Wiadomo. Jim, Steven Patrick i Piotr to bodaj najwięksi frontmani w historii muzyki. Ich sceniczna sztuka nieb błękitnych sięga, żywiołowość w nich - właściwa gigantom; kobiety, mężczyźni i ci pomiędzy na ich widok dostają spontanicznych konwulsji polucyjno - orgiastycznych. Ale jest taki jeden paskudny z mordy facet, który całkiem nieźle aspiruje do tego grona. Mowa o Jamesie Newellu Osterbergu. Nie znacie? Ot, taki stary pancur, co się tnie na koncertach butelkami. Menel. Narkoman. Niegdyś pederasta. Film trochę o nim zrobili fabularny. Nazywał się Velvet Goldmine. A teraz możecie sobie ściągnąć dokument. Na co czekacie? Indżoj.
Mundial srundial. Nam nadali tydzień temu wyż piekielny, więc się musiałem pocić i cierpieć, a sami siedzą w chłodnym, bo teraz u nich jesień. Ot i cała prawda o czarnuchu, co wyżami chce białego zlikwidować, by potem uprzemysłowione tereny zasiedlić. A jeśli się zlikwidować nie uda, to przynajmniej ukrzywdzić by taki chciał. Mądrze rok temu mówił o. Tadeusz Rydzyk o tym co się nie mył. Ewidentnie na przeszpiegi tam polazł ten murzyn. Inwigilował przeciwnika - polskiego patriotę, katolika. Od czarnych panter, przez Kinga, po Obamę, chodzi o jedno wszak. Dominację nad światem. Nie inaczej w przypadku bohatera poniższego filmu. Nie będę się rozpisywał. Szczegóły o owym gagatku macie tutaj: KLIK!
Music Is the Weapon (1982) reż. Jean-Jacques Flori, Stephane Tchalgadjeff 350 MB, czas: 50 min.
Thurston Moore and Kim Gordon of Sonic Youth have a dog named Merzbow. "I wanted to start recording Merzbow barking and send it to Merzbow, so then it would be like Merzbow meets Merzbow." - Thurston
...albo właśnie dla nich. To jest dla tych, co uważają, że American Idiot, to dobra płyta (np taki Lewar muahahahaha - ripostuj zią), twierdzą, że punk zaczął się od Sex Pistols w '77, albo ewentualnie w ogóle nie wiedzą, czym się punk różni od tech-housu. O ile postowane kilka dni temu Decline of the Western Civilisation jest ewidentnie dokumentem o ludziach, o tyle poniższy film, to już stuff zdecydowanie o zjawisku. Żadnego marudzenia zza kamery, mówią tylko bezpośrednio zainteresowani. Najbardziej jednak cieszy, że perspektywa z jaką ujęty jest tu punk, jest szeroka. I to, że oddano sprawiedliwość Velvetom, NY Dolls, MC5 i The Stooges. Bo, o ile dla ogarniętego nie ma tajemnicy w kwestii godfathers of punk, o tyle dla mainstreamowca... Dobry edukacyjnie dokument. Poza tym wśród "się wypowiadających": Biafra, Branca, Jarmusch, Matlock, Moore, Rollins, Sioux, Johansen, Simonon... no zatrzęsienie. Indżoj Punk Attitude (2005) reż. Don Letts 790 MB, czas: 1h 28 min
Pamiętam pewną kwestię padającą w filmie Airheads. Trzech headbangerów trzyma pod bronią ekipę lokalnej stacji radiowej. Jeden z nich pyta któregoś tam pracownika owej, kto jest zajebistszy - Lemmy, czy bóg. Spocony ze strachu radiowiec, chce posmarować i posmyrać, więc odpowiada: "Lemmy". "Źle!" - mówi tamten - "Lemmy TO BÓG". Trochę jest w tym prawdy. Bo jeśli nawet nie bogiem, to nieśmiertelnym być trza, żeby wchłonąć w życiu tyle kwasu i burbona i jeszcze żyć. A jak się jest nieśmiertelnym, to ze śmierci można sobie dworować, jak ja z Marka Sierockiego, czego dowodem teledysk powyżej. Swoją drogą: Zabity przez śmierć? WTF????
Lemmy to w sumie nawet nie człowiek - prędzej symbol. Techniczny Hendrixa, potem członek niesławnego Hawkwind, wreszcie najsłynniejsza brodawa speed/thrash/hard rocka. Wszyscy go lubią - może poza dermatologami - metalowcy, punki, fani Out of Tune i Rotofobii... O co komą w poniższym filmie? Jest to dokument o trasie z 2003 roku nagrany przez brytyjski Channel 4. Nie, nie ma tu długich wycinków koncertów, latania po dyskografii. Jest za to dużo Lemmy'ego i jego jak zawsze celnych i wartościowych mądrości. I jest brodawa, większa nawet niż u Kozidrak. Więc wszystko jest. Indżoj. Motorhead - Live Fast, Die Old reż: Miranda Sawyer 250 MB, czas: 1h
Jak tak chodzę po świecie i się rozglądam - a chodzę po świecie i się rozglądam - to mi się wydaje, że jakiś durny hajp na kapele z miejsc, gdzie roczna amplituda temperatur wynosi nie za bardzo, powoli minął. I dobrze, bo te Orlendy Oye, Mumy i inne gówna ciężko się wymawia. W ogóle uważam, że tamtejszymi językami, szanujący się człowiek by się nie chciał porozumiewać. Takie rozkminki dzikich ludzi.
Wskutek tego, że hajp uwiądł jak sprawność kończyn paralityka, nie wykazując się koniunkturalizmem, można dać coś szwedzkiego na NJD. Pamiętacie ich? W latach 80. wylansowali megaprzebój Final Cuntdown, a od tego czasu ich forma tylko wzrosła! Tak, chodzi oczywiście o... a chuja tam, właśnie w ogóle o nich nie chodzi. Tak mnie tydzień temu natchnął Stig swoją płytką Shub-Niggurath (której nikt nawet pewnie nie raczył zassać - a wszak wiadomo, że pokorne cielę Czarną Kozę z Lasu z Tysiącem Potomstwa ssie), że aż postanowiłem przeszukać swoje archiwa w poszukiwaniu fajnych rzeczy z nalepką RIO. I znalazłem. Ale nie uprzedzajmy faktów.
Szwedzi jacy są, każdy widzi. Zgniłego rekina, może nie jedzą, jak ich sąsiedzi, ale za to marchew jest u nich owocem, wszyscy mężczyźni to świńscy blondyni z oczami położonymi za blisko siebie, a kobiety wyglądają, jakby pół genomu dzieliły z koniem. Właściwie 99% bo pół to może i każdy człowiek dzieli. Ja się tam nie rozeznaję. Rogów na hełmach nie mieli, ale i tak pływali po Morzu Północnym dymając w dupala wszystkich naokoło, no i przy okazji stworzyli Rosję. Ruryk wszak wikińskie imię...
Czyli lubić ich nie sposób. Pokraczni są, nawet samoloty mają dziwne. Poza tym u każdego morda, jak negatyw fiorda. No i wydali na świat najbardziej złowrogi i ohydny projekt muzyczny w historii popu czyli ABBĘ. Tej, nie tylko jako odwieczny fan Bidżisów, nienawidzę z ekscentryczną wręcz siła, co skutkuje tym, że członkom owej życzę śmierci. Najlepiej z powodu ohydnych chorób skóry. Nie, nie przesadzam, konsumpcji dokonań tego zespołu nie ułatwia mi nawet fakt, że jestem sadomasochistą. Jak to mówią: "Lepiej prądem po brodawkach, niż mieć ABBĘ na słuchawkach"...
Jak się okazuje, nawet tak plugawy i parszywy naród, jak Szwedzi, może wydać na świat coś dobrego. Że dzieje się to z milenijną regularnością, to inna sprawa. I tak oto zrządzeniem przypadku w Szwecji właśnie na świat przyszedł Lars Jonsson, z niewiadomych przyczyn nazywający się Lach'nem. Szkoda, bo gdyby urodził się np u nas, może mógłby nagrywać z Romkiem Lipko, albo Urszulą. Do rzeczy jednak. Songs from the City of Decay jest całkiem niesamowitym przykładem dobrego awangardowego prog rocka. Awangardowego, czyli bez bezsensownych wirtuozerskich solówek na pycie, za to z atmosferą, niebanalnym zmysłem kompozycyjnym, pięknymi harmoniami i zaskakującym kontrapunktem. Gdzieś w jakiejś recenzji pewien Szwed spuścił nawet śmietankę, pisząc, że takiej muzyki świat nie słyszał od czasów chorałów gregoriańskich... Tak, juliańskich kurwa, zmiksowanych z negro spirituals i gamelanem. Nie zmienia to faktu że płytka jest arcyciekawa i na pewno jest jakimś głosem w dociekaniach, skąd to się biorą jakieś współczesne prog, czy post rockowe formy. Bo Jonsson porusza się całkiem sprawnie między fałszowaniem brzmień barokowych, ambientem, a chęcią zostania mroczną i bardziej zamyśloną wersją Tori Amos. Coś, jakby ją zgwałcili nie raz, a 200 razy i trzymali w piwnicy, jak u Fritzla. Co przy dzisiejszych temperaturach i wilgotności, może wcale nie byłoby takie nieprzyjemne. Indżoj. A ja idę żreć, bo wykonałem jedną z moich, podziwianych od Łeby po Lewant, zup jarzynowych. Z kalafiorem.
