Nie jesteś zalogowany

"Tanz der Vampire" w Ronacher

2011-05-18 21:21:43

Dwa tygodnie temu wreszcie nadszedł dzień, na który czekałam od ładnych paru miesięcy – wizyta w Wiedniu, a dokładniej rzecz biorąc w teatrze muzycznym „Ronacher” na jednym z moich ulubionych musicali, czyli „Tanz der Vampire”.

 

            Nie będę opisywać odbierania biletów czy radosnej podróży do samego Teatru. Zamiast tego napiszę o samym spektaklu. Przyznam szczerze – dowiedziawszy się, że z jakiegoś powodu Borchert nie zagra Von Krolocka (ponoć dostał dożywotni zakaz wstępu do Ronacher’a), byłam nastawiona nieco sceptycznie. Pomyliłam się. „Tanz der Vampire” był chyba najlepszym przedstawieniem, jakie w życiu widziałam.

Ogromne wrażenie robi sztuka Kunzego w oryginale, zwłaszcza z nowym librettem (2006), dotychczas mi nieznanym. Co prawda treść spektaklu jakoś specjalnie się nie zmieniła (patrz notka z recenzją płyty „Tanz der Vampire” z 1994), jednak interpretacja sztuki oraz jej finał zaskoczyła zarówno moich towarzyszy, jak i mnie samą. Nie zdradzę jednak, dlaczego. Chętnym polecam nagranie sztuki, dostępne na youtube, a w ramach możliwości – wizytę w samym Wiedniu.

 

Najbardziej jednak zaskoczyli mnie wokaliści. Marjan Shaki jako Sara jest rewelacyjna, jej głosu zwyczajnie chce się słuchać. Wykonanie głównych arii jest tym bardziej imponujące, że jest to wokalistka dosyć młoda. Ogromne wrażenie robi scena „Die roten Stiefel”, kiedy to Wampiry uczą Sarę tańczyć. W tym momencie podziwiałam stalowe nerwy Shaki, która śpiewała mimo tego, że jej partnerzy przerzucali ją sobie nad głową czy też wykonywali z nią akrobacje.

Całkiem nieźle wypadł też Drew Sarich jako Graf von Krolock, czyli główny Wampir. Jakkolwiek myślałam, że po przesłuchaniu „Tańca Wampirów” z wykonawcami takimi jak Thomas Borchert, Uwe Kröger czy nawet Paweł Podgórski, żaden inny Krolock już nie zdobędzie sobie mojej sympatii, tak muszę przyznać, że Sarich również spisał się bardzo dobrze. Co prawda kilka pierwszych arii poszło mu kiepsko, ale już „Einladung zum Bal” zaśpiewał rewelacyjnie, a z każdą następną piosenką szło mu coraz lepiej, tak że na „Die unstillbare Gier” zwyczajnie się popłakałam.

Lukas Perman jako Alfred również był dobry, acz z nóg jakoś nie zbijał. Ot, dobry przyjemny dla ucha głos.

Genialny był Gernot Kranner jako Profesor. Ilekroć pojawiał się na scenie, trudno było się nie uśmiechnąć, a kiedy już zaczynał swoje wywody, publiczność wybuchała śmiechem. Scena polowania na wampiry jest przezabawna, podobnie z resztą jak cała kreacja duetu łowców krwiopijców.

Naprawdę dobra była Melanie Ortner jako Magda. Jednak najlepszą postacią z całego musicalu był Herbert, doskonale zagrany przez Marca Liebischa. Ciapowaty Wampir był po prostu uroczy, a jego pogardliwe „Pfff!” na zakończenie „Wenn Liebe in dir ist” weszło już do słownika naszych powiedzonek. Herberta w wykonaniu tego artysty zwyczajnie nie da się nie lubić.

 

Jakkolwiek wokaliści byli niesamowici, tak rozczarował mnie bardzo okrojony stan orkiestry. Większość instrumentów została wyparta prze keyboard, co zdecydowanie nie było dobrym wyborem.

 

Ogromne wrażenie robi scenografia i efekty specjalne. Scena obrotowa pozwalała na efekty takie jak spacerowanie po ogromnej bibliotece czy też błądzenie po korytarzach Zamczyska, co jest plusem przedstawienia. No i niesamowity moment tańca Herberta i Alfreda, kiedy to tylko Student odbija się w lustrze - tego zwyczajnie się nie spodziewałam.

Równie ciekawa była karczma, której poszczególne pomieszczenia widz mógł obserwować.

 

Wspomniane już przeze mnie libretto również zasługuje na uwagę. Teksty takie jak „Ich bin jüdische Vampir! Es wirkt nicht!” („Jestem żydowskim wampirem! To nie działa”) wykrzyczane przez Chagala na widok krzyża czy komentarze na temat trumny małżeńskiej są po prostu przezabawne, ale brakowało mi rozważań na temat koszerności krwi znanych mi z pierwszej wersji musicalu.

Kunze jednak nie napisał komedii – finałowe arie pierwszego i drugiego aktu zmuszają do refleksji, podobnie jak większość wypowiedzi Wampirów.

