Nie jesteś zalogowany

Rihanna je bananna. I truskawkę

2011-02-08 21:43:42

Niekiedy człowiek ma już dość medialnej papki. Wtedy wchodzi na portale największe, takie polskie portale niusowe i żeby się odchamić wybiera dział „Kultura". Ja ostatnio postanowiłem się odchamić. Oto co pięknego znalazłem. Kto chce niech zajrzy, ale ja pokrótce opiszę w czym rzecz. Chodzi o teledysk wokalistki Rihanny, który został zakazany w 11 krajach. Nie znalazłem listy tych krajów, ale na pewno są to kraje południowo azjatyckie, a BBC 1 ma puszczać piosenkę dopiero po godzinie 19!!! Tak późno to już chyba nikt nie usłyszy ani zobaczy. Oto o czym jest teledysk.

 

 Teledysk wzbudził kontrowersje, ponieważ przesycony jest tematyką zaburzenia preferencji seksualnych, w którym osoba preferuje aktywność seksualną związaną ze zniewoleniem, zadawaniem bólu lub upokorzeniem. Rihanna pojawia się w nim z biczem w dłoni i pełni funkcję dominy. W terminologii BDSM [skrót pochodzący od słów "związanie" i "dyscyplina" (ang. bondage & discipline, B&D), "dominacja" i "uległość" (ang. domination & submission, D&s, D/s) ] partner mający kontrolę nad drugim partnerem jest określany jako "góra" (ang. Top). Rolą osoby tej jest kontrola nad partnerką/partnerem określanym jako "dół" (ang. Bottom). Zazwyczaj rola Top pociąga za sobą powodowanie bólu, degradację lub zniewolenie drugiego z partnerów. Dodatkowo Rihanna symuluje seks z dmuchaną lalą płci prawdopodobnie żeńskiej (jawny homoseksualizm), wyprowadza znanego blogera, Pereza Hiltona, na spacer na smyczy (w czasie spaceru znany bloger Perez Hilton prawdopodobnie symuluje czynność oddawania moczu na hydrant znajdujący się na trawniku, unosząc jedną z nóg, nie jest to jednak informacja potwierdzona), a także ponętnie liże banana, co może sugerować zachowanie seksualne polegające na pieszczeniu ciała partnerki lub partnera, a w szczególności narządów płciowych oraz innych stref erogennych, z użyciem języka i ust. W pobliżu banana nie stwierdzono obecności innego osobnika, którego ewentualnie mogłaby dotyczyć owa aluzja, nie było też w pobliżu dmuchanej lali. W pewnym momencie widzimy w kadrze grupę związanych mężczyzn. Jeden z nich jest przy tak zwanej kości i siedzi na krzesełku. To właśnie na jego kolanach przysiada na chwilę Rihanna. Nie wiadomo jakie motywy kierowały Rihanną podczas wyboru tego właśnie osobnika. Na teledysku można także zauważyć grupę młodych, elegancko ubranych osobników (Biurowa Klasa Średnia), którzy w ustach mają przedmiot wkładany do ust lub przykrywający je, mający na celu utrudnienie lub uniemożliwienie przez osobę kneblowaną mowy oraz wydawania innych dźwięków ustami. Czynność taką nazywa się zakneblowaniem. Taka aluzja może sugerować, że artystka chce przekazać swoje zażenowanie brakiem jakiegokolwiek dialogu z tą grupą społeczną, lub też brakiem chęci wyrażania przez BKŚ własnych opinii, będącego wynikiem medialnego prania mózgów. Mniej prawdopodobna, ale możliwa interpretacja, to taka, że knebel bywa również używany w celach erotycznych, szczególnie w praktykach zachowań z zakresu dominacji, dyscypliny, kar, niewoli, fetyszyzmu, co w powiązaniu z bananem może stanowić o erotycznym podtekście. W teledysku Rihanna gryzie także truskawkę. Truskawka wygląda na smaczną i soczystą. Jest czerwona. Prawdopodobnie ze wstydu.

