Holender i mędrcy Syjonu (19 listopada 2008)
2010-05-11 12:58:07
Światem rządzą Żydzi - stara to prawda. Swymi, bielejącymi od uciskania innych nacji, kłykciami kurczowo trzymają finansjerę, politykę, geostrategię... Ba! Muzykę nawet. Wszak najbardziej wpływowym muzykiem XX wieku jest Robert Zimmerman. Jedyny - jak się wydaje aryjczyk (choć z "białą bestią" Nietzschego to on miał tyle wspólnego, co ja z antysemitą), który stanowił inspiracje dla równej ilości artystów, co Dylan jest Olivier Messiaen. Tylko, że Dylana śpiewa się na akademiach w wiejskich szkołach (nie, wcale nie umniejszam wagi i znaczenia, popularność mam na myśli), a Messiaena w takim miejscu i z takim i wykonawcami odtworzyć trudno. O wpływie mówię jednak poważnie - znajdźcie jakiegokolwiek kompozytora "klasycznego" z XX wieku, żyjącego współcześnie, lub po Messiaenie, który się nim nie inspirował, a stawiam 0,5 Wiśniowej Polskiej, albo wódki marki Abstynent. Może to dlatego, że Messiaen lubił ptaki, może nie... Nieważne.
Dziś bohaterem posta kolejny inspirant post-messiaenowski, a jednocześnie kolega tegoż ze szkolnej oślej ławy - Jurriaan Andriessen. Holender, acz nie latający. Przedstawiciel serializmu (dla niekumatych - to samo, co Stockhausen, Nono, czy Boulez), kompozytor muzyki filmowej, wreszcie inspirowany ludycznością i ludowością autor kameralistyki. Poniżej w odsłonie repetytywnej i syntezatorowej. Dlaczego postuję jego akurat? Ano bo byłem ostatnio na koncercie Lisy Gerrard z Klausem Schulze. Byłem i się sromotnie zawiodłem. Nie, nie na Lisie - ona, pomimo focha z wyjściem na scenę w ogóle, dawała radę. Chodziło o Klausa, który powinien być siłą przymuszony do artystycznej emerytury. Pierwsze primo - koleś się zgubił gdzieś i wątpię, żeby w ogóle wiedział co się wokół niego dzieje, drugie primo - ja rozumiem polifonię, ja rozumiem awangardę, ale jak ktoś zwyczajnie fałszuje i bez żadnego artystycznego sensu gubi tonację, to jest raczej nie halo. Poza tym śmiesznie patrzeć na dziada, co się pławi we własnym minionym 20 lat temu geniuszu i podświadomie ignoruje wszystkie te złośliwe uśmieszki. Either way, Schulze "poleciał Jarrem", co dla mnie osobiście oznacza klęskę. Już sam album "Farscape" był nudny jak flaki z olejem, ale na nim przynajmniej aż tak się KS z LG nie rozjeżdżał. Pomijam już, że wiarygodność pompatycznych brzmień KS to poziom raczej jakiegoś Hammerfalla, czy innego power metalu. Przykro, oj przykro. Podsumowując - Andriessen, bo mnie naszło na dobrą, nie zuą muzykę syntezatorową. Indżoj.
Jurriaan Andriessen - 1977 - The Awakening Dream
Skomentuj