Każdy interpretuje tę sztukę inaczej, a ja sama nie potrafiłabym powiedzieć, jakie jest jej przesłanie…

 

Zachęcam do obejrzenia i własnych refleksji!

Komentarzy: 0 Nie dodano tagów

„Phantom never dies” – amerykańska odpowiedź na „Phantom of the Opera”, czyli jak ze starej legendy zrobić dzieło godne Hanny Monathanny

2011-02-23 21:30:43

Do przesłuchania tego mało znanego musicalu zachęciła mnie wzmianka, że poznański teatr muzyczny zrezygnował z pomysłu wystawienia go ze względu na treść. Już po pierwszej partii śpiewanej zrozumiałam, dlaczego.

 

O jakimś innym „Upiorze…” słyszałam już wcześniej, ale nigdy niczego konkretnego. Na nagranie samej ścieżki dźwiękowej natknęłam się całkiem przypadkiem, szukając czegoś w Internecie. Postanowiłam przesłuchać z czystej ciekawości.

Już na wstępie musicalu Yestona powitały mnie dźwięki „Uwertury”, tak cukierkowej, że zupełnie nie pasującej do mrocznego klimatu powieści Leroux. Postanowiłam zignorować początek i przejść dalej. Niestety, lepiej nie było. Tekst śmiało można przyrównać do tych z tanich powieścideł dla nastolatek, co  rozpraszało mnie i nie pozwalało się skupić  na muzyce. Po kilkunastu minutach musical zwyczajnie wyłączyłam, pewna że zawodzi mnie znajomość języka angielskiego, zwłaszcza, że melodie specjalnie nie przypadły mi do gustu.

Po długich poszukiwaniach, nie do końca wierząc w to, co usłyszałam, znalazłam streszczenie musicalu. W skrócie:

Upiór powraca do Paryża po latach nieobecności, a wędrując jego uliczkami spotyka dziewczynę trudniącą się muzykowaniem na ulicy (niestety, nie tylko tym), czyli Christine.

Zamieszkawszy w podziemiach paryskiej Opery, zaczyna uczyć ją poprawnego śpiewu, mając zamiar uczynić wspaniałą diwą. To budzi jednak zazdrość Charlotty, śpiewaczki i dyrektorki Opery w jednym. Artystka odkrywa lokatora w podziemiach i nasyła na niego policję, pod wodzą Raula. Eryk zostaje śmiertelnie ranny i umierając oznajmia, że…Kapitan Policji jest jego nieślubnym synem.

Jednym słowem, autor „Upiora Opery” przewraca się w grobie.

Od razu ostrzegam, że sztuki w całości nie strawiłam. Najważniejsze arie przesłuchałam oddzielnie. Muzycznie nie jest źle, ale na kolana raczej mnie nie powaliło.

Ot, standardowa orkiestra, wokaliści mało znani i raczej nie bez powodu, bo ich głosy specjalnie nie zapadają w pamięć. Kilku piosenek jak „When you are gone” nawet przyjemnie się słucha, ale jako oddzielne utwory, a nie fragmenty musicalu i jak w większości arii, trzeba mocno ignorować tekst. Ten zaś bije na głowę nawet „Love never dies”, które swoją drogą jest parodią powyższego musicalu. „Once I had a heart” przeraziło mnie, nie tyle melodią, co właśnie treścią. Rozumiem, że Eryk był drastyczny, a morderstwa przy pomocy pętli były jakże popularne wśród muzyków, ale autor libretta mógłby sobie darować jakże malowniczy opis łamania karku sznurem.

Co do samego Eryka – niby mroczny, ale jego poczucie humoru i wypowiedzi wcale nie są błyskotliwe, raczej bezsensowne i obrzydliwe. Christine jest potwornie bezbarwna i nijak nie przypomina zaradnej dziewczyny z powieści. Charlotta jest po prostu straszna. Jej kwestie nie są jeszcze aż tak głupie, ale nie widać po nich ani odrobiny egoizmu diwy, a co mnie najbardziej zaskoczyło – z jakiegoś powodu nie tylko przejęła tytuł dyrektorki Opery, ale i zmieniła orientację. Nie żebym była nietolerancyjna…

Raul ma bardzo skróconą, wręcz epizodyczną rolę. I dobrze, nigdy go nie lubiłam, a tu jest jeszcze gorszy.

            Miałam nadzieję odłożyć musical na półkę i nigdy więcej go nie przesłuchać, jednak niedawno czekało mnie miłe zaskoczenie. Na jednej ze składanek z niemieckimi musicalami natknęłam się na dwie arie z „Phantom Never Dies”, które nie dość, że były perfekcyjnie wykonane, to jeszcze wpadały w ucho i miały dość sensowny tekst. A to za sprawą rodziny Kunzów, którzy dostali prawa do zmian w niemieckiej wersji libretta. Dzięki temu sztuka nie dość, że stała się całkiem niezła, to ponoć jeszcze zyskała morał i przesłanie. Jeśli reszta jest taka, jak „Gott, warum?”, to z chęcią ją usłyszę.

 

Komentarzy: 0 Nie dodano tagów

brak tytułu

2011-01-23 21:47:16

Co do musicali, ostatnio wynikła ciekawa sytuacja. Otóż jedna z moich znajomych, po obejrzeniu "Les Miserables" zapytała mnie "Powiedz mi proszę, bo ty na tym byłaś i może chociaż ty coś zrozumiałaś - czy główny bohater był galerianką?".

...

Komentarzy: 0 Nie dodano tagów

„Elisabeth” , czyli jak Michael Kunze bawi się historią

2011-01-23 21:43:07

„Elisabeth” jest jednym z najbardziej znanych niemieckich musicali (posiadający kilka wersji, ja widziałam tę z 2001) wstyd byłoby nie znać.  Chociaż prawdę mówiąc, nie tylko dlatego obejrzałam tę sztukę. Po pierwsze libretto napisał Michael Kunze, a więc geniusz pióra. Po drugie, grali tam Pia Douwes oraz Uwe Kröger, za którymi przepadam, a ponoć były to role ich życia, przynajmniej według krytyków.

Na początek parę słów o treści musicalu: otóż sztuka opowiada o życiu cesarzowej Elżbiety Bawarskiej, jednakże nie jest to opowieść czysto historyczna, wręcz przeciwnie.

            Już na samym początku mamy scenę dość nietypową; młodą Elisabeth z walącego się cyrku ratuje… Der Tod, czyli po polsku Śmierć. Skąd tam się wziął, nie jest powiedziane, z resztą sama dziewczyna ani też jej rodzina nie zna tożsamości jej wybawcy, który zaczyna darzyć ją sympatią. Ich relacja jest trudna do określenia, sam Tod stwierdza, że śmiertelnicy nazwaliby ją zapewne miłością, fascynacją lub przyjaźnią, on zaś woli określić ją mianem „Hassliebe” (niem. miłość-nienawiść).

Niedługo po tym zdarzeniu Elisabeth zakochuje się, a przynajmniej tak jej się wydaje, we Franciszku Józefie, z którym to szybko się zaręcza. Tutaj ponownie pojawia się postać Śmierci, który przestrzega ją przed małżeństwem i proponuje, by udała się z nim w zaświaty zamiast wieść nieszczęśliwe życie. Dziewczyna jednak odmawia. Bardzo szybko przekonuje się, że przepowiednia nietypowego przyjaciela była prawdziwa – jej mąż nie darzy jej wielką miłością, do tego teściowa wręcz jej nienawidzi, buntując przeciwko niej dwór oraz, co cesarzową boli najbardziej, odbiera dzieci.

Z dnia na dzień życie Elisabeth staje się coraz trudniejsze; ona sama nie jest prawie dopuszczana do polityki. Dodatkowym ciosem dla kobiety jest samobójstwo syna oraz kłótnia z Tod’em, który grozi, że już więcej się jej nie pokaże.

Jak skończyły się losy Elisabeth wiemy z lekcji historii, jednak w sztuce zakończenie jest wręcz pozytywne. Końcowa scena, której zdradzić nie mogę, zrobiła na mnie szczególne wrażenie.

            Odpowiedni klimat tworzy scenografia, opierająca się na kontrastach wieku XIX z dzisiejszymi przedmiotami. Tak więc w jednej chwili widzimy wnętrze katedry, a za moment dwór jeździ sobie na samochodzikach w wesołym miasteczku, co oczywiście jest zabiegiem artystycznym.

Oświetlenie, upodabniające scenę to do szachownicy to znów do mrocznego świata, w którym pojawia się Der Tod zdecydowanie należy do plusów przedstawienia. Toteż gdy tylko w sztuce zaczyna dziać się coś niepokojącego, trudno nie zmrużyć oczu od migających wszechobecnych symboli.

Oprócz ciekawej scenografii na uwagę zasługują i kostiumy, bardzo dobrze odwzorowujące ówczesny ubiór. Mam wrażenie, że w przedstawienie to zainwestowano naprawdę ogromną ilość pieniędzy, jednak chyba warto było.

            Muzycznie sztuka jest dość nietypowa, bowiem łączy w sobie zarówno muzykę dawną jak i współczesną, a do tego dochodzą najróżniejsze „ozdobniki”, które mnie chwilami wręcz denerwowały. W pewnym momencie nie wiedziałam, czy już zaczął się następny utwór, czy też orkiestra stroi swoje instrumenty. Te akurat bardzo pozytywnie mnie zaskoczyły, bowiem oprócz tych standardowych teatr w Essen wykorzystał także te z odpowiedniej epoki, a więc klawesyn i lutnię oraz wspaniałe organy.

Myślę, że jeśli ktoś już przebrnie przez nietypowe współbrzmienia, znajdzie tu coś dla siebie, od niepokojącego „Die Schatten Werden Länger”, przez romantyczne „Boote In Der Nacht” po dynamiczne „Milch”.

            Oprócz wspaniałego akompaniamentu teatr zabłysnął także przy doborze wokalistów.

