Nie jesteś zalogowany

 Halcyon Digest

2010-10-07 23:00:39

Czterech zdań i dwóch akordów potrzebował kiedyś zespół  Galaxie 500, by w swoim naczelnym epiku niepostrzeżenie  przemycić  bodaj najbardziej przejmujące wyznanie miłości  dostępne w formacie gitarowej piosenki- w ogóle. Trzeba przyznać, że wyznanie to było przeraźliwie desperackie, a sama miłość zupełnie beznadziejna. A jednak, mimo tego dość poważnego upośledzenia zespół ze szczerością godną licealnych pamiętników i dramatyzmem barokowych poetów uparcie przekonywał , że właśnie śpiewa i trąbi o najcudowniejszym uczuciu, jakie może przytrafić się bezradnemu nieszczęśnikowi.


Do dziś urzeka mnie ta gra sprzeczności na „Tugboat”. To ponadczasowe połączenie warsztatowej prostoty z rozsadzającym, hollywoodzkim rozmachem. To odnajdywanie zwycięstwa tam, gdzie zwycięstwo zdaje się być zupełnie niemożliwe. Ta pełna akceptacja fatalnego zauroczenia i koniec końców- wspaniały tryumf naszego bohatera podnoszącego się w brawurowej obronie własnej godności, na dystansie finiszującej solówki. Uff...


W pewnym sensie, przy zachowaniu proporcji, podobnie działa nowa płyta Deerhuntera. Spoglądając na życiorys Brada Coxa- tego cierpiącego za miliony trybuna wszystkich biednych i wykluczonych trudno dziwić się, że jego twórczość zawsze koncentrowała się wokół  mozolnego procesu  poszukiwania samoakceptacji. Do tej pory, na swój sposób rozliczał się już z wielu niewesołych spraw. Od niezdrowych fascynacji i perwersyjnych popędów (Ep-ka „Fluorescent Grey”), po stracone dzieciństwo i dotkliwą chorobę, która w krytycznym momencie zupełnie upośledziła go społecznie ( solowe„Let the Blind Lead…”) by wreszcie na sztandarowym „Microcastle” dać najogólniejszy obraz wszystkich swoich tęsknot, żali i frustracji.

 Ekstremalne tematy przefiltrowane przez wrażliwość  muzyka bez śladowych ilości dystansu do siebie zawsze wymagały ekstremalnych środków.  Dlatego też, „Halcyon Digest” album formalnej dyscypliny, świadomie wyrzekający się dźwiękowych fajerwerków i piosenkowych stand outów,  siłą rzeczy ciśnie na usta suchary o „dojrzewającym artyście” i „emocjonalnej stabilizacji”.

Pierwsza sprawa- nie wdychamy na nowej płycie smrodu wylewanej żółci. Nie czuć tu nutki goryczy. Nie ma poczucia rezygnacji i obezwładniającego fatalizmu jakimi skażony był jego poprzednik. Jeżeli na wcześniejszych płytach Brad zaglądał w najmroczniejsze zakamarki własnej egzystencji, przywołując wszystkie wyhodowane tam demony, to na „Halcyon Digest”,  wreszcie znajduje z nimi wspólny język, oswaja je i dalej żyją razem długo i szczęśliwie.

Druga sprawa: Brak tu epickich klimaksów, i emocjonalnego ujścia- wyznaczników jakości „Microcastle”. Sztandarowe zagrywki Deerhuntera polegające na „łamaniu” spokojnych piosenek krautrockokową motoryką i inwazją shoegaze’owego zgiełku zastąpił solidny strukturalny monolit w skali mikro i makro.  Tak jak wcześniej Brad delikatnie kiwał głową w stronę schludnego popu i doo-wopu z przełomu lat 50 i 60, tak na nowej płycie otwarcie kłania mu się w pas. Ta płyta urzeka wręcz swoją bezpretensjonalną prostotą, spokojem i pewnością, jaką bez zakłóceń prowadzi od początku do końca.


Być może właśnie dlatego  muzyka na „Halcyon Digest” w najfajniejsze rejestry trafiania, gdy to wszystko wokół gna i pędzi na oślep, wśród chaosu, wielkomiejskiego zgiełku, pośród obcych ludzi, podczas ciągnących się przejażdżek komunikacją miejską. Zawsze gdy okoliczności sprzyjają, by łypać dookoła wzrokiem odurzonego mordercy, zatapiać się w sobie i pielęgnować swoje poczucie obcości. Poniekąd właśnie o tym jest ta płyta.

Bo w ogóle- zawsze miałem takie wrażenie-kluczem do  pełnego czerpania z muzyki Deerhuntera jest szczelnie zamknięty recognition mode. Nie sprawdza się "Halcyon Digest" jako przestrzeń muzycznych cytatów czekających na rozpoznanie.  Brad Cox  to jeden z ostatnich przedstawicieli wymarłego gatunku artystów, do odbioru których przykłada się pewną miarkę autentyczności, czy prawdziwości przekazywanych emocji. Trudno dziś o drugiego gościa, który spytany w wywiadze o genezę/inspirację dla danego utworu, zamiast wyliczać zawartość swojej płytoteki, będzie z marsową miną opowiadał o tym, jak to w wieku 13 lat podbierał ubrania z szafy własnej matki.  A nam nie pozostaje nic innego, niż to kupować.  Bo Cox tę zręczną grę na wrażliwości odbiorcy prowadzi z twórczym poszanowaniem dobrych post-punkowych tradycji i w akompaniamencie zgrabnych piosenek. A to już naprawdę wszystko na miarę potrzeb i możliwości muzyki gitarowej w roku 2010

Nie dodano tagów



Skomentuj

Komentarze: 1

krowki 10 63   19/10/10, 19:07  
świetny tekst o świetnej płycie.
Z tą formalną dyscypliną to różnie bywa, bo nie jest to rockendrol stricte, są kompozycyjne nieoczywistości i aranżacyjne mikrorewolujce. Generalnie bardzo Smiths'owska płyta, Cox to w sumie Morrisey naszych czasów.