Nie jesteś zalogowany

Smutek w skwarze (11 czerwca 2008)

2010-04-22 23:54:22

front.jpg

 


Krótki pościk. Znów trochę w imię uświadamiania ludzi, że jak się nie lizali po pompkach a propos folku, to nie znaczyło, że nikt go nie grał i nie wystarczy odsłuchać 5 płyt z americaną, żeby od razu pozować na wielkiego fana i znawcę. Płyta z 2001. Kapela nazywa się Sorrow, tytuł e.p.-ki Let There Be Thorns. Owoc współpracy Michaela Cashmore'a (Nature & Organisation, Current93, płytka z Antonym Hegarty) z Rose McDowall (bubblegum-popowe Strawberry Switchblade, liczne kolaboracje z tuzami postindustrialnej i folkowej sceny brytyjskiej i amerykańskiej). Akustyczna gitara, śliczny wokal i trochę ambientowego czortostwa w tle. Dark folk czyli, ale ani tani, ani gotycko-fekalny. Piękne piosenki, sprawiające, że kurczy się moszna. Bardzo dobro, bardzo.

LINK: Sorrow - Let There Be Thorns (e.p.)


Muzyka ludzi chujwiejakich (10 czerwca 2008)

2010-04-22 23:47:24

arranoa.jpg

Ano właśnie. Z Baskami, bo o nich chodzi, sprawa jest ciężka. Nie do końca wiadomo skąd przyleźli i kiedy przyleźli, mają niepasujący do niczego około-kaukaski język, dziwnie duży udział grupy krwi 0 i Rh- (odpowiednio 50 i 35%), przy jednoczesnym praktycznym braku B (znaczy są mutanty), ruszają gałkami ocznymi inaczej niż ludzie, mają Basajauna (czyli prywatne, pirenejskie yeti), ich mitologię ominął patriarchat, czasem też podkładają bomby. Tacy trochę Ślązacy, tylko z bardziej ekstremalnymi tendencjami separatystycznymi. Ciekawi są też z tego względu, że byli tu przed najazdem ludów indoeuropejskich, nie dali się Iberoceltom, Rzymianom i Wizygotom (tak, to ci co słuchają Evanescence), co jest dowodem, że umieli się napierdalać, albo brać najeźdźców na litość. W IX wieku mieli niby nawet własne królestwo (Królestwo Pampeluny, później przemianowane na Kr. Nawarry), umierali w Guernice, wydali na świat tę świnię Ignacego Loyolę i Moryca Ravela.


Teraz trochę technicznie, więc możecie opuścić ten paragraf. Gdzieś - nie pomnę dokładnie - tuż przed Bachem, czyli w baroku, czyli pod koniec tzw. muzyki dawnej, ktoś, wkurwiony na ogólny burdel w notacjach muzycznych, wpadł na genialny pomysł stworzenia zapisu nutowego. Wkrótce wykrystalizowała się tzw. skala temperowana, czyli to, co znamy dzisiaj - 12 półtonów. I teraz nie trzeba być jakimś geniuszem zbrodni, żeby skumać, że postęp w takiej skali będzie półtonowy i stąd te ciemne, brudzące klawisze na fortepianie. No. I faktycznie można grać rzeczy co są pomiędzy, ale podstawową jednostką na której konstruuje się utwór muzyczny będzie jednak nieszczęsny półton. U Basków jest inaczej, bo ich skala (jak z notacją - nie wiem, pewnie mają własną mutantową) jest ćwierćtonowa, więc taki też jest postęp. Efektem są mniejsze interwały i poniekąd ściśnięte harmonie/melodie. Mówiąc po ludzku, różnice między dźwiękami są mniejsze, więc melodie bardziej subtelne. Kolejna sprawa, to śpiew. Metoda, jakiej używa bohater posta zwie się basa
i polega na forsowaniu (przy użyciu klatki piersiowej nie przepony) wysokich tonów. Momentami da się też usłyszeć zaciąganie przypominające alikwotowy śpiew z okolic Azji Środkowej.

achiary.jpg

Warstwa liryczna też jest interesująca, bo ponieważ baskijskie podejście do muzyki ma efekt taki, że owa zyskuje właściwości medytacyjne, jest poetycka - i z punktu widzenia poetyki nie koncentruje się li tylko na frazowaniu (czyli układzie pozycyjnym wyrazów jako nośniku znaczenia), ale też na nieobojętnych semantycznie delikatnych zmianach kształtu wyrazów.

