Nie jesteś zalogowany

Rozkminki dzikich ludzi, cz 1125 (31 lipca 2008)

2010-04-23 11:20:43

voodoo_doll_family.jpg

Znów nad czarnoludem się poznęcam. Deal jest taki, że biały człowiek, podtyp konkwistador z natury był leniwy. Lubił się innym człowiekiem wyręczyć, brzucho pasać, tym samym palcem to w uchu to w dupsku grzebać, a potem wąchać i takie inne. Wiadomo - biały = do niczego. Musiał więc taki jeden z drugim konkwistador sobie sprowadzić siłę roboczą. A że najtańsza w owym czasie nie była ta chińska, tylko ta czarnoludzka, to sprowadził murzyna. Nikt nie spodziewał się jednak, jak głęboka - choć niezauważalna - zmiana następowała w populacji czarnych gastarbeiterów w Ameryce. Schemat zadziałał taki: wzięli murzyna na statek, worka mu nie sprawdzili, a on sobie tam chytrze schował jakieś amulety, kukły, dzikie węże. Na statku przyszedł klecha murzyna uczyć o Jezusie, dla zachęty ściemniając, że jeden z 3 króli, tych Ctrl Alt Del, był czarny (jakby kto kiedy widział bogatego czarnego, nie?). Murzyn nie bardzo kumał o co kamon, ale że bydle choć proste, to podstępne, ponauczał się paru imion, paru historyjek na pamięć żeby klechę oszukać. No i wszyscy zadowoleni, że murzyna nawrócili, że już bramy niebios przed nim stoją otworem i w tym samozadowoleniu osiedli na laurach. A murzyn wieczorami po pracy w swoim worku grzebał i swoje wiedział. Ale nic, trzeba nadal było mówić, że Jezus, że Maria, że apostołowie... No i przez parę pokoleń murzyn stracił ogarnięcie, która część to do wciśnięcia klesze, a która z worka, znaczy prawdziwa. I tak właśnie, na przełomie XVII i XVIII wieku narodziła się rodzina religii znana u nas pod wdzięczną nazwą wudu, a pośród dzikich jako voodoo, voudun, houdun czy choćby sewi lwa.


voodoo_102.jpg

Zasadniczo chodzi o to, że każdy ma opiekuńczego ducha, tzw loa. Coś jak anioł stróż, albo święty u chrześcijańców. No i jest jeden bóg, do którego się przymilamy przez łechtanie modlitwą i podarkami kolejnych loa. Znów tak jak u nas doradza episkopat. A że murzyn w obłokach nie buja i wie, że nie ma nic za darmo, to takiemu loa i czasem kurczaka podaruje, ciasto upiecze, kapciochy na ołtarzyku zostawi. Znaczy umie się znaleźć, a nie tak jak u nas, że przyjdzie postoi w letnią niedzielę w chłodnym i zacienionym i się na krzywy ryj boga nawpieprza. Loa maja zresztą swoje dokładne odpowiedniki. Papa Legba = św. Piotr aka Szymon, Papa Shango = Jan Chrziciel, czy Damballah, czyli odpowiednik św. Patryka. W wudu są kapłani przez których się z loa rozmawia i w dodatku ponoć ichni mniej pazerni, niż nasi. Ogólnie fajni są. No i tak jak u nas są jakieś tam natchnione chrześcijańskim przekazem wielkie dzieła literatury, jak Zbrodnia i kara, Kroniki Narnii, czy Lubiewo, tak u wyznawców voodoo religia też stanowi duży przyczynek dla działalności pisarskiej, malarskiej i kukiełkarskiej. Nic zresztą dziwnego. Oni mają laleczki wudu, a my świątki z razowego chleba.


10012358 Haiti voodoo dances.jpg

Teraz do rzeczy. Płyta interesująca. Czysto perkusyjna. Tego typu granie stanowi tło dla haitańskich rytuałów voodoo. Bardzo ciekawe rytmicznie, dobrze transowe, świetne na revivalowe dyskoteki. Indżoj.