Komentarzy: 6 Nie dodano tagów

Wszechczasy się zmieniają

2011-02-05 23:57:07

Niedawno zakupiłem ostatni numer Teraz Rocka. Jestem stałym czytelnikiem periodyka, już bardziej z sentymentu niż z powodu wysokich wrażeń estetyczno informacyjnych, bo coraz częściej się zżymam. Denerwują mnie te artykuły o młodych pięknych kapelach dla nastolatków. Denerwują dlatego, że dłuższe to od wkładek o zespołach zacnych (tradycja Teraz i Tylko Rocka), że ma wysokie recenzje tuż obok reklam, i że sam już nie jestem nastolatkiem, choć to akurat może i dobrze. Kupiłem więc najnowszy numer, a w nim same ciekawostki. Let's go!

Piosenka Money For Nothing Dire Straits została częściowo zakazana w Kanadzie. Ciekawe, prawda? Piosenka, która jest historią MTV, bo w teledysku pojawiają się fajne ludziki, które wyglądają jak z klocków lego, bo to jeden z pierwszych klipów, bo to zacny song i można by mnożyć, a w Kanadzie zakazali, ale częściowo. Nie można puszczać w mediach, jak się nie ocenzuruje słowa faggot występującego w piosence aż 3 (słownie: trzy) razy! Oto ta zwrotka:

The little faggot with the earring and the makeup
Yeah buddy, that's his own hair
That little faggot got his own jet airplane
That little faggot he's a millionaire

Jak widzimy Mark Knopfler pojechał po bandzie. Jestem ciekaw czy wtedy też było to ekstremalnie obelżywe. Widać w Kanadzie musi być sporo pedałów z kolczykami w uszach, makijażem, włosami, w które aż trudno uwierzyć, własnym samolotem. Ostatni wers mówiący o tych milionach pozwala nam mniemać, że silne pedalskie lobby jest głównie w Kanadzie. Ciekawe czy już mamy się bać? Problem w tym, że wielu Polaków tę piosenkę zna, więc trudno będzie o pedalskich wersetach zapomnieć nawet jak zakażą. Chyba, że nakażą zapomnieć. Zadziwiające, doprawdy. Warto przyjrzeć się innym wielkim szlagierom rocka, kto wie co tam może być ekstremalnie obelżywe.

Inna informacja, która wzbudziła u mnie znaczne emocje, to news o tym, że niestrudzony bojownik o pokój na świecie, niejaki Bono, wraz ze swoim kolegą z zespołu, gitarzystą o pseudonimie Krawędź w pocie czoła tworzą muzykę do spektaklu teatralnego Spiderman. Budżet tego spektaklu to 65 mln dolarów. Ciekawe ile z tego dostaną widzowie, bo uważam, że im się należy najwięcej. I mam nadzieję, że Spiderman będzie miał w sobie coś z ducha kina moralnego niepokoju, bo jak nie, to ja wychodzę! I mówię to z pełną premedytacją! No chyba, że gitary Krawędzia będą takie fajne, że posłucham do końca. Ale z tym może być problem, bo Bono pewnie będzie śpiewał. Ech... Może nawet zagra? Kto wie?

Trzeci news jest taki, że artystą wszechczasów za granicą wg czytelnika Teraz Rocka została grupa Led Zeppelin. W zeszłym roku to była grupa Pink Floyd, ale wiadomo, z roku na rok wszechczasy się zmieniają. W Polsce na przykład wygrała grupa Dżem, tak samo jak w zeszłym roku. Dwa lata temu natomiast na szcycie był Czesław Niemen. Taka zacięta rywalizacja na tle wszechczasów pozwala mi mieć nadzieję, że może kiedyś za granicą wygra na przykład The Beatles, bo o Captain Beefheart nie śmiem nawet marzyć. W Polsce natomiast nikomu oczywiście śmierci nie życzę. Dziwię się po prostu, że trzydziesta rocznica śmierci Lennona nie wystarczyła. Cóż począć.