Pojebów na świecie nie brakuje, czego dowodem powyższe wideo. Są pojeby zdolne jak Barrett, Cazazza, Residents. Są i inne, jak Roztocki, Skorpion i Jerzy Połomski (prawdziwe nazwisko Pająk). Truizm. Faktem jest też, że Syd Barrett odpowiadał za pierwszą i jedyną naprawdę dobrą płytę arcynudnego Pink Floyd, a mianowicie oczywiście The Piper at the Gates of Dawn, komponując na nią 8 numerów i współkomponując dwa. Kolejnym faktem jest, że jego solowe albumy to rzecz gruba, jak moje kostki. Łezka się w oku kręci przy tym dokumencie. Indżoj.
The Pink Floyd & Syd Barrett Story (2003) reż. John Edginton 699 MB
...ewentualnie myć podłogi. Niech się nie pcha do pracy, bo się nie nadaje. Niech nie sięga po książki, bo i tak nie zrozumie. Niech słucha prostej muzyki, bo ambitniejsza nie dla niej. To stare prawdy. I tak właśnie było jeszcze w chwalebnych latach 50, na amerykańskiej suburbii. Ideałem była niska cycata baba z płaską głową, wystającą żuchwą i szerokimi biodrami. Odpowiednio: do trzymania piwa, otwierania piwa i rodzenia dzieci. Jednak nic, co dobre, nie trwa wiecznie. Przyszedł paskudny 68 i się świnki wyemancypowały... Choć i wcześniej oznaki zmiany na gorsze dawały się zauważyć.
W Polsce sytuacja zawsze była ciut lepsza. Szczególnie na wsi. Dzięki przemożnemu wpływowi wspieranego przez katolicyzm patriarchatu, babie można dać po łbie, jak jej odwali sodówa. Mamy też odpowiednich bojowników o poprawny rzeczy stan, jak Korwin - Mikke... No, ale do rzeczy. Kiedy wszystko jeszcze było w granicach do przyjęcia, a babie luzowano łańcuch tylko profilaktycznie, tak jak innych pupili się ze smyczy spuszcza, żeby się wybiegali... owe (baby, nie pupile) w odległym Quebecu postanowiły wzorem amerykańskich koleżanek grać coś, co zwało się wówczas go-go popem, a polegało na niekreatywnym - bo jak może baba być kreatywna? - wyśpiewywaniu bzdurnych pioseneczek. A jeśli robiły to babsztyle z Quebecu, to robiły to po francusku, więc jeszcze bardziej bzdurnie. Album poniżej, to zapis absolutnie bezsensownego samiczego wycia z lat 60 i ostateczny dowód, że kobieta winna wychodzić z kuchni tylko wtedy, gdy schnie podłoga. Najdobitniej słychać to w coverach. Płytę szczególnie polecam babsztylom, którym się wydaje, że szariat jest błędną doktryną. Co do francuskiego - bo też winienem skomentować - pooglądajcie klip, jeśli tego tytana francuskiego rapu jeszcze kto nie zna. Indżoj.
Pamiętacie Jeana Jacquesa Perreya i jego ondiolinę (KLIK1 , KLIK2), albo Lwa Termena (KLIK - link do płyty Kurstin nadal działa), o którym daaaaaawno temu pisałem na oryginalnym NJD? Wspaniale. To dziś czas na kolejnego bohatera elektro-rewolucji, a mianowicie zmarłego niespełna 5 lat temu... Roberta Mooga. Z tej okazji film o nim. Więcej mówić nie ma sensu. Może tylko dodam, że w filmie pojawiają się: Pamelia Kurstin, wspomniany Perrey, DJ Spooky, Mix Master Mike, Rick Wakeman i Luke Vibert. Jak widać przestrzał niekiepski.
Naściągałem ostatnio wszelakiej maści przerażającego szitu w postaci muzycznych dokumentów. A że serce mam dobre i mediafire jest zajebongo, to pomyślałem, że powrzucam. Na pierwszy ogień klasyk.... The Decline of Western Civilisation (1980) reż. Penelope Spheeris 692 MB
Co w filmie? Ano punk z L.A. 1979-80. Black Flag, The Germs, Circle Jerks... wiadomo. Klasyka dokumentu muzycznego. Jeśli ktoś ma na podorędziu część 2 tyczącą się pudel metalu, z tychże samych okolic, to poproszę. Kiedyś miałem na VHS, ale gdzieś mi zginął. A... sorry za słabego rippa. Nie mój, lepszy ciężko było znaleźć.