Ostatnia ciekawostka to fakt, że w muzyce baskijskiej używało się instrumentów bardzo podobnych do sitarów, jednak ani nazwy ani faktycznego kształtu takiego instrumentu nie udało się odtworzyć w sposób nie budzący kontrowersji, stąd na niniejszym albumie ów został zastąpiony israjem. Warto też zwrócić uwagę na kolejny wynalazek w postaci txalaparty (
[tʃaˈlaparty]). Dziwem jest i instrument i jego nazwa, dająca pojęcie, do czego zdolny jest język Basków). Tak, czy inaczej muzyka dziwna, piękna, bardzo intensywna. Bardzo, bardzo polecam.


LINKI:
Achiary, Benat - 1988 - Arranoa (basque music) part.1
Achiary, Benat - 1988 - Arranoa (basque music) part.2


True Italo (10 czerwca 2008)

2010-04-22 23:41:59

Bad Boys Blue 3.JPG

LONDON BOYS - DANCE - ge.JPG

Smutna prawda jest taka, że muzyki już nie ma. Znaczy skończyła się. Na Wagnerze, Camel, Nirvanie, Radiohead... (niepotrzebne skreślić). Nieinaczej z dancefloor szejkerami. Wszelkie Herculesy i Love Affairy, LCD Soundsystemy, Roisiny, Presetsy... Wszystko to ssie jak zło z mlekiem matki. Postanowiłem więc - jako jedyny autorytet around, który jest zainteresowany kondycją gustów polskiej młodzieży - pokazać Wam, jak brzmi prawdziwa muzyka taneczna.

 

8af95fb41f65b80586409c5609dfd1fd.jpg

 

transx.jpeg


Z italo disco było tak, że jego panowanie trwało równie krótko i skończyło się równie nagle i tragicznie, co kariera Jeffa Buckleya. A szkoda, bo artyści tego nurtu często stanowili doskonałą merytorycznie odpowiedź na miałki sukces gwiazd mainstreamowego popu. I tak na przykład Mike Mareen był Kapitanem Beefheartem/Tomem Waitsem sceny italo, Kano - jej Lionelem Ritchie, nasza rodaczka, Danuta Lato - Kate Bush, a Trans-X kanadyjskim New Order. Piękne melodie, pionierskie użycie tanich syntezatorów, blichtr, brokat, eyeliner, lycra, niegolone pachy, nieregularne brwi (no oni byli autentyczni, niemodyfikowani jak dzisiejsze gwiazdki), pasja, miłość do muzyki i elegancja. Łza sama kręci się w kąciku oka. No.

DANUTA.jpg

Trudno zresztą w kilku słowach oddać sprawiedliwość scenie tak ważnej, tak rozległej i o tak subtelnej wrażliwości. Italo disco z resztą doskonale broni się samo. Przekonajcie się na własne uszy. Poniżej kompilacja samodzielnie złożona (na podstawie szerokiego doświadczenia w graniu imprez italo) przez moją skromną osobę. Indżoj.