Ale mam świetny pomysł. Można zacząć wydawać Teraz Rock dla Polonii w Kanadzie, zrobić konkurs na przebój wszechczasów i niech wygra Money For Nothing. Bo jak nie, to jeszcze Knopfler będzie musiał przepraszać. Albo z torbami pójdzie, kto wie...

 

Komentarzy: 2 Nie dodano tagów

Rosja w służbie historii muzyki

2011-01-27 22:14:35

Czytając historię muzyki elektronicznej,szukając jakichkolwiek śladów, ciekawostek, nie sposób nie natknąć się na informację o instrumencie zwanym Theremin. Kto trochę interesuje się muzyką, wie o czym piszę. Kto nie wie trochę się dowie, a resztę może wyguglać.

Oto niejaki Lew Theremin w 1920 prezentuje dziwnie wyglądający instrument. Instrument dostaje nazwę od wynalzacy.



Gra na nim polega na ruszaniu ręką w polu magnetycznym. Ruch  prawej ręki odpowiedzialny jest za tonację i barwę, ruch lewej za glośność. Lew Theremin prezentuje instrument Clarze Rockmore, a ta rozpoczyna na nim grę i z miejsca jest zafascynowana instrumentem. Z czasem staje się wirtuozem Thereminu. Dzieje samego instrumentu nię są może najciekawsze, ale parę faktów warto odnotowac, jak choćby ten, że w czasach młodości Roberta Mooga instruktaż budowy Thereminu publikowano w periodykach przypominających (albo raczej będących jego pierwowzorem) Młodego Technika. Robert Moog od małego zajął się więckonstruowaniem Thereminów. Po takiej praktyce doszedł wreszcie do własnego wynalazku, nazwanego właśnie Moogiem. Dużo ciekawsze są za to losy Lwa Theremina.

Lew Theremin koncertuje ze swoim nowym instrumentem w latach 20 - tych, lądując w końcu w Stanach w 1928r. Zostaje tam dziesięć lat, wraca do ZSRR w 1938, właściwie nie do końca wiadomo dlaczego. Niedługo po powrocie Theremin znika bez śladu. Przychodzą po niego jacyś panowie i tyle go wszyscy widzieli. Rozpuszczono nawet pogłoski o jego śmierci. Tymczasem Rosjanie wywożą go na Syberię, gdzie zamykają go w tajnym laboratorium i tam nasz bohater pracuje na chwałę Związku Radzieckiego. W ciszy i tajemnicy. Theremina wypuszczono z laboratorium w 1947, zrehabilitowano w 1952, a 1966 zgłosił się ochotniczo do pracy w KGB. Takie dziwy.

Ciekawostką jest także fakt, że Lew Theremin wynalazł w tym tajnym laboratorium "pluskwę" czyli popularny podsłuch. Rosjanie (a właściwie radzieckie dzieci) w 1945r. sprezentowali ją ukrytą w drewnianej kopii amerykańskiej pieczęci ambasadorowi USA. Amerykanie odkryli pluskwę dopiero w 1952.

Tyle o wynalazcy. Sam instrument to krok milowy w dziejach elektronicznej muzyki. Uważany jest za pierwszy elektroniczny instrument. Wspomniany wcześniej Robert Moog zrobił sam setki Thereminów oraz zainspirował się przy tworzeniu słynnego Mooga. Thereminu użyli Beach Boys w swoim wielkim hicie Good Vibrations. Oto próbka możliwości tego instrumentu, prezentuje sama Clara Rockmore, wirtuozka Thereminu oraz przyjaciółka Lwa Theremina.



