście, „Glass Jar” to klasa sama dla siebie. Wiadomo, w „Romance Layers” Liz Bougatsos wchodzi na wyżyny, raz śpiewając jak Aretha Franklin, raz jak Stevie Nicks, raz jak Kate Bush. Zachwycają produkcyjne pomysły: umieszczenie wokalu w nieprzyjaznym środowisku („Sacer”), rozpoczęcie utworu a la Scott Storch („Adult Goth”) czy złożenie puzzli z niepasujących do siebie elementów („8”)

Gang Gang Dance stosują tak naprawdę dwa patenty: rozpoczyna przejrzystą zwrotką, by w mostku i refrenie wyczyniać aranżacyjne cuda, następnie znów powracając do prezentacji głównego motywu. Ewentualnie rzucają na pierwszy ogień elektroniczno-akustyczy bałagan porządkują go charakterystycznymi klawiszowymi pasmami, osiągając w końcu klasyczny, linearny efekt.

Słuchacze poprzednich wydawnictw zespołu doskonale znają ich studyjną maestrię w wykończeniu i detalach, więc trochę dziwię się stawianiem jedynie na klimaty typu „MindKilla”, „Sacer” czy „Thru And Thru”. Są to typowe popisy techniczne, oczywiście niezwykle ciekawe, lecz momentami pozbawione melodyjności i atrakcyjności.

Czego mi brakuje? Przede wszystkim przejrzystości – wystarczy posłuchać sobie po kolei Saint Dymphny i Contactu i będzie wiadomo o co mi chodzi. Contact jest po prostu za gęsty, zbyt obezwładniający, znika tu szlachetność poprzednika.

 

Komentarzy: 0 Nie dodano tagów

Przegląd 2011 - odcinek 1

2011-11-30 23:26:28

Wielkimi krokami zbliża się koniec roku, więc wypadałoby rozejrzeć się co ciekawego muzycznie wydane zostało A.D. 2011.

Niniejszym tekścikiem rozpoczynam cykl mini-recenzji na temat albumów z upływającego roku, które z różnych względów nie zmieściły się w recenzjach, które prowadzę na portalu livelife.pl.

Radiohead - The King Of Limbs
[2011, TBD Records]

I ni z tego, ni z owego mamy Radio na pierwszego. Może nie na pierwszego, ale na  osiemnastego, jednak ten wierszyk doskonale oddaje atmosferę premiery wydawnictwa. Yorke z brygadą umieścili mp3 na swojej stronie internetowej i piłka znalazła się po stronie słuchaczy. Fani zespołu chyba jednak nie takiej niespodzianki chcieli i nie przyjęli jej jakoś bardzo gorąco.

To płyta którą miałem w gotowości, ale nie miałem ochoty specjalnie słuchać. No bo niby po co? Mamy rok 2011, Europę, komputery i samoloty, więc po co nam jeszcze do tego Radiohead? 
Po pierwszym przesłuchaniu robi się od tego nagrania duży kocioł, potem zaczyna się to jakoś układać. Przejdźmy do rzeczy.

„Bloom”: od razu skojarzenia płyną bardziej w stronę The Eraser (całkiem niezłego moim zdaniem), niż do poprzedniej inkarnacji oksfordczyków czyli rockerskiego In Rainbows. Glitchowe repetycje, głęboka basowa ofensywa, brak klasycznego instrumentarium. Od 2:20, wraz z podniesieniem utworu mamy więcej z klasycznego klimatu Radiohead. Jeżeli ktoś (mówię też trochę o sobie) niczym Hibernatus spędził ostatnie 1,5 roku w zamrażarce, obudził się dziś i ze współczesną muzyką elektroniczną miał kontakt raczej z doskoku ma prawo być zdezorientowany. Ale jedziemy dalej: „Morning Mr. Magpie”. Od 0:58 saperski, punktowy bas, więcej w sumie budowania klimatu niż rzeczywistego grania.

Mój pierwszy faworyt to „Little By Little”: ocieplone, brzmiące jak odrzut z  Hail To The Thief. Melodia i jedna ze ścieżek trochę wzięta z „The Gloaming”. Pełno tu produkcyjnych smaczków: 0:58 - delikatny krok do tyłu w produkcji, by zrobić miejsce na refren, masa różnych efektów w lewym kanale. O quasi-singlowym „Lotus Flower” niewiele można powiedzieć: brzmieniowo znakomicie (w końcu Yorke/Godrich), ale w sumie oprócz ciekawego przełamania w refrenie wiele więcej nie mam do dodania.

„Codex” jest bardzo ciężki do ugryzienia. Bezwzględnie najtrudniejszy utwór. Zbudowana na pianowych akordach digi-bluesowa ballada daje do myślenia. Melodia wyczynia tyle meandrów i łamańców, że ciężko się połapać. „Give Up the Ghost” to podejście do tematu od drugiej strony, nieomalże rootsowe, z przebijającym śladem pudła rezonansowego w miksie. Świetnie umieszczony wokal, niedenerwujący nadmiernym wczuwaniem się.

I wisienka na torcie. Pełne, instrumentalne „Seperator”. W pierwszej części linia wokalu poprowadzona jest nieomal jak w kawałku r’n’b. Pojawiające się z nikąd i rzucane w przepaść wersy If you think this is over/Then you're wrong to wspaniały przykład kameralnego wyczucia, którym jak tylko chce Yorke umie operować. Wychodzi dużo lepiej niż megalomańskie, opętańcze wycie. Ciekawe są popisy basu i gitar od 2:40. Utwór posiada ten powiew nieśmiertelności, charakterystyczny dla klasycznych nagrań zespołu. 
Wbrew temu, co można by sądzić Radiohead to zespół cały czas żywy, buzujący pomysłami. Nie zważający na swój status woskowych figur działający i idący wbrew oczekiwaniom. Więc jeśli ktoś się zastanawia czy warto się nimi jeszcze interesować to odpowiadam, że tak.
 

Komentarzy: 0 Nie dodano tagów

« wróć 1 czytaj dalej »
Logowanie
Zapamiętaj mnie
Bezpieczne logowanie (SSL)
Zapomniałem hasła
» zarejestruj się!
Najczęściej komentowane
brak
Ostatnie komentarze
brak