 

Drummers of the Societe Absolument Guinin - Voodoo Drums

 

A w ramach bonusa popatrzcie sobie jak głupi murzyn zjada zapałkę.

 

Voodoo_praest_ild_i_munden_Haiti.jpg


Nosił wilk razy kilka, póki mu się ucho nie urwie (25 lipca 2008)

2010-04-23 10:59:00

wilk.jpg

 

Każdy kiedyś głaskał psa. Truizm. No i się by wydawało, że sobaka i wołk to to samo. A się okazuje, że nie, bo wokalnie to jest różnica jak między Jaggerem i Lennonem. Różnica we frekwencji, zasięgu tonalnym i takich innych bzdurach. Poza tym wilk jest etnicznie poniekąd jak Celtowie. Tęsknotę taką wyraża jakąś sentymentalną. A pies - bardziej germańskie bydle, to przy nim takie raczej Modern Talking. No. Płytka poniżej powstała z inicjatywy amerykańskiego Natural History Magazine i opatrzona jest łądną przedmową w wykonaniu Roberta Reforda. W przypadku problemów z rozróżnieniem, Reford to ten z niskim wokalem, wydający krótkie dźwięki, wilki to te z dźwiękiem dłuższym i wyższym w skali. Inną różnicą jest też na przykład to, że Redford jest ryży i nie ma włosów na pysku, a wilki - nawet jeśli bywają ryże - to ich twarze są zarośnięte a ubarwieniu a'la Redford będzie towarzyszyć inne pod spodem wilka. Spód wilka to ta strona z łapami, a nie ta z uszami. Pamiętajcie. Utwory są i solowe i zespołowe, tytuły wskazują, że jest to koncept album. Więcej mówić nie ma sensu, niech wilki mówią za siebie. Indżoj. A i jeszcze jedno, co byście się nie pomylili:

 

gray-wolf-gazing.jpg

Wolf - wilk

 

wolf.jpg

Marek Wolf - poszukiwany w Warszawie przestępca

 

Various - The Language and Music of Wolves


Mon Amur (18 lipca 2008)

2010-04-23 10:47:18

06.jpg

Dawno temu, kiedy Wasze mamy jeszcze nie miały włosów na klacie, a Berlińczycy dzielili się na lepszych i gorszych, a nie - jak dziś - tylko na gorszych, w zamorskim Hamburgu, gdzie dwa psy mają jedno oko, a koń uchem wodę pije, z polskiego ojca i matki Polki urodziła się Sabina Bredy. Wiadomo, że co w Niemczech dobre, to albo z Polski, jak kiełbasa, albo z Nigerii, jak Mola Adebisi. Z Molą w ogóle było tak, że pracował na plantacji maracuji i kiedyś, po ciężkim dniu pracy zasnął przy górce owoców zebranych przez cały dzień przez członków swojego plemienia. Nieświadomi niczego importerzy z Dojczlandu ładując maracuję do kontenera załadowali i jego. Po dwóch latach spędzonych w ciemności, wypełnioneych wspomnieniami heimatu i intensywną nauką niemieckiego ze strzępków słów, które docierały do wnętrza pojemnika, Mola trafił do Niemiec i został prezenterem tamtejszego MTV (dzięki Kristo). Wracając jednak do Mony... Generalnie dziąha była fajna i ponoć łatwa, więc szybko zaprzyjaźniła się z niejakimi: FM Einheitem i Alexandrem Hacke, zdolnymi i cwanymi młodzieńcami, którzy niedostatki w umiejetnościach muzycznych nadrabiali entuzjazmem, sprytem i praktycznym wykorzystaniem przedmiotów znajdowanych na śmietniku. Jako Mona Mur und die Mieter (Mójko Chany i lokatorzy w cywilizowanym języku) nagrali w 1982 płytę, która trafiła na 1 miejsce listy NME (wtedy NME zajmowało się jeszcze dobrą muzyką, a nie indie-ścierwem) i nawet Johna Peela udało się wkręcić w jej granie. Szybko potem zespół się rozpadł, a panowie poszli napierdalać w rury u niejakiego Christiana Emmericha, potocznie Blixą Bargeldem zwanego, zostawiając biedną Sabinkę na lodzie. Owa współpracowała sobie jeszcze z Joachimem Wittem, Grzesiem Ciechowskim, kolesiami z KMFDM, ale sukcesu artystycznego płyty z prebautenowskimi neubautenami powtórzyć nie zdołała. Z żalu została dwukrotną wicemistrzynią Niemiec w taekwondo - wszak jak wiadomo, wzorem nazistów, zagniewany szkop w taki, czy inny sposób ma zwyczaj krzywdzić ludzi lub podludzi. Się tak relaksuje. Znaczy pary pozbywa. Obecnie, jak to zwykle z niegdysiejszymi industrialowcami bywa, Mona udaje że robi coś sensownego i wartościowego, a po godzinach sprząta w niemieckim Hicie. Coś tam niby muzykę napisała 4 lata temu na jakiś soundtrack do filmu, co dostał w Berlinie złotego niedźwiedzia, ale to pewnie ściema.