Theremin jest ciągle popularnym instrumentem, można sobie nawet samemu taki kupić, nie stanowi to wielkiego problemu. Nie można natomiast kupić innego rosyjskiego (właściwie już radzieckiego) instrumentu.

Syntezator ANS, bo o nim mowa został stworzony przez Jewgienija Murzina. Jest to projekt życia tego inzyniera dźwiękowego. Nie był on wynalazcą, syntezator ANS był projektem jego życia, realizował go w wolnych chwilach jako hobby. ANS powstawał w latach 1937 - 1957. Zasada działania tego instrumentu jest dość trudna do wyjaśnienia. Działanie polega na zasadach optycznych. Nie będę wnikał jak to wszystko jest zbudowane, bo i tak nie do końca to rozumiem, ale napiszę jedynie, że żeby grać na tym instrumencie, trzeba malować na płytce pokrytej czarnym mastyksem. Jest to jakaś żywica, która nie przepuszcza światła. W zależności więc od rodzaju malunku, zmienia się rodzaj dźwięku. Instrument podobno ma niesłychane możliwości, może wygrywać mnóstwo dźwięków jednocześnie o różnej barwie, tonacji, głośności. Płyta pokryta mastyksem przesuwa się w specjalnej szynie, światło przechodzi przez pomalowane (a właściwie wytarte) miejsca i gdzieś tam w środku wytwarza dźwięk. Prędkość przesuwania płyty można zmieniać. Nie muszę chyba dodawać jak nieograniczone możliwości daje ANS. Wystarczy tylko mieć otwartą głowę i pewnie mnóstwo czasu, bo oprócz zdolności muzycznych, trzeba coś więcej.



Kiedy Murzin skończył swój instrument, potrzebował kogoś chętnego do eksperymentów na syntezatorze, gdyż sam niewiele mógł zdziałać,  więc nie do końca znał jego możliwości. Znalazł Edwarda Artiemejewa. Artiemiejew szybko zachwycił się ANS, na tym syntezatorze stworzył między innymi muzykę do takich filmów Tarkowskiego jak Solaris czy Stalker.

Dla prawdziwych ciekawskich, którzy chcą się zapoznać z możliwościami instrumentu mam do polecenia składankę wydaną przez firmę należącą do syna Edwarda Artiemejewa, składanka nazywa się Electroshock Vol. 4 i zawarte są na niej utwory w całości wykonane na ANS. Znajdziemy tam między innymi Edwarda Artiemejewa. Polecam gorąco, ale raczej nie należy się spodziewać radiowych hitów. ANS rozpalał wyobraźnię wielu muzyków, warto wspomnieć, że znany zespół Coil, wyrosły z industrialnego podwórka nagrał na ANS cały album zatytułowany CoilANS. Dodam jeszcze, że Murzin nazwał swój instrument od inicjałów rosyjskiego kompozytora Aleksandra Nikołajewicza Skriabina.

Dlaczego ANS tak rozpala wyobraźnię? Dlatego, że był stworzony z czystej pasji. A najciekawsze jest to, że istnieje tylko jeden egzemplarz ANS. Ten pierwszy, znajduje się na moskiewskim uniwersytecie. Poniżej film prezentujący sam instrument.

W filmie na płycie mastyksowej był rysunek Swietlany Bogatyr. Oto jeden z  jej rysunków, Woman in Numbers.

 

Komentarzy: 4 Nie dodano tagów

Ballada o świstaku

2011-01-20 18:44:20

 

Spotkało mnie ostatnio niesłychane szczęście, miałem okazję mieć w ręku niezwykle specjalistyczne czasopismo. Bardzo elitarne, takie, które jeśli ktoś ma w ręku, to od razu się tłumaczy dlaczego. Takie tłumaczenia, jak w przypadku Kuby Wojewódzkiego. Jak tylko ktoś obejrzy, to zaraz zaznacza, że przypadkiem trafił. Wróćmy do czasopisma, nazywa się "Party". