Nie jesteś zalogowany

Moda na hipstera

2011-04-04 22:43:28

Na wstępie zaznączę, że z racji tego, iż dawrweszte podjął się tamatu zanim ja zdażyłam opublikować to, co zaczęłąm pisać już jakiś czas temu, to będzie to jedynie dopełnienie wywodów kolegi :)

 

Moda w gruncie rzeczy jest zjawiskiem paradoksalnym. Z jednej strony służy podkreśleniu indywidualności, a z drugiej pełni funkcję społeczną. W potocznym rozumieniu utożsamia się ją z ubiorem, ale w rzeczywistości odnosi sie niemal do każdego aspektu życia. Trwa krótko, ale oddziaływuje szeroko. Ma pozytywnie wyróżniać, przyciągać uwagę, dawać poczucie odrębości. Jednym słowem nadaje styl lub sama staje się stylem... życia.

Co dziś jest modne? Alternatywa. Albo jesteś alternatywny, albo nie istniejesz. To, jak wyglądasz automatycznie sugeruje jakiej muzyki słuchasz, w jakich kręgach się obracasz i czy w ogóle warto z Tobą rozmawiać. Co zatem zrobić, żeby liczyć się w nieżal światku? Najlepiej stylizować się na hipstera, bo to oznacza, że jesteś bardziej alternatywny niż sama alternatywa, a "w skali oryginalności od 1 do 10 jesteś siedemnastką". Tylko jak to zrobić, żeby jednocześnie nie wyjść na pozera? Przecież prawdziwy hipster nie może zdawać sobie sprawy z własnego hipsterstwa, bo to inni tak go postrzegają, a nie on sam siebie. Skomplikowaną sprawę tożsamości hipstera rozwiązał już dawrweszte:) Co ciekawe hipsterzy zaczynają się mnożyć jak grzyby po deszczu szczególnie w okresie wiosenno-letnim, kiedy to organizatorzy popularnych festów ogłaszają pierwszych headlinerów. Wtedy na wszelkiego rodzaju forach, shoutbox'ach i innych takich pojawia się line up'owa lista życzeń będąca jednocześnie popisem swojej undergroundowej wiedzy, bo przecież hipster musi znać coś, czego nie zna nikt inny. Prześciganie się w rzucaniu nazwami nieżalowych zespołów można porównać z motywem z filmu Psy. Z tym, że tam prześcigali się w rzucaniu czymś innym...

Akcentowanie swojego indywidualizmu stało się priorytetem. Każdy chce być inny, wyjątkowy, niepowtarzalny. Muzyka niejako ma być tego wyrazem. Hipster spędzając długie godziny przed odtwarzaczem i przesłuchując niekończącą się listę nieżalowych zespołów wygrzebanych w sieci, kreuje jednocześnie obraz samego siebie. Otoczenie zaczyna go odbierać jako true fana muzyki indie, będącego pierwszym źródłem nieżal-newsów. Hipster nie może pozwolić sobie na niedoinformowanie, dlatego jako pierwszy wie co, gdzie i kiedy. Rozkład wszystkich ważnych eventów, zwłaszcza festiwali zna na pamięć jak pacierz, a obecność na nich jest dla niego obowiązkowa niemal jak niedzielna msza w kościele. FESTIVAL= MY SPECE. To tam hipster jest prawdziwym hipsterem, a jego hipsterstwo wyrabia 100 % normy. To tam za każdy element hipsterskiego stroju (Ray Bany, eko-torba, rurki) dostej +100 do lansu. To właśnie tam Hipster może wyrazić siebie i spotkać podobnych ludzi. Otóż to. Podobnych, a nawet identycznych. Przynajmniej wizualnie. Chęć wyróżniania się, bycia nieszablonym stała się domeną ludzkiego życia. Wśród młodych ludzi jest to zjawisko tak powszechne, że aż masowe, a histerstwo powoli przeradza się w subkulturę, czyniąc tym samym mainstream z alternatywy. Każdy chce być indywidualistą, ale nie każdy ma pomysł na siebie. W takich wypadku pozostaję więc jedynie powielanie tego, co już ktoś zapoczątkował. I tym samym stajemy się świadkami narodzin rzeszy niezwykłych, nietuzinkowych, nieprzeciętnie oryginalnych jednostek, będących jedynie wtórną kopią materiału pierwotnego...

Można powiedzieć, że to moda jak każda inna i że jak każda inna przeminie, a na jej miejsce pojawi się kolejna, którą podchwycą tłumy. Być może. Niemniej jednak uważam ją za najciekawszy styl ostatnich kilku lat, bo w przeciwieństwie do subkultury emo czy jakiejkolwiek innej po prostu dobrze się prezentuje i jest najmniej odrzucająca. Pod każdym względem. Tym muzycznym też, a może przede wszystkim pod tym.

Niestety hipsterem nie jestem.

Komentarzy: 6 Nie dodano tagów

Szału ni ma...

2011-03-31 20:06:18

  IAMX- "Volatile times" [2011]

„Słabo, przewidywalnie, bez pomysłu”- tak właśnie Stelmi podsumował najnowsze wydawnictwo IAMX. Dziwnym zbiegiem okoliczności dokładnie te same słowa padły z moich ust po kilkakrotnym przesłuchaniu albumu. Odnoszę wrażenie, że Volatile Times  jest  jedynie nieudaną kopią poprzednich krążków, przekalkowaną przez słabej jakości kalkę. Nie słychać na niej niczego nowego, świeżego, zaskakującego. Wszystko to już było.

Krążek otwiera senne i nudne jak flaki z olejem I Salute You Christopher, w którym przez 3 minuty zupełnie nic się nie dzieje, a linia melodyczna utrzymana jest w tym samym nużącym tempie. Zaraz potem na playliscie znajduję się Music people, który wydaje się być  jednym z niewielu mocniejszych utworów na płycie. Dość ciekawie zaaranżowany, ładne, transowe wprowadzenie no i różnorodność . Przynajmniej coś się dzieję, w porównaniu do pierwszego kawałka. Na koniec energiczne przyśpieszenie w mocnym stylu. Kolejne dwa utwory, tytułowy Volatile time i Fire and Whispers  to niestety ostanie w miarę strawne kąski. Niestety tylko strawne, bo do smakowitych też ich raczej zaliczyć nie można. Po drodze gdzieś plącze się przeładowane Ghosts of Utopia, który wyjątkowo mnie do siebie zaraża niemal pod każdym względem.  W klipie Chris Corner również się nie popisał, bo to też już było. Demonicznie dziwnie wystylizowane coś, bo nawet nie wiem co to jest, pozoruje na zjawę i niby ma być oryginalne. No nie jest... Całość utrzymana w zimny, metalicznym klimacie. Na koniec banalne i denerwujące pod względem linii wokalnej Into Asylum. Żadnych nowych dźwięków. Te same uderzenia bębna, te same kombinacje melodyjne, te same przesterowane, gitarowe wstawki.

Warstwa tekstowa także nie zaskakuje. Wciąż te same mroczne, brudne, demoralizujące motywy, mające w połączeniu z duszną, gęstą muzyką dawać efekt hipnotyzującej całości. Wszystko fajnie, tylko ile można?
Z przykrością muszę stwierdzić, że jest to najsłabszy krążek w dorobku grupy.

Mam nadzieję, że to tylko chwilowy spadek formy, bo kiedyś jeszcze chciałabym się wybrać na koncert, a przy takim materiale to nie bardzo.

 

Komentarzy: 4 Nie dodano tagów

BMW Jazz Club: Sounds of Haiku, czyli Anna Maria Jopek i koledzy z Dalekiego Wschodu.

2010-11-25 14:47:03

520.jpg

Tegoroczna odsłona piątej edycji BMW Jazz Club naznaczona była typowo japońskimi akcentami. Zjawiskowej Annie Marii Jopek na scenie oprócz podstawowego składu towarzyszyło dwóch znakomitych muzyków z Kraju Kwitnącej Wiśni: Makoto Ozone- czołowy pianista jazzowy, mający na swoim koncie blisko 30 różnego rodzaju płyt w tym solowych, gościnnych i innych kompilacji oraz Tomohiro Fukuhara- flecista, który nadał wyjątkowy charakter temu spotkaniu nie tylko swoją grą, ale również strojem, bo na scenie pojawił się w klasycznym kimono. Jak na samym początku powiedziała Ania spotkanie to miało być zderzeniem kultur. Było.

Z moich obserwacji wynikało, że na sali mieszczącej 828 osób wolnych miejsc było jakieś max 20, a może nawet mniej. Właściwie to nie wiedziałam czego sie spodziewać, bo nie dość, że był to mój pierwszy koncert Jopkowej, to jeszcze z serii BMW Jazz Club. Repertuar był stosunkowo wymieszany. Pojawiły się polskie pieśni folkowe zaaranżowane specjalnie na te okazję. Oprócz tego do setu weszły tylko 3 utwory Ani: Biel, Zrób, co możesz i Cyraneczka, w których Ania dała popis swoich możliwości wokalnych. Całości dopełniły chyba 3 utwory Makoto Ozone, a w tym dwa w duecie z Tomohiro Fukuhara. Zdarzało mi się już widzieć koncerty fortepianowe przy różnych okazjach, ale czegoś takiego jeszcze nie widziałam. Istna wirtuozeria... Ale czego można się spodziewać po kimś, kto od 2. roku życia stuka w klawisze? Doskonałe wyczucie każdego rytmu i do perfekcji opanowane reguły rdzennej, japońskiej muzyki. On po prostu czuł tę myzykę całym sobą. Co można było wywnioskować po jego pojękiwaniach :) Cudo. Tomohiro wpasowywał sie ze swoim fletem w poszczególne etapy "Pandory" Matoko nadając temu bardzo charakterystyczny japoński klimat. No a Ania... Ania jak zwykle. Zjawiskowa, charyzmatyczna, cudownie naturalna. To jej liryczny głos przyprawiał wszystkich o dreszcze. Miałam wrażenie, że na sali nikt nie oddycha. Zawsze urzekała mnie w niej umiejętność bawienia się swoim głosem. Nawet w improwizacjach. I słychać to było zwłaszcza na 2 bisie, na który nie byli przygotowani, bo zagrali drugi raz "Dolinę". Ale inaczej, żebyśmy "mogli zobaczyć jak bardzo to jest za każdym razem inne". I to w jak wysoko sięga swoim głosem... Ciary na plecach Drodzy Państwo.

Jedyne co mi sie nie podobało to czas trwania koncertu. Nieco ponad 1,5 h z 2 bisami to jednak trochę krótko... Za te pieniądze...

Po koncercie krótkie spotkanie, na którym można było powiedzieć szczere "DZIĘKUJĘ" za te 1,5h całemu zespołowi, który nawiasem mówiąc jest niesamowicie miły i uroczy. Bardzo dobry koncert. Bardzo, bardzo dobry koncert. A teraz czekam na solową trasę Ani, bez żadnych Jazz Club. Na taką, w której będzie więcej Ani w Ani, czyli typowo jej kawałki. Na pewno znów się wybiorę.

Komentarzy: 0 Nie dodano tagów

I gimnazjaliści mają swój fest!

2010-08-26 01:34:17

Przekonana byłam, że w niedziele musicspot zasypany będzie relacjami z Coke Live Music Festival a tu cisza... Nikt z Was nie był? A może wstydzicie się przyznać? Muse Was nie jara? Mnie też nie :D

Wiadome było od dawna, że CLMF to festival dla wylansowanych licealistów. No. W tym roku prosze państwa jakie zmiany... Gimnazjum wreszcie znalazło event dla siebie:) Sprawcą tego był zapewne Jared Leto ze swoim Marsowym zespołem, bo on jest taki słiiiiiiit *_*  Z tego co udało mi się dowiedzieć, to dziewczynki zwarcie koczowały już od 8.00 rano przed bramami , więc poświęcenie przeogromne...  Fangirls to jest czad! W życiu nie widziałam tyle napalonych dziewczynek- emo! No ale do rzeczy.

Na CLMF byłam po raz pierwszy. Czy ostatni to nie wiem. Poza za małą strefą gastronomiczną rażących błędów organizacyjnych nie odnotowałam. Niewiele też udało mi się zobaczyć, bo jakby nie było pojechałam tam dla jednego zespołu- 30 seconds to Mars. Po zajęciu dobrej pozycji siedziało mi się tak wygodnie, że nie miałam najmniejszego zamiaru ruszania się gdziekolwiek.
Marsi. Poznałam ich w czasach młodości, kiedy to jeszcze kochało się w Linkin Park i "rocka" słuchało się dużo. Wtedy jakoś podjary nimi nie było, bo takich zepsołów istniało wiele. Potrzebna była odskocznia w inne klimaty, żeby spojrzeć na nich z innej storny. Pomimo tego, że taki rodzaj muzyki w ciągu ostatnich 2 lat zszedł na dalszy plan (na rzecz muzyki nieżalowej), to jednak od tych 4 lat nadal pozostawali gdzieś tam na liście koncertów obowiązkowych do zobaczenia. Czyli w sumie sentyment. Podjara przyjdzie później.

Zanim na scenie pojawili się Ci z Marsa, na Main Stage trzeba było przetrwać Sofę i N.E.R.D. To może najpierw ta kanapa... tzn Sofa. No... Poza jednym songiem zasłyszanym gdzieś tam w radio nie znałam nic, a i do poznania po koncercie mnie specjalnie nie zachęcili. A do tego chyba mili obowiązek mówienia o sponsorze festu, bo w czasie koncertu nazwa CC padła chyba z 10 razy. A N.E.R.D? Nooo... Pierwszy raz widziałam zespoł w 100 % czarny. Oni podobno rocka grają ja? Szkoda, że nie zauważyłam. Jedna gitara rocka nie czyni. Interakcji z publiką odmówić im nie można, bo te staniki, którymi wymachiwał Pharrell Williams z jakiegoś powodu się tam znalazły. Czyli jednak nie wszystkie dziewczynki przyjechały na Jareda. Jedyny plus dla nich za rozgrzanie publiki. Nie wiem tylko co bardziej rozgrzewało, muzyka i muzycy czy te porozbierane, wijące się po scenie czarne tancerki... Jedno jest pewne: one były najgorętsze. Jednogłośnie stwierdzały to nawet panie.

No i wreszcie 30 seconds to Mars. Zaczynając od transowego Escape i wyłaniając się z ciemności już na wejściu doprowadzili publikę do totalnego szaleństwa. Chyba jeszcze nidgy nie słyszałam takiego pisku... Potem energiczne Night of the Hunter i pierwsze jump! Attack, Vox Populi, Search & Destroy i przegenialne A Beautiful Lie. Potem akustyczne L490, From Yeasterday, The Story i półakustyczne The Kill, na którym Jared wybiega do ludzi... "NO NO NO NO! I will never forget!". Końcowe Kings & Queens z zaproszonymi na scenę wybrańcami, moim okiem okazało się totalnym niewypałem. Dziewczynki sikały, reszta zachowywała się jak małpy w cyrku. Jared wkurzony, bo nie dawał rady utrzymać bydła w ryzach. Poza tym zapomnieli, że wział ich tam po to, żeby śpiewać, a nie kraść mu kostki... Przypałowo x 1000. Mimo to koncert uznałam za jeden z najlepszych w życiu. Jak dla mnie mają nalepszą interakcje z publiką na świecie, a już na pewno najlepszą jaką w życiu widziałam. Tańczyli tak, jak Jared im zagrał. I robili dokładnie to, co im kazał. Po prostu ludzie jedli mu z ręki. Do tego mają mega zajebistą radochę z grania. Jestem pełna podziwu, że grając koncerty prawie codziennie od kilku miesięcy mają siłę i ochotę tak się bawić. Niesamowita energia płynąca ze sceny docierała nawet do tych stojących baaaaardzo daleko. Mega wielki plus za to.

Chemicznych braci już nie zobaczyłam, gdyż potrzeba spożycia alkoholu okazała się silniejsza :)

Komentarzy: 6 Nie dodano tagów

Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia- czyli OFF moim okiem (mało obiektywnie)

2010-08-11 00:56:16

Na wstępie pozdro dla mojej towarzyszki, która miała zajebisty punkt siedzenia (przy ogrodzeniu w strefie gastro) i jeszcze lepszy punkt widzenia (tylko na scenę mBank) a i tak bawiła się świetnie :D  3 dni na bani :)

Nie będzie pięknej, poprawnej i profesjonalnej relacji, jaką planowałam napisać, gdyż dochodzę do wniosku, że raczej nie dam rady z miliona powodów.

Tak, tak wszyscy wszędzie umierają z zachwytu nad line up'em, że zajebisty, że headlinerzy, że show, że balony, konfetti i inne takie. OK. Zgadzam się. Line up rozwalił, muzycznie bardzo ładnie, ale... Coś jednak było nie tak. Co? Atmosfera. Coś mi się w niej cholernie nie podobało. Nie mogłam ogarnąć nowej lokalizacji i w jakiś sposób się tam odnaleźć nawet w ostatni dzień. A do tego ciasno (I hate deptak po zakończeniu koncertu na scenie mBank), strefa gastro DO DUPY (za mało, za drogo, za długie kolejki), ochrone po prostu sobie daruje, bo w tej kwestii chyba wszyscy jesteśmy zgodni. Każdego dnia udało się zobaczyć coś dobrego i coś słabego. No może nie każdego, ale słabe koncerty też się zdarzały. Nie będzie numerowania. No dobra będzie, ale tylko najlepszej piątki...dziesiątki?

Na początku to, co widziałam, a nie zmieściło się w 10.

Estatic Sunshine (czwartek, 21.30, GCK)
Sorry stary, ale kompletnie nie rozumiem tego co grasz. W każdym razie jest to w ch*j męczące, nudne i monotonne. Do tego laska paląca jointa jako jedyna wizualizacja- OUT. Wyszłam po 15 minutach na ploty do zioma z wolontariatu, kiedy zaczęłam przysypiać na krzesełkach.

Matmos (czwartek, 23.00, GCK)
Dobrze, że główna gwiazda dała radę. Przesymaptyczni, mili panowie, mający mega radochę z grania i swoich zabawek., Urzekły mnie grzechotki, pochodzące pewnie z okresu ich dzieciństwa. I ta wyginająca się blacha… INNOWACJA DRODZY PAŃSTWO!:) W każdym razie plus za zaproszenie ES do wspólnego grania.
Podobno się nie spodziewali bisu, a mnie się wydaje, że się jednak spodziewali

Something Like Elvis (piątek, 18.50, Scena Leśna)
Ich twórczość nie znam za dobrze, przyznam się bez bicia, ale koncert całkiem spoko. Ciężkie, ostre granie, totalnie wciągnęło publikę. Ale chyba o to chodziło nie? Ciekawość zaspokojona, ale jakoś mnie nie powalili.

The Horrors (piątek 19.40, Scena mBank)
Hmm…
Miał być szał. Był? Sorry, nie zauważyłam. Muzycznie mnie nie ruszyli. Byłam najarana na nich strasznie, a wyszłam po 15 minutach. Na Black Heart Procession. Jedyne co mogę o nich powiedzieć, to że mają fajną indie dupe na wokalu.  

Trans AM (piątek, 01.20, Scena Eksperymentalna)
Generalnie rozpiździel. I ta różnorodność! W każdym kawałku coś innego. I like it!

Pierwszego dnia festiwalowego generalnie nie ogarnęłam z różnych względów. Będąc pod wpływem różnych takich i konieczność udania się do hotelu po kalosze, ominęłam Toro Y Moi i kilka innych koncertów, których cholernie żałuję. następnym razem będę w 100 % trzeźwa. I przygotowana na pogodę. Ominęłam też The Fall, bo wolałam dobre miejsce na A Place to Bury Strangers :) Sorry Panowie- może next time.

3moonboys (sobota, 15.00, Scena mBank)
Dużo dobrego o chłopcach słyszałam, ale nigdy wcześniej nie widziałam. Wszystko co o nich mówili prawdą było. Świeże mocne granie, a do tego lekko udręczony wokal. Tak, to jest to, co mnie jara. Następnym razem na pewno wybiorę się do klubu.

Nathalie and the Loners (sobota,15.00, Scena Trójka OFFensywa)
Fantastyczny, urzekający wokal nadawał brzmienia utworom. A do tego naturalna. Grali bardzo przyjemnie, bo tak wesoło-melancholijnie, ale bez rozpaczy. Zaśpiewała chyba jeden utwór po polsku, ale niestety tak, że wyglądał na english. Poza tym utwory jakoś za bardzo zlewały mi się w jedną całość. Za duże podobieństwo.

Archie Bronson Outfit (sobota, 19.40, scena mBank)
Znalazłam się na nich całkiem przypadkiem, ale byłam bardzo miło zaskoczona. Niby muzyka, jakiej na OFFie wiele, ale mieli w sobie coś, co mnie fest urzekłoi zajebiście się na nich gibało :D A do tego te wdzianka. Pozdro panowie! :D

Hey (sobota, 21.40, Scena mBank)
Nie rozumiem tych nowych wersji utworów. Gdyby wyrzucić z setu tą elecro napierdalankę to byłoby bardzo miło. A tak było tylko trochę.

Lali Puna (sobota, 01.20, Scena Leśna)
Hmmm…. Nie zapisałam sobie nic w trakcie koncertu, a teraz nie pamiętam. Wiem tylko tyle, że mi się podobali. Ale wkurzało mnie to, że Valerie Trebeljahr wszystko śpiewała na jedno kopyto. I w gruncie rzeczy, chyba trochę się wyłączyłam. To było niefajne.

Słyszałam jeszcze Manescape i chyba nawet na nich zajrzałam i kurde! Zajebiście grają! Szkoda, że tak mało ludzi wie, że mamy w PL takie kapele.

Indigo Tree (niedziela, 15.00, Scena Trójka OFFensywa)
Nie wiem jak oni to robią, że łączą melancholię z grunge’owym pierdolnięciem gitar. W każdym razie bomba i to mnie totalnie powaliło. Momentami w tle pobrzmiewały mi gitary Alice In Chains czy Nirvany. Na żywo brzmią duuuużo lepiej niż w audio.

Kyst (niedziela, 15.35, Scena Eksperymantalna)
Miałam tylko zajrzeć, a zostałam na całości. SEKCJA RYTMICZNA! Pierwszy raz w zyciu widziałam taką napierdalankę na bębnach! Koleś wyglądający jak Jezus z dziwną maską xD Najlepsze w nich było to, że w momencie, w którym połowa publiki zapadała w sen, uśpiona ich smęceniem, oni właśnie wtedy kopali pełną mocą. To się nazywa pobudka!

Happy Pills (niedziela 16.10, scena Trójka OFFensywa)
Klasyczne, gitarowe granie. Zespół jakich na offie wiele. Ale wokalistka. Zdaje się, że to ona jest tam główną postacią i to na nią wszyscy patrzą. Dobrze się wygina w każdym razie. Charyzma? Może. Nie wiem. Ale ma w sobie to coś, co kręci publikę. Mnie tekże. Tylko na litość boską… Ile razy można powtarzać jak się nazywają? Przecież wszyscy wiedzą, że Happy Pills…

Dinosaur Jr. (sobota 00.00, scena mBank)
Nooo… chyba fajnie grali nie? Trafiłam na nich w połowie, no i jakoś tak się złożyło, że tę połowę przegadałam, a właściwie przekrzyczałam z moim towarzyszem (pozdro Mickey :D). Karą za to jest chyba ból gardła i zmieniony głos. Niewiele w sumie pamiętam z tego koncertu (a byłam trzeźwa), ale generalnie można było się wyskakać z tego co widziałam pod sceną. Pogo miało miejsce, więc chyba większość była zadowolona. Ale dla mnie szału ni ma.

Na Fennesza poszłam z przyjemnością, ale to, co tam zobaczyłam mnie zniechęciło. Pana na scenie nie widziałam, bo w momencie, w którym dotarłam na eksperymentalną, nie było miejsca nawet na zewnątrz. Tak więc tylko go słyszałam. Co prawda w jakiś 2 czy 3 utworach, ale jednak. Niestety nie na to się nastawiłam.

Bear In Heaven (niedziela 17.50, scena Trójka OFFensywa)
Przez pół koncertu zastanawiałam się, czy wokalista ma modyfikowany głos czy to tak naturalnie. Nie rozkminiłam tego, ale miałam polewe z wyglądu gitarzysty :) No i spodziewałam się czegoś lepszego. Lekkie rozczarowanie. Ale na pewno lepiej niż O.S.T.R którego obecności na OFFie nadal nie rozumiem.

Casiokids (niedziela 18.50, Scena Leśna)
Co prawda wykreśliłam ich ze swojej listy koncertów obowiązkowych, ale jednak zjawiłam się na kilku kawałkach i muszę przyznać, że pozytywnie mnie zaskoczyli. Interakcja z publicznością 10/10. Porwali tłum, nie można zaprzeczyć, a do tego świetnie bawili się grając. Na dobrej bani mogłabym się odnaleźć nawet w takich klimatach.

Shearwater (niedziela, 19.40, Scena mBank)
Koncert widziałam w całości i chyba zaczynam trochę żałować. Może na Dum Dum Girls było lepiej? Na laście tak się nimi jarali, że zdecydowałam się na całość. Niby fajnie, ale jakoś monotonnie. Multiinstrumentalizmu im odmówić nie można. I chyba to było w nich najfajniejsze. Wszyscy grali na wszystkim. Czegoś takiego wcześniej nie widziałam. Tylko wokal mnie trochę irytował. Wszystko tak samo… Aha. I perkusista stylistycznie do nich nie pasował  :) „wyglądał jakby uciekł z Iron Maiden” (pozdro Mickey :D)

No Age (niedziela, 20.40, Scena Leśna)
Ich koncertu też za bardzo nie pamiętam. Wiem tylko tyle, że jarało mnie połączenia hałasu z melodyjnością. I że dobre pogo było. Tyle.

W niedzielę przez moich towarzyszy ominęłam Shinnig, czego fest żałuję. Bywa. A teraz moje TOP10.

10. Black Heart Procession (piątek, 19.40, scena Trójka OFFensywa)
Melancholia, melancholia, melancholia! Piękne, klimatyczne, intymne wręcz granie.
Przez cały czas mojej bytności w namiocie Trójkowym miałam wrażenie, że ten koncert jest grany tylko dla mnie. To nic, że namiot pękał w szwach. The Horrors przegrało zdecydowanie w zestawieniu z nimi.

9. Muchy (sobota, 17.50, scena mBank)
Dlaczego oni? Bo to Muchy. Bo ich uwielbiam w każdej postaci. Bo lubię ich teksty. Bo są śmiechowi. A do tego świetnie bawiłam się pod sceną J

8. All Sounds Allowed (piątek 15.35, Scena Eksperymentalna)
Powiedzieli, że zajmują się recyklingiem muzycznym. Czy ktoś z Was to widział?! Największe odkrycie OFFa! Beczki, butelki od piwa, piły, metalowe rurki i inne śmieci. Jak można na tym grać? A no można. I to zajebiście! W momencie w którym panowie uruchomili szlifierkę i ze sceny poleciały iskry padłam na kolana. Wiertarka i jeszcze jakieś inne cuda, których nazw nawet nie znam wydawały takie dźwięki, że O MAN! A do tego ich sceniczny imydż- odzież robocza, jak z fabryki :D to się nazywa oryginalność!

7. Radio Dept. (sobota, 00.00, Scena Trójka OFFensywa)
Żałuję, że wyszłam w połowie na Dinosaury. W ich muzyce znalazłam wszystko to, czego szukam i potrzebuję. Wszystko to, co mnie jara, urzeka, porusza. Łączą w swojej muzyce  prawie wszystkie emocje, których spodziewałam się doświadczyć na ich koncercie. Jakby czytali mi w myślach. Tylko zamknąć oczy i dać się ponieść klimatowi. Było przepięknie, magicznie, klimatycznie. Oby więcej takich koncertów.

6. Mew (sobota, 22.50, Scena Leśna)
Z racji tego, że chciałam zobaczyć Lechowicza, a ten spóźnił się 20 minut i przez to ja spóźniłam się na nich i nie usłyszałam moich 2 ukochanych utworów,  miałam lekki wkurw.
Za kare nie wspominam nic o występie Lechowicza. Nie wiem czemu, ale wokalista jest uroczy. Jego głos zawsze ściąga uśmiech on my face. A do tego ich tańcząca maskotka :D Widać, że koleś wychował się na Michaelu Jacksonie. Szkoda, że Moonwalk mu nie wychodził :) Do tego set, który powalił wszystkich. Comforting Sounds, które zabiło mojego kolegę. Tak, to był bardzo dobry koncert. Dłuuuugo oklaskiwany ściągnął na bis Jonas’a Bjerre’a i resztę jego ziomów. Następnym razem nie przegapię żadnego kawałka.  
Ale ruchy MJ’em zaciągały bardzo

5. The Raveonettes (niedziela, 21.40, Scena mBank)
Lepszego setu wymarzyć sobie nie mogłam. Lust, Aly walk with me, Love In a Trashcan, Gone forever i chyba One day at a Time i Break Up Girls (albo i nie, I don’t remember). W każdym razie jestem w nich ślepo zakochana, bo to był pierwszy nieżalowy zespół jaki pokochałam i zapragnęłam zobaczyć na OFFie już 2 lata temu. Sentyment. Spełniło się moje marzenie, który gdyby nie Rojas pewnie prędko by nie doczekało się realizacji. Żałuję, że nie byłam bliżej, ale kocyk pod drzewami był tak wygodny, że nie chciało mi się z niego ruszać J Poza tym uwielbiam Sharin Foo, za wszystko, a przede wszystkim za to, że tak zajebiście wymiata na tej gitarce. Tylko ta wersja Aly walk with me była trochę za łagodna i ta końcowa, brudna ściana dźwięku (najlepsza w tym kawałku) nie była dobrze słyszana. A może to ja miałam już za bardzo rozwalony słuch po dwóch mistrzowskich koncertach z listy poniżej.

4. Tides from Nebula (sobota, 17.00, Scena Eksperymantalna)
Zakochałam się w nich, odkąd tylko usłyszałam „Tragedy of Joseph Merrick” jakieś 10 miesięcy temu. I tak już mi zostało. Niby wiedziałam, czego się spodziewać… Ale że aż tak mnie rozwalą to się nie spodziewałam… MISTRZOSTWO! Pisałam wcześniej, że Radio Dept. zaserwowało mi wszystko to, czego potrzebowałam? Przepraszam. Pomyliłam się, To oni dali mi to co, kocham w muzyce najbardziej. Jeśli nie wiecie o co chodzi, to posłuchajcie utworu „Purr” z debiutanckiego albumu. Nie pamiętam kiedy ostatnio czułam muzykę całą sobą. Wszystkie złe emocje, smutek, rozgoryczenie, złość, nienawiść, która w ostatnich kilku dniach mnie przepełniała po prostu wyrywała się ze mnie. To było coś niesamowitego. Przez prawie cały koncert kontemplowałam wszechświat „za zamkniętymi oczami”. Otwierałam je tylko na na moment by spojrzeć na chłopców, na to jak totalnie zatracają się w grze. Chyba nie potrafię inaczej wyrazić tego co czułam.

3. A Place to Bury Strangers (piątek 00.00, Scena Trójka OFFensywa)
Rozjebunda! W życiu nie widziałam i nie słyszałam lepszego hałasu. Drugie największe koncertowe marzenie spełnione. Jedyne co czułam w trakcie koncertu, to przytłaczającą ścianę dźwięku. Czułam, że mnie wgniatają w ziemie. A teraz jedyne co czuję, to ciągłe piszczenie w uszach… Ale macanie Diona jest fajne strasznie xD a może to był Olivier? Kurde… byłam podjarana, jak 13 latka na Happysad, że nawet nie pamiętam, którego z nich macałam :/ W każdym razie epicko rozkur***i kosmos :) Tylko takie mało ale odnośnie nagłośnienia… Ja wiem, że wokal u nich nie jest najważniejszy, że nie musi być dobrze słyszalny, ale mógłby być choć trochę słyszalny. A tym czasem miałam wrażenie, że ledwo co go nagłośnili.

2. The Flaming Lips (niedziela, 00.00 scena mBank)
OK. Wiem, że show, jakiego nigdy nie widzieliście. Ja też nie widziałam. I pewnie prędko nie zobaczę. Ten cały performance… tak coś niesamowitego. Muzycznie koncert też się bronił. Niektórzy mogą powiedzieć, że to takie przewidywalne, bo przecież to samo było na setkach innych koncertów, ale to było mega zajebiste. Nie miałam wokół siebie osób, na które to całe konfetti, balony itd. nie robiłyby wrażenia. Znalazł się tylko taki jeden Mickey, któremu się nie podobało (pozdro xD). Do dzisiejszego popołudnia miał to być numer 1. Ale jak usłyszałam nagrany koncert tego co będzie na miejscu pierwszym to zmieniłam zdanie. Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś uda mi się zobaczyć ich na żywo. A tak btw to ponowie poza sceną są bardzo mili. Miałam przyjemność spotkania Wayne’a Coyne’a przed hotelem xD na moje „Peace!” odpowiedział „Peace! Peace! It’s really nice! Thank you that do you remember J Peace!” Jebłam xD kocham tego gościa :D Michael też się przechadzał po Katowicach, ale żę to on, skminiłam jak był ode mnie jakieś 10 metrów. A ja z moim bagażem nie miałam ochoty za nim biec J

1. Lenny Valentino (wszyscy wiedzą kiedy i gdzie grali)
Powiem tylko tyle, że nigdy w życiu nie doświadczyłam niczego równie pięknego a tym bardziej piękniejszego. I nigdy wcześniej nie przepłakałam całego koncertu.

I dajcie już spokój Mietallowi :)To naprawdę bardzo fajny chłopak :) 

Wybaczcie wszystkie literówki i błędy, ale ja jeszcze nie żyję i dziś byłabym w stanie napisac nawet że przez rz.

Wszystko ładnie, ale i tak uważam tę edycje za najgorszą, na jakiej byłam. Wybaczcie brak zdjęć, ale jeszcze ich nie dostałam.

 

Komentarzy: 1 Nie dodano tagów

Pióra, cekiny, iksy i wymalowane dzieci, czyli show IAMX

2010-06-20 18:00:23

Łódź walczy o tytuł Europejskiej Stolicy Kultury. No i zaproszenie takiej gwiazdy jak IAMX ma zwiększyć szanse. Pozdro... Koncert odbył sie w ramach festiwalu (?!) Przestrzeń Muzyki. Trudno nazwać to festiwalem. Bardziej event podchodził pod festyn, a i to za dużo powiedziane biorąc pod uwagę pozim organizacji, czyli zerowy.

Cały fest rozpoczął sie konkursem młodych kapel, z kórych dla mnie tylko Time To Express zasługiwało na wyróżnienie... Fanatystczne, świeże, gitarowe granie zaciągające z lekka melancholią. A do tego fajne teksty. Ekspresja jednym słowem! A że wygrało Sen Zu... Cóż. Potem meksymalnie skrócone koncerty The Wasching Machine, Bruno Schulza, L. Stadt i CKOD. Poza Bruno Schulz wszyscy zagrali bardzo spoko. Tylko ten łysy wokalista jakoś mnie nie przekonał.

A co do IAMX... Krzysztofa Narożnika nie trzeba chyba nikomu przedstawiać. Jak to zwykle bywa na jego koncertach, wśród publiki nie zabrakło nastolatek z barwnym make up'em, iksem na policzku czy innymi charakterystycznymi znakami, na czele z ciuchami rodem z sex shopu. No ale to juz rutyna.

9986.4.jpg fot z mmlodz.pl

Choć sam Chris wyglądał bardzo skromnie, bo ani specjalnego make up'u (ograniczył się jedynie do eyelinera), ani piór, masek, cylindra itd., to sam koncert bardzo pozytywnie. Janine nadrobiła wyglądem. IAMX od dawna uznaję za mistrzów synth popu i wszelkiego rodzaju electro i choć już z nich wyrosłam, to nadal muzyka bardzo mnie jara i zawsze miło zobaczyć ich na żywo. Zawsze ujmowało mnie połączenie electro podkładu z bębnem i jakimiś dziwnymi gitarkami. ENERGIA! Moze wymieniony skład się spisuje? Na perkusji znalazł się Jon zastępujący Tom'a Marsh'a, a na basie Alberto. Nazwisk obu panów nikt nie zna :)

Jeśli chodzi o atrakcyjność koncertu to zdecydowanie przegrywa w zestawieniu z krakowskim w Rotundzie. Na scenie mało się działo jak na nich. Corner był troche znudzony i ograniczył sie jedynie do sexy spojrzeń w strone rozorgazmowanych dziewcząt. Nie przebierał sie 3 razy, jak to zwykle bywa, nie miał zbyt dobrego kontaktu z publiką. Spowodowanie to było pewnie gigantyczną odległością barierek od sceny, która w klubach sie nie zdarza. Set bardzo standardowy i krótszy w porównaniu z poprzednim. Utwóry w większości z nowej płyty. Zabrakło "Your joy is my low" na które czekam już dłuuugo. Podobnie z "This will make you love again" i "I like pretending". Generalnie odniosłam wrażenie, że nie chciało im się za bardzo za grać. Jedno trzeba jednak przynać: jak na plener to publika bawiła się świetnie, było całkiem kulturalnie i ja osobiście bawiłam sie dużo lepiej niż na koncercie klubowym.

Na dziś to tyle.

Komentarzy: 2 Nie dodano tagów

Kto chce być duchem?

2010-06-09 21:12:31

Miała być poważna recenzja, ale przez moje rozleniwienie będzie tylko skromne streszczenie wrażeń i doznań po kilkonastokrotnym przesłuchaniu płyty The National "High Violet"

the national - high violet.jpg   

The National jest jednym z tych zespołów, który raz usłyszany nie daje o sobie tak łatwo zapomnieć. Zapadające w pamięć melodie sprawiają, że chce się do nich wracać. Kwintet doskonale znany w niezal światku wypracował sobie bardzo charakterystyczny styl, który z płyty na płytę coraz bardziej doskonali. Poraz pierwszy z ich twórczością zetknęłam sie całkiem niedawno bo zaledwie niecały rok temu przy okazji OFF Festivalu. A że dla mnie był to jeden z najlepszych koncertów festu, to od tego czasu uważnie przyglądam się ich poczynaniom.

Od jakiegoś czasu płyta rozbrzmiewa już radiowej Trójce. Zachwalana przez wszystkich w końcu przyciągneła moją uwagę. Zwykle nie kupuję płyt w ciemno. Chyba, że kieruje mną fanatyzm. W przypadku The National było po prostu przeczucie, że można im zaufać. I słusznie.

Ktoś kiedyś porównał głos Matta Berningera do smaku czarnej, gorzkiej czekolady. Na "High Violet" smakuje już jak czerwone, półsłodkie wino idealnie nadające się na ciepłe, letnie wieczory. Kameralna, klimatyczna, intymna wręcz harmonia utworów sprawia wrażenie płynącej czasoprzestrzeni. Nic tylko zamknęć oczy i... płynąć. Płytę można podzielić na 2 części: tę bardziej rytmiczną i tę melancholijną. Ale przecież u nich to żadna nowość. Analizując poprzednie krążki zauważyłam w ich twórczości dwie bardzo interesujące rzeczy. A mianowicie opanowaną do perfekcji umiejętność łączenia ze sobą warstw i doskonałą sekcję rytmiczną, będącą jedną z tych wartw, która nadaje brzmienie większości songów. A tym krążku widać to wyjątkowo wyraźnie. Połączenie delikatnych, pieszczących zmysły dźwięków z żywą sekcją rytmiczną sprawia, że płyta stanowi spójną nastrojową całość. Najlepszym przykładem na to jest najbardziej wyróżnający się rytmiką utwór "Anyone's Ghost". Słychać, że to perkusja tutaj rządzi.

Podobnie jest w singlowym "Bloodbuzz Ohio", aczkolwiek tutaj wyraźniej słuchać przebijające się klawisze. W bardziej nastrowych, nasyconych melancholią utworach zamiast perkusji rozbrzmiewa sekcja instrumentalna. Smyczki i te sprawy. I dla mnie rozbrajająca barwa głosu Matta
w "Vanderlyle Crybaby Geeks" stanowi cudowne dopełnienie całości.

"Początkowo mieliśmy zamiar stworzyć lekką i radosną płytę, ale jakoś dziwnie nam nie wyszło".

Wyszło Lepiej niż powinno.

Polecam posłuchać oryginału. W Wersji koncertowej nie brzmi to dość klimatycznie :)
Płyta na pewno znajdzie się na mojej liści 10 najlepszych krążków roku.
mocne 7/10

Komentarzy: 8 Nie dodano tagów

« wróć 1 czytaj dalej »