Co do płyty... No zimne postpunkowe hałaśliwe granie. Czyli ładnie. Na płycie znajduje się też stosunkowo bluźniercza (ale nie tak jak wykonanie byłego premiera) wersja naszego hymnu. Że można wstać i słuchać na stojąco, jak ci durnie, co się nazywają patriotami. No. Indżoj

 

Mona Mur und die Mieter - 1982 - Jeszcze Polska


Czy na tripie widzisz boga? (10 lipca 2008)

2010-04-23 06:04:01

prayers%2bfor%2ba%2bnoonday%2bchurch[1].

 

Nie? No a zobaczcie, bohater dzisiejszego posta jak najbardziej. Dowodzi to tezy, którą już formułowałem post wcześniej - a mianowicie tego, że poza Hindusami od ganeszów z łbem słonia i jakichś niebiańskich lasek z tysiącem rąk ("fancy some nice handjob?"), katole to najwięksi psychodelicy spośród współczesnych sekt religijnych. Otóż sprawa przedstawia się tak, że urodzony na Brooklynie ojciec Pat Berkery, widząc wszechobecne w jego czasach poróbstwo i zainteresowanie LSD postanowił zrozumieć tłuszczę, której z woli Pana miał apostołować. Zaczął więc postępować zgodnie ze słowami Leary'ego: Like every great religion of the past we seek to find the divinity within and to express this revelation in a life of glorification and the worship of God. These ancient goals we define in the metaphor of the present — turn on, tune in, drop out, stosując jednocześnie takie same metody. Czyli mamy do czynienia z krystalicznie czystym przykładem tzw. Xian psych (x robi tu za christ, ergo zapamiętujemy termin christian psych)
Co jednak fajnego jest w religijnym freaku po kwasie? No zupełnie nic, muzycznie ojczulek jest porażką - zrazu widać, że to co robi, robi dla lasek i hajsu. Należy przyznać, że troszkę go ratuje kapelka SPUR, która w tle przygrywa mu na organkach, albo czesze jakieś oldskulowe psycho-garażowe riffy, albo pitoli ocierając się o country na modłę co gorszych numerów Johnny'ego Casha. Lirycznie też jest grubo:
cup brimming, eyes swimming, ruby red wine; gold encircles, gold in vision, Christ is remembered. Jak widać na tripie Berkery jedzie nie do jakiegoś Ciechocinka, tylko prosto w kosmos.
Mimo, że delikatny lans na Morrisona mało Berkery'emu pomaga, bo i barwa nie ta i natchnienie jednak zlewiałe, to przeca nie o to chodzi. Chodzi o to, że tak jak my mamy żywe trupy, jak średnio rozgarniety Dziwisz, Flaszka-Głódź, albo ten dżentelmen z uszami, co to pieprzą bez sensu i nieciekawie, to jak widać w USA pieprzyć bez sensu można w zgoła innym stylu. Kobieta z brodą, ale grubego kalibru. Indżoj 

LINK: Father Pat Berkery - 1969 - Prayers for a Noonday Church



Psychoguruindianavantgardecatholicprog (7 maja 2008)

2010-04-23 05:53:00

caldera+-+a+moog+mass+(3).jpg

Kuriozów ciąg dalszy. Założenie jest takie: jeśli jesteś wyznania katolickiego to z pewnością lubisz psychodelię. Dar języków, duch święty w postaci gołąbka, kompleks Boga... To wygląda na typowe elementy tripa po kwasie. Ogólnie mówiąc - jeśli kto nieświadom - mógłby z powodzeniem uznać Nowy Testament za historię o 12 kolesiach i ich guru tworzących jakąś mocno wiekową pre-hippisowską komunę i zajmujących się marksistowskimi pogadankami w stylu lewicy'68. Żeby nie było, że rzucam słowa na wiatyr:

 



Jednakże wydaje się, że sakralna muzyka chrześcijańska nie była nigdy szczególnie naznaczona klimatem a'la wczesne Pink Floyd... A tu nagle niespodzianka. Projekt Caldara/Caldera (używali obu nazw; nie mylić z zespołem grającym latino ani z innym grającym doom/sludge) w 1970 roku wydał album z natchnioną LSD, katolicką, inspirowaną Bachem wielkopostną muzyką liturgiczną na syntezator mooga, organy, harpsichord i często pojechane vocoderem wokale. Formalnie jest to realizacja sekwencji Stabat Mater dolorósa iuxta crucem lacrimósa, czyli coś co w dzisiejszych czasach moglibyśmy nazwać fazą zjazdową. Album zwie się przewrotnie A Moog Mass. To staroć i raczej niekoniecznie mainstream, więc nie sądzę, żeby ktoś specjalnie pilnował praw autorskich. Znowu rzucam całość.

Swoją drogą: moog to tak naprawdę zestaw tranzystorowych thereminów, a ostatnio i thereminowej muzyki dużo wpadło mi w ręcę, nie będę więc wchodził w szczegóły teraz. Miast tego obiecuję wrócić do tematu wkrótce i wrzucić trochę kawałków na klasyczny theremin. Póki co zapraszam do sycenia się Calderą.

 

Caldera - 1970 - A Moog Mass


Wsi radziecka, wsi wesoła, w śniegu można dostać doła (5 lipca 2008)

2010-04-23 01:00:48

SH105819l.jpg

Tradycyjnie w tytule częstochowski rym... To co dziś postuję jest chyba rekordem na skali dziwactwa. 1, słownie 1 wynik w guglach. Zakładam, że powód jest taki, że to wydanie ruskie i po rusku, a ja nie znam ich krzaczków. No, ale to znów usuwa problem piractwa, bo jeśli wydane tylko u nich, a oni tam jeszcze nie mają ustawy o prawach autorskich, to mogę bez etycznego dylematu wrzucać, polecać, a Wy możecie ssać, lizać, drażnić języczkiem. No. Tyle, że za 1 wynikiem w google idzie przykra konieczność nadrabiania niebywałą erudycją i intelektem plus równie perfekcyjnym dowcipem... No, ale co to dla mnie, wszak jestem złotym chłopcem polskiego pici polo.

Z ruskimi jest tak, że niby wszystko o nich wiadomo, a potrafią zaskoczyć - tym, że mają u siebie restauracje z innym żarciem niż słonina, że niektórzy mają sztuczne zęby w kolorze naturalnym, a nie złotym, czy srebrnym, że na obczyźnie nie zawsze parają się fachem żołnierza mafii i że dzięki Albanii nie są na pierwszym miejscu krajów z najwyższym odsetkiem analfabetów. No. Poza tym, o czym wie mało kto, termin bistro oznaczający lokal umiarkowanie szybkiej obsługi wymyślili właśnie oni. Otóż ruski stacjonujące we Francji w epoce napoleońskiej miały zgodny ze swoją naturą zwyczaj robienia bydła w przybytkach uciech organoleptycznych. Rzucali kuflami, pluli na glebę, łapali kelnerki za cycki - ogólnie dobrze się bawili. Jeśli natomiast obsługa była ospała i nieużyteczna traktowali ową pięścią, szablą, lub pistoletem skałkowym. Jako naród o wysokiej kulturze nie robili tego jednak bez ostrzeżenia, więc zanim nadeszła przemoc, uprzedzana była tubalnym komunikatem Bystro!, co w języku tej neolitycznej grupy oznacza szybko. Francuzy - bojąc się mieć na ryju szramy po ruskiej szabli spolegliwie stosowali się do nakazu - ot i cała tajemnica.

No, błysnąłem dowcipem jak Sztraz-burger w Familiadzie, teraz o albumie słów kilka. Kawałki przedwojenne, a jeśli mnie moje ultra-indian-guru-wymiatacz-specjalista-ucho nie myli to i może carsko-przedbolszewickie. Tytuł mówi: rural i lyric, więc mamy do czynienia z wiejskimi romełami i wiejskimi juliami w ruskiej wersji, albo że śpiewają o pięknie krajobrazu (na co swoją drogą wskazywałaby okładka). Trochę tam bandżoli, trochę akordeonu, ale przede wszystkim śliczne melodie damskich wokali i wyjebcze patenty rytmiczne, którym poza Rosją najbliżej do Półwyspu Iberyjskiego - jeśli ktoś ma jakąś teoryjkę spiskową, czemu ruska muza przypomina mi flamenco chico albo jakieś tam skoczniejsze wariacje na temat fado, ewentualnie jeśli wie, że gadam bzdury i chce mi nawrzucać, że się penisa znam i śmierdzę mozarellą - zapraszam do komentowania. Wsio. Indżoj.

 

Various - 1984 - Far Beyond the Village Outskirts (russian rural lyric songs)

 


Zorna, czyli o flecie (3 lipca 2008)

2010-04-23 00:29:49

Nie, to nie jest sugestia, że John Zorn jest fletem, bynajmniej. Tym razem rozchodzi się o Kurdów. A właściwie poniekąd i o nich i o dwie główne grupy ich oprawców, czyli Irakijczyków i Turków, bo i ci używają diabelskiej piszczałki zwanej zorną. Wiadomo - stare tureckie przysłowie mówi dobry Kurd, to martwy Kurd, a i w polskim znajdziemy odniesienia do tego ludu, jak w tradycyjnym kurpiowskim zawołaniu weselnym: truj Kurda sarinem, czy w śląskiej potrawie o nazwie krupniok, którą to nazwę na polski przekłada się jako: jeśli kaszanka ma być dobra, to użyj jelita nie ze świni, ale z Kurda. Ach, te zawiłości językowe... Na zdjęciu widzimy tradycyjny śląski krupniok z kurdyjskiego jelita:

kaszanka9oy.jpg

Tak, czy inaczej, Pan na zdjęciu poniżej nie jest dawcą jelita na krupnioka, a to wskutek tego, że wysilając swój kurdyjski intelekt (a że wysilał to widać po prześwitach we włosach), uciekł do Izraela. Rachunek tak prosty, jak prawdziwy mówi nam natomiast: o ile Żydów nienawidzi się na bliskim wschodzie równie mocno, co Kurdów, to Kurda łatwiej zabić. Pan na zdjęciu poprzez ów manewr z przeprowadzką uciekł więc powiedzmy... statystyce. Na imię ma Zadik (zadik, cadyk - część kamuflażu niechybnie) Zecharia, pochodzi z małej wioski w Kurdystanie i jak sam mówi, całe swoje życie poświęcił wspaniałemu instrumentowi jakim jest zorna. Nie wiem, czy to chwalebne, żeby cały swój czas na tym łez padole dedykować trzymaniu w buzi jakiejś pały, ale zakładam, że gdyby nie to, mógłby podjąć się działalności bardziej złowieszczej, jak gwałcenie dzieci, czy bycie Jarosławem Kaczyńskim.