 

LINKI:
Various - The Best of Italo Disco compiled by Zły_Dotyk part.1
Various - The Best of Italo Disco compiled by Zły_Dotyk part.2


Ach, te dekadenckie Chiny... (9 czerwca 2008)

2010-04-22 23:31:38

O tym, że Chiny nie zawsze były republiką ludową wiadomo, niejasny natomiast jest moment przejściowy pomiędzy cesarstwem, a rządami Mao. W skrócie - w 1911 gubernatorzy kolejnych prowincji zaczęli dochodzić do wniosku, że dynastia mandżurska już raczej nie wypluje ze swego łona błyskotliwego przywódcy i że ogólnie cesarstwo jest passe i zasysa pałkę. Bez żadnych walk zatem kraj przeszedł reformę ustrojową, oddanie władzy i po uchwaleniu w 1912 tymczasowej konstytucji i otwarciu Zgromadzenia Narodowego kulturalnie pogrążył się w chaosie i degrengoladzie, a władzę nad poszczególnymi regionami zaczęli sprawować lokalni bonzowie. Taki Fallout się zrobił, tylko trochę większy. Gruszek w popiele nie zasypiali natomiast w popiele Japońce i w 1931 wysłali armię, by zajęła Chiny i zaczęli okupację. Nieważne, że Japońców było w sumie siedemnastu a Chinoli pierdylion - ważne, że najeźdźcy byli zorganizowani i mieli budzące postrach czapki. O takie:


onoda-young.jpg

 

Jak powszechnie wiadomo, za wszystkimi rewolucjami komunistycznymi na świecie, poza rosyjską (bo tę naraili Niemcowie), stały zawsze Stany Zjednoczone. Nieinaczej było i w tym przypadku, bo gdy Japiszońce zaczęli brać w odbyt od jankesów i zaczęli im się kończyć kamikaze, Chinole skleili się, że można zrobić powstanie. No i się udało. Potem w latach 1946-49 urządzili sobie jeszcze bratobójczą wojnę domową, zwieńczoną zwycięstwem Ludowej Armii Wyzwoleńczej. No i demokraci spierdolili na Tajwan, a w Chinach zaczęła się ChRL. No.


shjazzcover.jpg


Teraz do rzeczy. Koleżka nazywa się John Huie. Jest z krainy kangurów i siedział w Chinach jakiś czas, eksplorując różnorakie tradycje muzyczne. No i wpadł na pomysł, coby dokonać reanimacji muzyki granej tam w latach 30. Proste, że nie był to stoner, czy indie electro, tylko bigbandowy swingujący jazz, taka jest więc i zawartość albumu. Z lokalnych bossów światka jazzowego złożył sobie zespół i zaczął grać z nim muzę, często wbrew woli komunistycznych władz. Jak wiadomo - dewizowemu wolno więcej (czego przykładem choćby to, że McCartneyowi nie ścieli w ChRL 40 lat temu głowy za posiadanie dragów) - więc na płycie znalazły się takie przeboje jak niesławna "Pieśń prostytutki" ("The Love You Can't Get").


No ale dlaczego miałaby kogoś interesować skośna ramota sprzed 80 lat? Ano dlatego, że mamy tu profesjonalną swingującą kapelę, przecudnej urody melodie na (jasne, że tak) orientalnych harmoniach. Czyli noir w wersji Szanghajskiej. Poza tym śliczniutkie głosy wokalistek, elegancja, seks. No, bo przecież każdy chyba przynajmniej raz miał mokry sen o pięknej Azjatce tonącej w dymie kadzideł (może poza Porem, bo on ma fetysz na Azjatki tonące w różowych mackach kosmicznych ośmiornic). Oj, chwyta ten album za serce. Słuchając po raz pierwszy, liczyłem na kocie wycie do dennych melodyjek i ogólnie muzę tak złą, że aż dobrą. Nic z tego. To, co jest na tej płycie jest tak dobre, że aż dobre.

LINK: Various - Shanghai Jazz Musical Seductions from China's Age of Decadence


Jedna z najlepszych okładek świata

2010-04-22 23:28:56

Miałem na starym blogu plebiscyty. Okładkowe. Oto pierwszy zwycięzca. Szczegółów se sami szukajcie.


1.AlamLoharDays01_72.jpg


Alam Lohar - Those Were the Days (side 1)
Alam Lohar - Those Were the Days (side 2)


Niemca kochać trzeba i szanować. Nie deptać mu flagi, nie pluć na godło (5 czerwca 2008)

2010-04-22 23:11:22

20-germanie.jpg

Prosto do nieba, czwórkami szli,
żołnierze SS Waffen...

Post okolicznościowy związany z bulwersacją. Nieładnie postąpiła pewna polska gazeta. Oj nieładnie. W geście sprzeciwu i znaku jak ważny jest dla nas szacunek dla Niemców tym razem płyta, która oddaje głębie, piękno i kompleksowośc germańskiej duszy.

1261589982_by_neverlandx_500.jpg

Jak wiadomo kultura naszych zachodnich sąsiadów to kiszona kapusta, skórzane szorty, piórko w czapce (także skórzanej), golonka, Dieter Bohlen, bawarskie porno, wąsy i płetwa "na enerdowca". I genetyczny androgynizm. Znaczy baby tak brzydkie, że od faceta nie odróżnisz. I Hegel. Rzeczy w stylu muzyki klasycznej, czy malarstwa to już zwykle Austriacy, ale nie mnie tu kulturę wartościować. W końcu to my im kradniemy samochody, a nie odwrotnie. Szanujmy więc Niemców.

1942-bohlen_anders_Ap.jpg

Jak widać powyżej, na Bohlenie trwała gore, a - jak można się zorientować z dogłębnej lektury tego bloga - opiera się on na tolerancji: dla inności, dla mniejszości etnicznych i seksualnych, dla kobiet. Takie wartości próbujemy promować także wśród Was, ludożerko.

Karls Bavarian Brass.jpg

Post krótki, bo wszakże interwencyjny. Dołączona płyta to z kolei bodaj największe niemieckie osiągnięcie muzyczne od czasów Bismarcka i tego drugiego, co go niektórzy nazywali złośliwym malarzem. Indżoj, w duchu niedzielnej - miejmy nadzieję - zdrowej i nieskażonej cyklonem B rywalizacji.


JaJaOompahPah01_72.jpg

LINK: Various - 1995 - Ja Ja, Oompah Pah (24 Traditional German Drinking Favourites)


Cziczi, weź banana... Brawo, jaka mądra małpka! (4 czerwca 2008)

2010-04-22 22:57:41

folder.jpg


Zaczniemy od dowcipu z Porcysa korespondującego z okładką:

Stoi sobie absolutnie, bezwzględnie i totalnie napruty Murzyn pod drzewem. Kiwa się, buja, nie daje rady - widać z daleka. Nagle podchodzi do niego policjant i mówi:
-Co murzyn, najebałeś się..?
-No, najebałem.
-Co murzyn, do domku by się chciało..?
-No, chciało.
-To daj, cię podsadzę.


No. Lato przyszło, skwar się leje z nieba, jak ropa z pękniętego wrzodu. Na leśne polany i do ogrodów wychodzą grillowce, przy niezmytych naczyniach latają muchy, kobitom pod cienkimi tkaninami widać sutki, ludożerka chlapie się w bajorach i opala. Wypadałoby więc za cel najbliższej wędrówki obrać kraj ludzi mocno opalonych. Nigeria. Tam to, daleko od stołecznego Lagosu, gdzie według Kazika Staszewskiego jeżdżą członkowie PZPNu szukać młodych opalonych talentów, urodził się Olufela (alufelga?) Olusegun Oludotun Ransome-Kuti znany szerzej jako Fela. Fela osiągnięć miał sporo. W 1970 założył w obrębie Nigerii własne państwo (Kalakuta) obejmujące dom swojej poligamicznej rodzinki, w którym miał szpital i studio nagraniowe. Mieszkał tam ze swoimi żonami. W szczytowym okresie było ich 27, później jednakże Kuti opracował wydajny system cyrkulacji obejmujący tylko 12 partnerek jednocześnie. Był pionierem śpiewania w języku joruba (nazwa tak plemion, jak i dialektu właściwego zachodniej Afryce) pidżinowym angielskim, co - jako echo jego zaangażowania w przemiany polityczne na Czarnym Lądzie - miało być podstawą tworzenia kultury zrozumiałej dla całej ludności Afryki. Połączył też Highlife - specyficzną, powstałą w Ghanie w latach 20 odmianę big bandowego jazzu - z amerykańskim funkiem i etniczną muzyką Jorubów, czyli wymyślił tzw. Afrobeat. Tenże charakteryzował się polirytmicznymi perkusjami w wysokich tempach, repetytywnością stającą się podstawą do improwizatorskiego szału i etnicznymi wokalami i harmoniami. Zespoły zajmujące się afrobeatem były zwykle liczne, wskutek czego atrybutem afrobeatowców, poza instrumentami, stała się także pół- i ciężarówka.

 

cartruckload.jpg

 

Kuti, czy kontynuujący jego dzieło synowie (miał tyle dzieci, że nawet na zasadzie czystego rachunku prawdopodobieństwa było wiadomo, że część z nich zostanie muzykami) nie kończą jednak tematu funkującej muzyki afrykańskiej sprzed 40 lat. Składanka, którą umieszczam poniżej powinna oddawać różnorodność tych brzmień - w końcu powiedzieć scena afrykańska, to nie do końca to samo, co powiedzieć madchester, czy trójmiejska scena yassowa. W sensie, że Afryka ciut większa jest. Mamy wiec tu i odrobinę psychodelii gitarowej, cytaty z muzułmańskiego marudzenia, soul, blues, rock, disco. I te basy... Cała ta płyta to przede wszystkim zajebiste basy. No.


img_36097.jpg

Czytając beletrystykę z krajów cieplejszych od naszego można łatwo zauważyć, że oni mają zdziebko inne podejście do upału niż różowy człowiek z północy. Arabowie w czasie najcięższych ataków wysokich temperatur piją gorące napary, w niektórych regionach Afryki i Ameryki Południowej nosi się kilkuwarstwowe ubrania mające zapobiegać dostawaniu się rozgrzanego powietrza do środka (wydaje się to irracjonalne, ale wcale nie jest - spytajcie jakiegokolwiek metalowca, po co nosi latem ramonę; to naprawde izoluje od warunków środowiskowych występujących poza układem). Podobnie z muzą. Jasne, można słuchać skandynawskiego postrocka, zimnego Joy Division, czy postnjułorderowego electro i łudzić się, że to powiew chłodu, ja jedak wyznaję teorię, że lepiej się przegrzać przy afrobeacie, żeby po odsłuchu mieć wrażenie, że nagle nie czujemy już takiego ognia. No. Pomotałem, pokręciłem, ide się pocić gdzie indziej.

Materiał znowuż niedostepny w Europie, jedynie w USA, więc mogę dać całość.

LINK: Various - Nigeria'70 - the Definitive Story of Funky Lagos

 

1354797454_99611b7509.jpg


Popyt generuje podaż, Węgier generuje dżes (2 czerwca 2008)

2010-04-22 22:42:44

gonda+sextet+-f+(Medium).jpg


Wśród licznych komentarzy, jakie dotąd umieszczono na naszym blogu (dzięki, ale naprawdę nie nadążam z czytaniem, więc bądźcie cierpliwi), pojawiło się około dwudziestu zmywających mi głowę, że piszemy o wszelakich czortostwach, przypinamy sobie klemy na suty, bierzemy wszystko co nie ma na opakowaniu napisu Kamis, dosłownie - jak mawia moja babcia - nie wiemy gdzie wpaść, czy w gówno, czy w maść, a jednocześnie na całym naszym przewspaniałym blogu nie pojawił się jeszcze jazz. Poza tym, że ja personalnie jestem bardzo jazzy oczywiście. Zatem - idąc za prośbami grup mas ludności pospólstwa - album jazzowy. Ale oczywiście nie jakiś tam zwykły (czytaj popularny) wykonawca, żadne Coltrane'y, Davisy, czy Możdżery (zapisy na zabicie mnie za to zestawienie proszę umieszczać w komentarzach). Trzeba ambitniej i możliwie synkretycznie. Janos Gonda, album Samanenek.


Cząstka sam w sanskrycie oznacza ogień i jest podstawą większości europejskich terminów służących do nazwania dziwnych kolesi, co mieszkali poza wioską, na linii pierwszych drzew/kaktusów, zjadali dziwne grzyby*, robili sobie astralne tripy i ogólnie niby fajnie było ich mieć w swoim otoczeniu, ale dzieci by się z nimi nie zostawiło. Szaman, czy w bardziej cywilizowanym slangu psychonauta, czy jak będą woleć poststrukturaliści: trickster, to figura obecna praktycznie w każdej prymitywnej kulturze/społeczności. Także i na południe od nas, u tych kolesi, co to kiedyś byli Hunami, teraz mówią ege szege, a ich premier nawet już nie ściemnia, że mówi prawdę. Ot, trickster z niego. I huzarów mieli - podczas, gdy my husarzy - co też niby nas jakoś zbliża.


Płytka jest z 1976, ponoć należy do najważniejszych dokonań europejskiego jazzu. Zaczyna się niezłym przeskokiem od tybetańskich chantów do ładnej przekomarzanki pianina i saksofonu. Taka tendencja utrzymuje się przez większość czasu - mamy misz masz - raz etnika (afro-kubańskie rytmy na przykład), a raz swing, blues, współczesne (na moje ucho takie cage'owsko - reichowskie) wstawki na klawiszu, wreszcie tradycyjne jazzowe improwizacje. Ktoś tam w tle wokalizuje swoje ege szege oczywiście, jego płyta, to ma prawo. Merytorycznie ponoć chodzi o odwieczny konflikt między zmysłowym a duchowym w kulturze pierwotnej, czyli w sumie o nic. Ok, cynizm na bok - bardzo interesujący album. No. Na koniec wierszyk.


Lepiej z Węgier jazzu słuchać
niźli z nudów kozę dmuchać


LINK: Gonda Sextet - 1976 - Samanenek (pl: pieśń szamana)

*Ostatnio kilkakrotnie w jakichś misyjnych edukacyjnych programach TVP autorytety mówiły o czymś, co zwie się amanita muscaria, tworząc pozór, że to jakis ciężki underground, lepiej niż psylocybiny, istna borgesowska róża Paracelsusa. Dupa. Amanita muscaria to zwykły muchomor czerwony. Żeby stał się psychodelikiem należy go kilkakrotnie wygotować. Wywołuje ponoć haluny, a wikingowie wpadali po nim w bitewny szał, jak ruscy po kwasie chlebowym. Może i wywołuje... Pewne natomiast jest to, że w trakcie tripa i na zjeździe dostaje się twardej sraki połączonej z rozluźnieniem mięśni (w tym zwieraczy). No. Pampers na dupę i bon apetit.


Qubais Reed Ghazala, czyli nowe podejście do elektrowstrząsów (31 maja 2008)

2010-04-22 22:18:01

17.jpg


Się mówi: człowiek renesansu. No i co to znaczy? Ot takie sucharskie podejście, że jak koleś gra na banjo, potrafi ulepić ludzika z kupy, a z zawodu jest panem z gazowni, to niby człowiek renesansu. Bo to brzmi dumniej niż człowiek o wielu talentach choćby. No, ale są ludzie, którzy faktycznie łapią się za wiele dziedzin, jak sriptizerka za dolce wystające z majtek i robią to z ciekawym efektem. Weźmy faceta, który nieźle radzi sobie z pirotechniką, fotografią i dye migration, czy suminagashi, komponuje muzyke noise/industrial/ambient, pisze i buduje instrumenty. I to z taką skutecznością, że Guggenheimy i MoMA trzymają jego prace jako stałą ekspozycję. Nieźle, nie? A jeśli dodam, że te instrumenty robi nie tylko dla siebie, ale i dla Stonesów, Waitsa, King Crimson, Petera Gabriela i MTV?

 

05.jpg


Zaczęło się od tego, że w 60 latach Ghazala odkrył kosmiczną tajemnicę zaginania obwodów. Ot, któregoś dnia przez przypadek zostawił na biurku zabawkowy wzmacniacz z otwartą powłoką, która dotykała metalowej powierzchni i usłyszał, że ów wchodzi w zwarcie i emituje dziwaczne dźwięki. Szansa na wystąpienie takiego zwarcia stała się wkrótce podstawą muzycznych eksperymentów Ghazali.

 

03.jpg

 

Na circuit bendingu się jednak nie kończy. Ghazala ma na koncie przeszło 50 płyt wydanych pod własnym szyldem lub w ramach projektu Blacklight Braille. Rozwija na nich pomysł naginania obwodów i kuje termin: BEAsape - BioElectronicAudiosapien. Tym razem chodzi o fuzję maszyny i grającego na niej muzyka, poprzez stworzenie z nich zamkniętego układu elektrycznego. Tak, to znaczy, że muzyk służy jako przewodnik i poprzez ruch, czy odrywanie rąk (że taka więcej indukcja) od instrumentu może wpływać na to, co da się słyszeć na outpucie. W jakimś sensie budzi to we mnie skojarzenie z thereminem, elektrowstrząsami w XIX-wiecznej praktyce psychiatrycznej, jak i mądrą maksymą, że nie wszystko co można zrobić, robić należy. Tym niemniej efekt jest dosyć ciekawy.

LINK: Q.R. Ghazala - Voice of America - Industrial Opera

 

20.jpg


Koncert letni na dwa świerszcze

2010-04-22 22:11:39

gr.jpg

 

Koncert, koncert, koncert jesienny na dwa świerszcze
i wiatr w kominie.
Koncert, co babim latem odpłynie

Tak około osiemdziesięciu siedmiu lat temu śpiewała Magda Umer. Słowa napisała zapewne jak zwykle Osiecka, która już nie żyje, co mi osobiście raczej nie przeszkadza. W końcu napisać piosenkę o owadach to i przedszkolak umie. Gorzej, jeśli trzeba napisać piosenkę NA OWADY. Ale nie w sensie preparat na owady, a w sensie koncert na fortepian. No. Czyli wiadomo, że znów hardzior, dziwactwo, plugawstwo i poróbstwo. Płyta nagrana na brzmieniach wydobywanych z insektów. I pewnie teraz zadajecie sobie pytanie: co za idiota wpadł na taki pomysł? I dobrze, że je zadajecie, bo odpowiedź mniej ogarniętych w historii muzyki zdziwi, za to tych bardziej kumatych wcale nie, przez co poczują się lepsi od tych pierwszych, a lepiej czuć się lepszym od kogoś, niż od kogoś gorszym. Otóż bohaterem dzisiejszego posta jest Graeme Revell. Już coś świta? Nie... No, to przybliżam.

 

shapeimage_8.png

 

Dla mniej kumatych: mignął Wam w napisach końcowych przy filmach takich jak: The Crow, Blow, Sin City, Grindhouse, Daredevil, Street Fighter. Gość od muzyki filmowej. Dla kumatych: tak, ten koleś od SPK. Skrót rozwija się do Sozialistisches Patienten Kollektiv, Surgical Penis Klinik, SePpuKu, System Planning Korps, albo Meat Processing Section, a także na kilkadziesiąt innych sposobów.

 

SPK_IOU_3.jpg

 

Oryginalne SPK (rozwijane już tylko jako Sozialistisches Patienten Kollektiv) było organizacją terrorystyczną sformowaną w 1969 przez Wolfganga Hubera, ordynatora psychiatrii szpitala w Heidelbergu. Ów - doszedłszy do wniosku, że za fakt popadania w choroby psychiczne odpowiedzialna jest współczesna kultura/społeczeństwo - postanowił je zniszczyć, albo przekształcić. Zaczął skromnie. Kiedy w 1970 dyrekcja szpitala skleiła się, że doktor Huber coś kombinuje postanowiła go zwolnić. Wtedy właśnie z użyciem broni palnej i granatów (jak je przemycił do środka?) przejął kontrolę nad budynkami administracji i wziął zakładników. Zadziałało. Zachował stanowisko... do czasu przybycia policji. Organizacja przetrwała zatrzymanie przywódcy, a poszczególni rewolucjoniści - kiedy tylko nie byli hospitalizowani - ochoczo zabierali się za współpracę z takimi tuzami performance'u, jak Baader-Meinhoff, czy Holger Meinz Commando. Czyli z kumplami Joshki Fischera z młodości. Trochę powysadzali, porwali kilku ludzi, kilku zabili, brali udział w sławnym ataku na ambasadę w Sztokholmie (vide syndrom sztokholmski). Ot, zwyczajna niemiecka lewica'68.

 

Nowy Obraz - mapa bitowa.jpg

 

Nieoryginalne SPK, zespół powstały w Australii w 1979 roku. Pomysł nazwy i ogólny sznyt ideologiczny wynikał z pracy wykonywanej przez Revella, który był w owym czasie (mimo świetnego uniwersyteckiego wykształcenia) sanitariuszem na oddziale szpitala psychiatrycznego. Czteroosobowy skład szybko zmienił się w duet Revella (aka Operator) z jego podopiecznym - chorym na schizofrenię pacjentem, kryjącym się pod pseudonimem Ne/h/il. Ich muzyka początkowo była mieszaniną ostrej elektroniki, fragmentów rozmów i dźwięków maszyn. Inspirację stanowił rosyjski futurysta, Władimir Majakowski i jego eksperyment, kiedy to z dachu wysokiego budynku dyrygował miastem, to jest machał batutą. Taki ruski performance. Wizualnie SPK uprawiało na scenie klasyczną industrialną politykę szoku kulturowego - czyli wyświetlali wizuale z pokręconymi praktykami medycznymi i twardą pornografią. Zdarzyło im się też zjeść w trakcie koncertu świeży mózg owcy prosto z czachy dawcy. Nic dziwnego, że szybko przygarnął ich label Genesisa P-Orridge'a, Industrial Records. Z czasem, po śmierci Ne/h/ila (schizofrenia jest chorobą śmiertelną - też się dziwiłem) i wraz ze zmianiającym się składem SPK oscylowało - to ku muzyce tanecznej (od 1984 byli zespołem synth-popowym), to ku inspirowanemu Bizancjum ambientowi.

 

Nowy Obraz - mapa bitowa (2).jpg

 

Uff... Kiedy dogasła rewolta industrialna (a dogasała od okolic 83 - 84 przez lat pięć... ach gdyby tak szybko dogasał nam wokalista Perfectu...) Revell zwąchał nosem pinionc i zaczął próbować swoich sił w muzyce filmowej. Przerobił płytkę SPK In Flagrante Delicto na soundtrack do Martwej ciszy (1989), wygrywając owym cwaniackim zabiegiem jakiś tam lokalny kangurowy narodowy plebiscyt. Oczywiście Hollywood nie próżnowało i szybko tłustym dolcem zmieniło drugiego największego ideologa (po P-Orridge'u - proste) rewolty industrialnej w marudę od orkiestracji amerykańskiej filmowej papki. Wewnątrz sprzedajnego chciwca i cwaniaka pozostała jednak niedogaszona artystyczna iskra i stąd insekci album.

 

Nowy Obraz - mapa bitowa (3).jpg


Teraz krótko o płycie. Świerszcze, muchy tse-tse, zmierzchnica trupia główka, chrobotanie żuka, składająca jaja pszczela królowa. Wszystko to nagrane w terenie, zsamplowane i użyte pośród tak zwanych klawiszowych sałndskejpów i basu. Pokurwione, czyli miodzio. Chociaż w sumie bardzo (nie, to nie ironia) easy listening. Indżoj.

LINK: Graeme Revell - The Insect Musicians

 


« wróć 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 czytaj dalej »