Pia Douwes jako Elisabeth jest rewelacyjna, chociaż myślę, że grywała i lepsze role, chociażby Milady w „Trzech Muszkieterach”, ale w roli cesarzowej załamanej życiem także znakomicie się spisała. Sama postać Elisabeth jest rozpisana dość ciekawie, więc trudno jest się nudzić, oglądając ją na scenie, zwłaszcza jeśli grała ją osoba o takiej skali i barwie głosu.

Ciekawszy od tytułowej postaci był Śmierć, zagrany znakomicie przez Uwe Krögera. Der Tod, któremu obce jest uczucie miłości i z którą nie do końca wie, co zrobić, intryguje widza i szybko zyskuje jego sympatię. Jednak rolą życia Krögera bym tego nie nazwała.

Błyszczący strój i ciężki makijaż nie pasują mi do niego, ale nadrabia to głosem, którego przyjemnie się słucha. Zwłaszcza przypadły mi do gustu jego duety z Pią Douwes, lecz w sumie największe wrażenie zrobiła na mnie scena kłótni, w której to Tod łapie w locie ciśnięty w niego sztylet.

Reszta wokalistów, których prawdę mówiąc zwyczajnie nie znam, również nie budzi moich zastrzeżeń, acz dziwi mnie, że na scenie głównie są dwie główne postaci oraz narrator, przez co reszta jest prawie że epizodyczna. Akurat przy narratorze chciałabym się zatrzymać – jest nim zabójca cesarzowej, co bardzo mnie zaskoczyło, a chwilami wręcz irytowało. Chociaż to nie on jest tu głównym czarnym charakterem – jest nim Zofia, teściowa Elisabeth. Zaś najbardziej pozytywnie przedstawiony jest Śmierć, czego bym się nie spodziewała.

            Jak ocenić tę sztukę? Myślę, że jako dobrą acz nie dla każdego. Przede wszystkim luźne podejście do historii oraz miejscami wręcz nadinterpretacja faktów. Ciekawie pokazane jest życie na dworze i los młodej dziewczyny zmuszonej do takiego a nie innego życia. Od muzyki po prostu się uzależniłam, ale wiem, że nie wszystkim przypadłaby do gustu.

Wspaniałe libretto oraz aktorzy – to właśnie dzięki temu musical tak mi się spodobał. Myślę, że mogę go polecić wielbicielom gatunku, ale odradzam miłośnikom historii.

Mam nadzieję, że kiedyś będę miała okazję obejrzeć go na żywo.

 

Komentarzy: 0 Nie dodano tagów

"Love never dies"

2010-12-02 21:35:14

Nie miałam czasu pisać niczego nowego, więc wrzucam moją recenzję z kwietnia tego roku. Przypominam, że „Love never dies” uznawane jest za odpowiedź na mało znany musical „Phantom never dies” bądź też parodię „Miss Saigon”. Jak dla mnie może sobie być i jednym, i drugim. Wiele mówi fakt, że jak na razie nie spotkałam się z ani jedną pozytywną recenzją tej sztuki.

 Do kupna płyty skusił mnie tytuł „Największy musical od czasu „Upiora””. Album „Love never dies” zawiera bowiem nagranie muzyki z najnowszego musicalu A.L.Webbera, który wkrótce ma być wystawiany w Londynie. By wreszcie odsłuchać kontynuację „Upiora w Operze” musiałam troszkę poczekać, aż do powrotu do Polski. Już pierwsze minuty pokazały, że warto było, chociaż dalej przekonałam się, że nie zupełnie.

Muzycznie sztuka jest bardzo dobra. W ścieżki wplecione zostały wątki typowe dla muzyki XIX wieku, zaś osoby zainteresowane tym okresem z pewnością wyłapią motywy z kilku znanych utworów, jak „Ach, Elsein”.

Oczywiście na samej muzyce dawnej się nie skończyło, w klasyczne motywy wpleciona została muzyka współczesna. Pozytywnie zaskoczyła mnie obecność lutni elektrycznych (o których dopiero musiałam doczytać, bo brzmi toto jak gitara) w „Beauty Underneath”, idealnie zgrywających się ze skrzypcami i głosami wokalistów. Do nich samych przyczepić się nie mogę, bardzo dobre wrażenie wywarli na mnie Eryk i Christine (w tych rolach Ramin Karimloo i Sierra Boggess), zaś partie Gustawa zostały mistrzowsko wykonane przez nastoletniego Charliego Mantona.

Muzyka wprowadza nas w odpowiedni nastrój, a sam Upiór pojawia się w sposób dość oryginalny; zdzierając sobie gardło przy akompaniamencie elektryków. Podobnym rodzajem wokalu też kończy się pierwszy akt, chociaż biorąc pod uwagę, że tę partię wykonuje sędziwa Madame Giry, jest to zdecydowanie nietrafione.

Niestety, fabuła jest dużo gorsza od muzyki.

Otóż okazuje się, że kąpiel w fontannie głową w dół nie zaszkodziła Upiorowi (w książce Gastona Leraux Eryk w ten właśnie sposób żegna się ze światem), wprost przeciwnie; razem z Madame Giry i jej córką Meg postanowił wyemigrować do Ameryki, gdzie założył teatr (niestety, pojawiają się już polskie tłumaczenie, nieco inaczej wyjaśniające słowo funhouse). Jednak geniuszowi muzyki wcale nie odpowiada poziom jego wykonawców, dlatego też postanawia zaprosić do siebie swoją miłość z dawnych lat wraz rodziną. Christine bardzo chętnie przyjeżdża, jednak przed nią dociera do Coney Island jej świeżo nabyta zła sława - przez mieszkańców miasteczka zostaje powitana okrzykami „Paryska dziwka”, które nie są tak do końca bezpodstawne – otóż diwa ma nieślubne dziecko, o którym nie chce powiedzieć, kto jest jego ojcem. Zdziwiły mnie też zmiany w charakterze innych postaci; otóż Raul został alkoholikiem, zaś Meg Giry jest nieszczęśliwie zakochana w Eryku, który niestety stracił już swoje demoniczne poczucie humoru i błyskotliwość.

            Zdecydowanie słabą stroną musicalu jest libretto. Kwestie bohaterów chwilami brzmią jak z „Mody na sukces”, a słuchając niektórych piosenek słyszymy w kółko te same teksty („Take your heart and sing for me” przez 3 minuty naprawdę może zdenerwować).

Co prawda sposób wypowiedzi całkiem ciekawie oddaje charakter postaci (Eryk wyraża się pięknym literackim językiem, zaś Raul mówi prawie że gwarą), lecz nie do końca wiem, co myśleć o teoriach spiskowych snutych przez Madame Giry albo przyśpiewkach chóru oraz zwrotach w stylu „Meg, shut up!”.

Jak więc ocenić ten musical? Określiłabym go jako „dobry”, gdyby nie zakończenie. Prawdę mówiąc dramatyczny krzyk Christine co do pochodzenia Gustawa czy śmierć kilku bohaterów zamiast łez wywołały u mnie atak śmiechu. Chociaż co do osób, które nie powiesiły się, nie rzuciły do morza ani pod pociąg, to wybór akurat tych dwóch postaci mnie zaskoczył.

Szczerze mówiąc, płytę można kupić, mimo iż nie uznałabym jej za „Największe dzieło A.L.Webbera” i jakoś nie spieszy mi się, żeby go obejrzeć. Wolę poczekać do polskiej premiery, bo jeśli wierzyć plotkom (do których ja jestem sceptycznie nastawiona), to ponoć już niedługo musical ten ma pojawić się także na deskach jednego z warszawskich teatrów. Mam nadzieję, że libretto i tej sztuki zostanie nieco zmienione.

 

Komentarzy: 0 Nie dodano tagów

„Les Miserables” czyli „Nędznicy”

2010-11-22 21:14:44

20 listopada miałam przyjemność obejrzeć „Les Miserables” w Warszawskiej Romie.

Jako że „Nędznicy” Victora Hugo, na której to powieści opiera się musical, należą do moich ulubionych pozycji, byłam ciekawa, jak prezentują się na scenie. Celowo nie zapoznałam się wcześniej z tą sztuką aby lepiej poczuć klimat w Romie.

Dla osób, które jej treści nie znają;

Jean Valjean po 19 latach karnej służby na galerach wychodzi na wolność. Pozbawiony wiary w ludzi i dobro nawraca się dopiero po spotkaniu z Biskupem, otrzymawszy od niego komplet srebrnych naczyń wraz ze świecznikami, które to wcześniej próbował ukraść.

Kilka lat później były galernik, zmieniwszy swoją tożsamość, zakłada fabrykę w niewielkiej mieścince, ratując tym samym wielu ludzi od ubóstwa. Nie jest jednak bezpieczny. Przez cały ten czas poszukuje go Javert, bezlitosny stróż prawa, przekonany o tym, że były przestępca nigdy już się nie zmieni. Mimo zasadzki Valjean umyka, składając wcześniej przysięgę umierającej Fantine, którą to ocalił przed niesłuszną karą, że zaopiekuje się jej córką pozostawioną pod opieką dwójki demonicznych karczmarzy, Thėnardierów. Ci jednak niechętnie pozbywają się Cosette, pełniącej u nich rolę służki Do oddania dziecka Jeanowi przekonuje ich dopiero szelest pieniędzy.

W tym miejscu akcja przeskakuje o kilka lat do przodu (pomijając przy tym całkiem sporą część książki) by przenieść nas w czasy, gdy dziewczyna jest już dorosła. Niestety problemy jej i jej opiekuna wcale się nie skończyły. Wciąż jeszcze żyją w ukryciu, unikając Javerta.

Do tego Cosette właśnie się zakochała w studencie, który mimo miłości do niej postanawia walczyć na barykadzie.

Zakończenia tradycyjnie nie zdradzę, zamiast tego przejdę do uwag na temat samej sztuki.

Muzyka generalnie dobra, bardzo typowa dla Schönberga. Dobrze oddaje klimat XIX-wiecznego Paryża. Tym razem kompozytor zrezygnował z ogromnej ilości dysonansów, zwykle drażniących uszy nawet najbardziej wytrwałych słuchaczy. Muzyka jest taka, jaka być powinna, by zobrazować historię napisaną przez Hugo; na przemian spokojna i impulsywna, do gustu przypadły mi zwłaszcza partie Valjeana oraz Javerta.

 Przyczepić się mogę do niektórych wątków, na przykład role Fantine i Cosette zostały drastycznie skrócone i spadły do rangi prawie że epizodycznych. Żałowałam też, że Valjean nie wspinał się po murze, co w książce zdarzało mu się dość często i na co prawdę mówiąc czekałam. Ciekawie ukazana jest karczma Thėnardierów, chociaż nie wiem, ile w tym było inwencji twórczej Romy. Nie mam pojęcia, dlaczego większość recenzji określa scenę z pieskiem i szczurem mianem „wstrząsającej”, osobiście mnie rozbawiła.

Podobnie nie wiem, dlaczego duch Fantine chodzi w koszuli nocnej, ale najwyraźniej jest to środek artystycznego wyrazu.

Wrażenie zaś robi moment śmierci Javerta, podobnie jak reszta efektów specjalnych. Momentalne przemiany karczmy czy ogrodu w uliczki Paryża bądź też barykady, na których aktorzy balansowali z zadziwiającą sprawnością, zaskakują, zaś kolorowe tła rodem z XIX-wiecznych obrazów cieszą oko.

Z ciekawością czekałam na polskie libretto, bo tuż przed premierą słyszałam kilka plotek na temat zmiany tłumacza. Tłumacz jednak był się został, chociaż akurat to libretto jest lepsze od poprzednich. Nawet bym się specjalnie nie czepiała kilku niespójnych linijek, gdybym nie zapoznała się z oryginałem sztuki. Niestety, polski tekst chwilami zwyczajnie rozmija się z angielskim, pomijając znaczną część gier słów czy zwyczajnie tracąc sens wypowiedzi bohaterów (bez znajomości książki, właściwie nie wiedziałabym dlaczego Javert postanawia się zabić).

Na szczęście sprawa ma się dużo lepiej z wokalistami, chylę czoła. Damian Aleksander w roli Jean Valjeana jest po prostu rewelacyjny, idealnie oddaje postać, a jego głosu przyjemnie się słucha. Podobnie nie mogę przyczepić się do Kai Mianowanej, po mistrzowsku grającej Cosette ani do Edyty Krzemień, odtwórczyni roli Fantine. Skali i przepięknej barwy głosu po prostu mogę paniom pozazdrościć.

Równie dobrze prezentuje się Jakub Szydłowski jako bezwzględny inspektor czy Malwina Kusior jako Eponine.

Państwo Thėnardierowie, w których role wcielili się Grzegorz Pierczyński oraz Anna Dzionek, również są zachwycający. Całkiem przyjemnie słuchało się też Marcina Wortmanna, teatralnego Mariusza oraz Jana Bzdawki, grającego jego przyjaciela.

Największe wrażenie robią jednak dzieci, czyli mała Cosette i Gavroche, wykonujące swoje partie bez zająknięcia.

Tak właśnie wyobrażałam sobie te wszystkie postaci, czytając książkę.

Musical w wersji polskiej mogę polecić każdemu. Roma jak zwykle zrealizowała sztukę perfekcyjnie. Może i kieruję się sympatią do tego teatru i jego artystów, może. Przekonajcie się sami!

 

Komentarzy: 0 Nie dodano tagów

„Cats”, czyli jeden z ciekawszych musicali

2010-11-15 21:48:04

Na „Kotach” przejechałam pół Moderacji, czyli piątego roku cudownego programu MYP.

Prawdę mówiąc, był to pierwszy musical, który obejrzałam i to właśnie od niego wszystko się zaczęło. Niedawno wpadło mi w łapki nagranie z Londynu i to nie byle jakie, bo ponoć pod patronatem samego Webbera, o którym chciałabym napisać, a przy okazji przypomnieć sobie naszą polską wersję.

Pamiętam, że podczas tego wieczoru w Romie szczególne wrażenie zrobiła na mnie zarówno muzyka, jak i akrobacje, wykonywane przez tytułowe „koty”.

Zwykle na początku lubię przypominać fabułę, lecz tutaj nie mamy do czynienia z fabułą jako taką. Sztuka przedstawia nam koty, pragnące się popisać przed ich pewnego rodzaju guru. Tak chyba nazwać można ową postać, bowiem wszystkie postaci zwracały się do niego per „Master”. Ów Old Deuteronom (u nas tłumaczony jako Kot Nestor) ma wskazać futrzaka, który otrzyma nowe życie, a przedtem odwiedzi Koci Raj.

Muzyka, jak na Webbera przystało, należy do wyjątkowo dobrej, choć chwilami dysonanse mogą przeszkadzać. Jako lutnistka dodam też, że właśnie owe współbrzmienia, wyjątkowo kiepsko brzmiące na tym moim ukochanym instrumencie, sprawiły, że musical ten nigdy jeszcze nie został przerobiony na Lautenmusical.

Wracając do tematu; w wersji angielskiej do wykonania nie mogę się przyczepić, ale jakieś zbijające z nóg też raczej nie jest.