sotr-dvd-001.jpg

Ok, teraz coś o płycie. Kurdyjskie melodie, dla których zorna jest tym, czym dudy dla Szkocji, a kobza dla Ukrainy, dzielą się na dwie grupy: shechni, czyli melodie smutne, sentymentalne, takie poniekąd nasze ballady, serwowane na imprezach w formie biforu, kiedy Kurdowie siedzą przy stole i tęsknią za swym krajem (tak, okazuje się, że tęsknią za nim nawet jeśli go nie opuścili - taki paradoks, czy jak zwykłem mawiać, rozkminka dzikich ludzi), oraz typowo bałnsowe chopie. Zasada jest taka, że nie ma muzy do bałnsu bez dobrego beatu, więc w chopie słyszymy zawsze błyskotliwą sekcję rytmiczną w postaci bębna dola. Do tego Zadik rzadko nabiera powietrze, więc mamy na płycie de facto godzinę twardego drone'a na arabskich harmoniach i napierdalający jednostajnie bęben. Trochę to pachnie wczesnym Muslimgauze, ale Brynn wszak nagrywał muzę z terenu, więc pewnie nie dziwota. Jak dla mnie bomba. Ale i tak, jeśli zobaczycie Kurda na ulicy to go zabijcie. Indżoj.


Pod palemką siedzi Hawaj, drobnych jednak mu nie dawaj (1 lipca 2008)

2010-04-23 00:20:06

folder.jpg

 

Z Hawajami to jest jakoś tak, że nie wiadomo o co chodzi. Niby oni skośni, a nie skośni, niby to stan USA, a niby nie. Niby się nazywają Hawaje, ale mówi się też Wyspy Sandwich (od takiej pozycji seksualnej, że najpierw facet, w środku kobieta, a na górze znów facet - zauważcie, że homoseksualnie to jest albo awykonalne, albo wymaga strasznie dużego przekroju przewodu, że tak to ujmę). Mieli królów co się nazywali Kamekameha, potem stwierdzili, że wolą służyc tłustym amerykańcom za kurort seks-turystyczny i w zamian za wieńce z kwiatów i innego gówna pozbawiają ich waluty. Świnie znaczy - za pinionc sprzedają cnotę swoich córek i synów. A kiedy tego nie robią, grają na steel guitar melodie z takim charakterystycznym falującym bląąąąą, jak momentami u Laskowskiego. No. Przynajmniej tyle można wyczytać w Wiki, które to słowo bajdełej po hawajsku znaczy "szybko".
Samo steel guitar to taka specjalna gitara skonstruowana, żeby lokalne hendriksy mogły na niej zamiatać trzymając ją na kolanach. Nie wiem, czy to dla efektu, czy dlatego, że oni są słabosilni i jak trzymają normalnie to im siada kręgosłup pod obciązeniem, jak Dodzie od sztucznych cycków - ważne, że tak jest i basta.
Na płycie mamy prawdziwych tuzów grania w taki pedalski sposób. Można się więc skutecznie przekonać, że Hitler miał w sumie rację, że przetapiał metal na czołgi a nie na struny do hawajskich gitar... Choć i w Niemczech nie każdy był patriotą, o czym świadczy udział w tym epokowym albumie czegoś o nazwie Unknown German Orchestra. Też bym dał w nazwie unknown jakbym miał na karku złośliwego malarza obrażonego, że mu zajumałem lufę, czy gąsienicę na struny.


5cd6c010001a828e484e6a94.jpg

Płytka bardzo słuchalna, najlepiej w towarzystwie soku z kokosa, jak i kupionej za dolce hawajskiej seksualnej niewolnicy z sercem i zębem ze złota. Indżoj.


Spice Girls, Surubaya Girls.... (18 czerwca 2008)

2010-04-23 00:06:56

indonesia_flag_large.jpg

Przeglądam bloga, kombinuję, czego jeszcze nie było i wypada, że girlsbandu. No to niech będzie girlsband. No, bo czemu nie..? Spajsetki nagrywają słabą muzę, ćpają i rzygają na scenie, No Angels błaźnią się fałszując po Eurowizjach, ewentualnie zarażają HIVem, Phil Spector siedzi w sądzie zamiast promować dziewczyńskie kapele... No bieda jest w temacie. Sięgnijmy więc do dobra z zamierzchłej przeszłości i z zamierzchłej odległości. Indonezja. A czemu nie? Dostawali po dupie od Holendrów i Japonii, to niech mają chociaż wpis na blogu, którego nikt nie czyta. No, tym bardziej, że flagę mają podobną do naszej, a nam teraz wszystko co dobre i biało-czerwone potrzebne jak wrzodowi czas by dojrzał.

