Nie jesteś zalogowany

 Jądra ciemności

2010-05-05 15:55:20

Przedziwny to był zespół, ci  Pere Ubu. Zawsze pozostający gdzieś na obrzeżach powszechnej świadomości. Raczej jako symbol niż faktyczna moc sprawcza amerykańskiego undergroundu, raczej jako znajoma nazwa padająca od czasu do czasu w odpowiednim kontekście, wypluwana dla zachowania dobrych pozorów, z resztek poczucia przyzwoitości. Kurtuazyjnie sadzani gdzieś w drugim rzędzie praojców etosu D.I.Y.


Wszelkie historyczne rozliczenia, a także dywagacje o to kto bardziej zasłużył,  kto od kogo zrzynał i generalnie kto miał większego z zasady zostawiam tym, kogo to nawilża. Majówka się kończy, ja właśnie wracam ze wsi  z Ubu na uszach i tylko mnie nachodzi taka myśl, że w tej ich awangardowej anty-muzyce dysonansów, autodestrukcyjnych melodii i postrzępionych piosenek doskonale jak nigdzie indziej rezonują wszelkie wielkomiejskie frustracje szarych zjadaczy chleba… czyli państwa.


Jeżeli więc wracać do Pere Ubu (a wracać warto) to przede wszystkim do ich wczesnych singli. Poniżej mój ukochany „Heart of Darness”, b-side z ich pierwszej legendarnej siedmiocalówki wydanej w 1975:


Do dziś nie mogę się nadziwić, że banda prowincjonalnych wyrzutków bez szkoły mogła od razu pokusić się o rzecz tak skończoną, ostateczną i ocierającą się o granice punk rockowej perfekcji. „Heart of Darkness” powinno się dziś puszczać dzieciom w szkołach jako przykład podręcznikowo poprowadzonej narracji , profesorskiego sterowania poziomami napięć, a także jeden z fajniejszych przypadków dekonstrukcji motorik beatu ever.


Jeżeli bowiem krautrockowe metrum miało nas wieść przez utopijny krajobraz zachodnio-niemieckich autostrad to z Peru Ubu zwiedzamy przemysłowy waste land ich rodzimego Cleveland. Na „Heart of Darkness” szwabska, inżynierska precyzja wzmocniona jest osmoloną robolską łapą Scotta Kraussa. Siła jego bitu niepokojąco rośnie wraz z każdym kolejnym uderzeniem jakby w zapowiedzi czegoś soczyście krwawego na koniec. Czegoś co tak naprawdę wcale nie nadchodzi.


Bo i tu tkwi cała poezja tego numeru. W tym powolnym, misternym akumulowaniu  niezdrowego napięcia dla którego ostatecznie nie możemy znaleźć ujścia. Pere Ubu odgrywając końcowe akordy zostawiają nas na pełnym podkurwie, w atmosferze rodem z izolatki zakładu dla obłąkanych. Chyląc czoła przed głęboką erudycją i wyczuciem popkulturowych odniesień Bożydara Iwanowa - SAM HICZKOK BY TEGO LEPIEJ NIE WYREŻYSEROWAŁ

Nie dodano tagów



Skomentuj

Komentarze: 1

not_a_lady 0 4   09/05/10, 14:17  
Banda prowincjonalnych wyrzutków bez szkoły rzeczywiście zadziwia. Long-lasting, most-unsuccessful band ever. I po raz pierwszy pojęcie leseferyzmu spotkane w kontekście (nie)autopromocji. Ja to kupuję.

Chyląc czoła przed głęboką erudycją i wyczuciem popkulturowych odniesień - ale wcale nie Bożydara Iwanowa - pozdrawiam.