Podobnie sprawa ma się z wokalistami – prezentują się  porównywalnie do tych występujących w polskiej wersji. Co prawda raz westchnęłam z zazdrością, patrząc jak jedna z kocic wykonuje salto na całkiem pokaźnych rozmiarów obcasach, ale poza tym mój wzrok raczej przyciągały kostiumy i perfekcyjna charakteryzacja. Dzięki nim musical po prostu przyjemnie się ogląda, nawet jeśli ktoś nie jest fanem samej muzyki czy kompozytora.

Teraz przejdę do postaci. Moim ulubieńcem jest mruczek o dźwięcznym imieniu Munkustrap (w polskiej wersji Myszołap), lecz całkiem miło obserwowało się i resztę kociego klanu. Nie do końca przypadł mi do gustu Rum Tum Tugger (u nas znany jako Ram Tam Tamek), ubrany w lateks, jednak postanowiłam przyjąć, że był to środek artystycznego wyrazu. Podobnie mieszane uczucia miałam i do prezentacji Niebios – jakoś wielka kocia łapa zamiast szacunku i głębokich refleksji wywołała u mnie atak śmiechu.

Jedno przyznam – po raz pierwszy w życiu cieszyłam się z braku dokładności polskiego tłumaczenia. Kwiatki w stylu „I’m immortal cat, try to stab me by the knife” (w polskiej wersji takowego nie pamiętam) też jakoś do gustu mi nie przypadł, chociaż reszta libretta jest dość łatwa i przyjemna w odbiorze.

            Jak więc ocenić ten musical? Z pewnością ciekawy i wart obejrzenia. Kotki ciekawie się obserwuje i równie dobrze się ich słucha. Chwilami co prawda większość futrzaków odbiegaja znacznie od swych realnych pobratymców, ale patrząc na Rum Tum Tuggera czy Mungojerriego widzę własnego mruczka, z podobnymi fanaberiami i pomysłami. Tak więc sztukę polecam przede wszystkim fanom kotów.

Miłego oglądania i słuchania!

 

Komentarzy: 0 Nie dodano tagów

Tanz Der Vampire

2010-11-04 20:58:46

„Taniec Wampirów”  (org. „Tanz Der Vampire”) autorstwa Jima Steinmana oraz Michaela Kunzejest musicalem już dość starym, który każdy miłośnik gatunku powinien przesłuchać, dlatego też niezwłocznie dołączyłam go do mojej kolekcji.

 

Kolejna płyta, która jest moją pamiątką z zagranicy. W pierwszej chwili miałam wrażenie, że niemiecki sprzedawca nieco mija się z prawdą, mówiąc że płyta została niedawno wydana, jednakże po otwarciu pudełka przekonałam się, że jest to nagranie najstarszej wersji sztuki (wydane po raz pierwszy od 12 lat), której libretto od czasu premiery w 1997 zostało kilkakrotnie zmienione.

            Dla tych, którzy musicalu nie znają, krótko przypomnę jego fabułę: Profesor wraz z uczniem i asystentem w osobie Alfreda wędrują po Transylwanii w poszukiwaniu wamporzców. Podczas swej wyprawy trafiają do żydowskiej karczmy, gdzie młodzieniec poznaje piękną Sarę. Chłopak nie zdobywa jednak aprobaty rodziców wybranki serca. Ona sama też ma nieco inne plany – przypadła do gusty niejakiemu von Krolockowi, arystokratycznemu wampirowi, z którym udaje się do jego zamku. Na ratunek dziewczynie ruszają nasi pogromcy wampirów. Tego, czy Sara zostanie posiłkiem Krolocka bądź też jego syna, Herberta, nie wyjawię, zainteresowani przesłuchają sami.

Przyzwyczajona do polskiej, z resztą bardzo dobrej, wersji podeszłam do nagrania nieco sceptycznie, bo niby co jeszcze z tym można zrobić? Słyszałam główne „arie” w wielu wersjach, tak więc zaskoczyły mnie już pierwsze dźwięki „Uwertury”. Zamiast dość niewyraźnej melodyjki usłyszałam organy wraz z towarzyszącą im całą orkiestrą, której składu nawet nie potrafię rozpoznać, wprowadzających nas w odpowiedni nastrój już od pierwszych taktów.

Dalej było już tylko lepiej. Chociaż liczne dysonanse mogą większości słuchaczy nie przypaść do gustu, myślę, że każdy znajdzie tu coś dla siebie (od romantycznego „Totale Finsternis”, przez zabawne „Wahrheit” po nieco mroczne „Ewigkeit”). 

            Postaci również zasługują na uwagę. Po pierwsze, wyjątkowo trafny dobór wokalistów, przy których nawet nasi polscy artyści wypadli dość blado.

Po drugie, ich charaktery i dialogi, znacznie odbiegające od szablonowych musicalowych (i co tu dużo mówić – często dość płytkich) bohaterów.

