Nie jesteś zalogowany

 „Phantom never dies” – amerykańska odpowiedź na „Phantom of the Opera”, czyli jak ze starej legendy zrobić dzieło godne Hanny Monathanny

2011-02-23 21:30:43

Do przesłuchania tego mało znanego musicalu zachęciła mnie wzmianka, że poznański teatr muzyczny zrezygnował z pomysłu wystawienia go ze względu na treść. Już po pierwszej partii śpiewanej zrozumiałam, dlaczego.

 

O jakimś innym „Upiorze…” słyszałam już wcześniej, ale nigdy niczego konkretnego. Na nagranie samej ścieżki dźwiękowej natknęłam się całkiem przypadkiem, szukając czegoś w Internecie. Postanowiłam przesłuchać z czystej ciekawości.

Już na wstępie musicalu Yestona powitały mnie dźwięki „Uwertury”, tak cukierkowej, że zupełnie nie pasującej do mrocznego klimatu powieści Leroux. Postanowiłam zignorować początek i przejść dalej. Niestety, lepiej nie było. Tekst śmiało można przyrównać do tych z tanich powieścideł dla nastolatek, co  rozpraszało mnie i nie pozwalało się skupić  na muzyce. Po kilkunastu minutach musical zwyczajnie wyłączyłam, pewna że zawodzi mnie znajomość języka angielskiego, zwłaszcza, że melodie specjalnie nie przypadły mi do gustu.

Po długich poszukiwaniach, nie do końca wierząc w to, co usłyszałam, znalazłam streszczenie musicalu. W skrócie:

Upiór powraca do Paryża po latach nieobecności, a wędrując jego uliczkami spotyka dziewczynę trudniącą się muzykowaniem na ulicy (niestety, nie tylko tym), czyli Christine.

Zamieszkawszy w podziemiach paryskiej Opery, zaczyna uczyć ją poprawnego śpiewu, mając zamiar uczynić wspaniałą diwą. To budzi jednak zazdrość Charlotty, śpiewaczki i dyrektorki Opery w jednym. Artystka odkrywa lokatora w podziemiach i nasyła na niego policję, pod wodzą Raula. Eryk zostaje śmiertelnie ranny i umierając oznajmia, że…Kapitan Policji jest jego nieślubnym synem.

Jednym słowem, autor „Upiora Opery” przewraca się w grobie.

Od razu ostrzegam, że sztuki w całości nie strawiłam. Najważniejsze arie przesłuchałam oddzielnie. Muzycznie nie jest źle, ale na kolana raczej mnie nie powaliło.

Ot, standardowa orkiestra, wokaliści mało znani i raczej nie bez powodu, bo ich głosy specjalnie nie zapadają w pamięć. Kilku piosenek jak „When you are gone” nawet przyjemnie się słucha, ale jako oddzielne utwory, a nie fragmenty musicalu i jak w większości arii, trzeba mocno ignorować tekst. Ten zaś bije na głowę nawet „Love never dies”, które swoją drogą jest parodią powyższego musicalu. „Once I had a heart” przeraziło mnie, nie tyle melodią, co właśnie treścią. Rozumiem, że Eryk był drastyczny, a morderstwa przy pomocy pętli były jakże popularne wśród muzyków, ale autor libretta mógłby sobie darować jakże malowniczy opis łamania karku sznurem.

Co do samego Eryka – niby mroczny, ale jego poczucie humoru i wypowiedzi wcale nie są błyskotliwe, raczej bezsensowne i obrzydliwe. Christine jest potwornie bezbarwna i nijak nie przypomina zaradnej dziewczyny z powieści. Charlotta jest po prostu straszna. Jej kwestie nie są jeszcze aż tak głupie, ale nie widać po nich ani odrobiny egoizmu diwy, a co mnie najbardziej zaskoczyło – z jakiegoś powodu nie tylko przejęła tytuł dyrektorki Opery, ale i zmieniła orientację. Nie żebym była nietolerancyjna…

Raul ma bardzo skróconą, wręcz epizodyczną rolę. I dobrze, nigdy go nie lubiłam, a tu jest jeszcze gorszy.

            Miałam nadzieję odłożyć musical na półkę i nigdy więcej go nie przesłuchać, jednak niedawno czekało mnie miłe zaskoczenie. Na jednej ze składanek z niemieckimi musicalami natknęłam się na dwie arie z „Phantom Never Dies”, które nie dość, że były perfekcyjnie wykonane, to jeszcze wpadały w ucho i miały dość sensowny tekst. A to za sprawą rodziny Kunzów, którzy dostali prawa do zmian w niemieckiej wersji libretta. Dzięki temu sztuka nie dość, że stała się całkiem niezła, to ponoć jeszcze zyskała morał i przesłanie. Jeśli reszta jest taka, jak „Gott, warum?”, to z chęcią ją usłyszę.

 

Nie dodano tagów



Skomentuj

Komentarze: 0

Nie dodano komentarzy.