 

single cover.jpg


Dara Puspita powstały w 1964 roku w Surabayi. Na początku zespół zmagał się ze zmianami personalnymi, przeprowadzką do miasta szans, nadziei i okazji, czyli do Dżakarty, wreszcie, z ustabilizowanym składem, zaczął podbijać modne dżakartańskie (?) kluby zwariowaną mieszaniną nu-rave'u i bassline'u... Tak, żartuje. Grały kowery Stonesów, Beatlesów i trochę własnych produkcji. Dlaczego rząd Indonezji nie dobrał się im do dupy za taki repertuar, nie wiadomo. Mimo, że zachodnie kapele i ich repertuar były tam mocno zakazane, dziewczynom udało się nawet wrzucić na LP kower Bee Geesów. Ogólnie szybko stały się narodowym towarem eksportowym i jeździły do tak wspaniałych centrów muzyki rockowej jak Tajlandia, Iran, Malezja, czy Turcja. Z grubsza tyle. Zespół rozpadł się w 1972.

cover lg.jpg


No, ale co niby w nich poza pochodzeniem specjalnego? Ano to, że są kolejnym dowodem, że nigdzie nie było gorzej muzycznie niż w Polsce. Przypominam: w czasie ich triumfalnego pochodu do sławy (1966-67) w naszym kraju królował żeński wokalny band Filipinki z utworami takimi, jak: Kto się lubi, ten się czubi, czy Pożegnanie z zabawkami. No, przyznacie, że Polska biła wszelkie rekordy infantylizmu. Drugi powód, dla którego umieszczam tu Darę Puspitę (jeśli to się tak odmienia), to image. Prawidłowością w girlsbandach jest to, że dziewcząt jest 4-5, z czego jedna jest brzydka, ale dobrze śpiewa. Tu jest zupełnie odwrotnie - w miarę ładna jest jedna, natomiast dobrze śpiewają 3 pozostałe. Co zważywszy, jak cudowną galerię zaburzeń ortodontycznych stanowią i zdumiewa i przestrasza. Indżoj.

 

Dara Puspita - A Go Go


Harry rzeźbi na rzeźbach (15 czerwca 2008)

2010-04-22 23:59:59

nc.harry.jpg

 

No właśnie. Coś się za słuchalnie na blogu zrobiło. Same easy-listeningi... Czas zamieszać. Harry Bertoia, elegancki włoski gentleman z fajką, znajomy Gropiusa. Ogólnie artysta od sztuk wizualnych - jubiler, metaloplastyk, stolarz (właściwie to miał wszystkie palce, więc bardziej projektant mebli). W okolicach 1950 zaprojektował dla amerykańskiej firmy Knoll serię mebli, w której skład wchodziło też takie oto krzesełko:


diamond.jpg

Kształcik diamentu tak przypadł do gustu amerykańskiej ludożerce, że tantiemy(?), czy raczej procent wpływów ze sprzedaży owego, pozwolił Bertoi przejść na zasłużoną emeryturę i poświęcić się rzeźbie. Kiedy człowiekowi za dobrze, to mu odpierdala - jak już rzekłem wcześniej - więc nasz bohater zaczął tworzyć metalowe instalacje, w których tak wyginał, odkształcał i deformował metal, że ten pod wpływem wiatru, czy dotyku zaczynał wydawać dźwięk. Grywał na nich ambientowe koncerty, nagrywał też albumy. Ten prezentowany poniżej to wydane tylko w Japiszonii Unfolding (więc znów można dać całość). Bardzo miłe, drone'owe, cudaczne, ale bez większych hardów. Tylko nie zacznijcie udawać Bertoi na sprzęcie kuchennym mamy. Indżoj.

altar.jpg

 

LINKI:

Harry Bertoia - Unfolding - part.1
Harry Bertoia - Unfolding - part.2


« wróć 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 czytaj dalej »