Tych, którzy pokochali „dzisiejsze” wampiry, braci i siostry Edwarda, czeka rozczarowanie. Wszyscy „krwiopijcy” są niczym ich poprzednicy z dawnych legend, śpiewający mrocznym głosem (ale nie zdzierający gardeł) , owiani tajemnicą i jednocześnie tak uroczy, że trudno ich nie lubić. Wyjątkiem od tej „mrocznej reguły” może być tu, również na swój sposób czarujący, ciapowaty, homoseksualny Herbert. Z tłumu wybija się także jego ojciec, zdecydowanie odróżniający się zarówno od swych pobratymców jak i ludzi.

Co do tych ostatnich, oni także wypadli bardzo dobrze. Profesor jest zabawny w swym pragnieniu wiedzy, Alfred to „cwana gapa”, a Sara okazuje się być wyjątkowo feministyczną (jak na XIX wiek) dziewczyną. Bardzo przypadł mi do gustu także  Żydowski Chór. On z kolei prezentuje się w pełnej krasie w „Wusha-Busha”, czyli piosence - egzorcyzmie. Scena ta, podobnie jak wiele innych, jednocześnie rozbawiła mnie do łez, ale i zmusiła do refleksji.

Podobnie śmiałam się przy skardze Herberta czy kilku monologach Profesorach.

Nie należy jednak uznawać „Tanz Der Vampire” za śpiewaną komedię, bowiem to właśnie tytułowe wampiry, pojawiając się w praktycznie w połowie utworów jak „Gott ist tot” czy tytułowym „Tanz Der Vampire”, zmuszają nas do zastanowienia się nad rzeczywistością i naszym własnym życiem.

            Ten musical zdecydowanie mogę ocenić jako najlepszy, jaki słyszałam. Polecam każdemu, jako chwilowe oderwanie od codzienności. Może akurat komuś rozświetli jesienny wieczór?

 

Komentarzy: 0 Nie dodano tagów

Miss Saigon, czyli co ostatnio mi po głowie chodzi.

2010-10-19 21:40:14

Jako że zakochałam się w polskiej wersji „Last night of the world”, postanowiłam wreszcie zapoznać się z treścią całej sztuki.

Tym, którzy jeszcze nie znają jej treści, krótko przypominam:

Podczas okupacji Sajgonu młody amerykański żołnierz zakochuje się w Kim. Jak to w musicalach bywa, razem być nie mogą, Chris wraca do Ameryki, zostawiając ukochaną z synkiem Tamem. Kim wraz z Szefem, który (nie wiem, jak to inaczej nazwać) otoczył ją opieką, oraz oczywiście dzieckiem wyjeżdżają do Bangkoku.

Tu Kim odnajduje Chris, ale dziewczynę czeka niemiła niespodzianka – ma on już żonę. Właśnie ona stoi na przeszkodzie wyjazdu całej trójki do Ameryki. Zakończenia nie zdradzę, chcecie, to obejrzyjcie sami.

Musical bardzo by mi się spodobał. By, ponieważ najpierw postanowiłam przesłuchać go w wersji angielskiej, z obsadą wcześniej słyszaną w „Love never dies”. To zdecydowanie popsuło mój odbiór sztuki (najnowszy musical Webbera jakoś do gustu mi nie przypadł). Tym bardziej, że ostatnia scena jednego i drugiego musicalu nie różnią się prawie niczym.

Żeby jakoś zmienić swoje zdanie o „Miss Saigon”, przesłuchałam kilka innych nagrań. Nie polecam tego w wersji Lautenmusical (czyli musical grany na lutni – tak, jest coś takiego). W końcu trafiłam na nagranie bodajże ze Stuttgartu, z Uwe Krögerem w roli Chrisa. Chylę czoła przed tłumaczem (niemiecka wersja moim zdaniem bije na głowę oryginał) oraz wokalistami.

 

Wybaczcie, że notka mało treściwa i nie najlepsza, ale czasu ciągle brak ;)

<!-- /* Style Definitions */ p.MsoNormal, li.MsoNormal, div.MsoNormal {mso-style-parent:""; margin:0cm; margin-bottom:.0001pt; mso-pagination:widow-orphan; font-size:12.0pt; font-family:"Times New Roman"; mso-fareast-font-family:"Times New Roman";} @page Section1 {size:595.3pt 841.9pt; margin:70.85pt 70.85pt 70.85pt 70.85pt; mso-header-margin:35.4pt; mso-footer-margin:35.4pt; mso-paper-source:0;} div.Section1 {page:Section1;} -->

Komentarzy: 0 Nie dodano tagów

Pierwszy post

2010-10-12 21:26:59

Przyjaciółka namówiła mnie dzisiaj na założenie sobie konta na musicspocie. I tak oto powstał mój blog.

Na początek - kim jestem? Otóż takim dzieckiem, co najchętniej słucha musicali, a najlepiej jeszcze przemieszanych z muzyką dawną, także tą nieco "uwspółcześnioną". Jedno i drugie uparcie próbuję grać na lutni, z różnymi skutkami. Co tu jeszcze napisać? Pewnie na tym blogu będę pisać, co sądzę o poszczególnych musicalach czy kompozycjach...

Komentarzy: 2 Nie dodano tagów

« wróć 1 czytaj dalej »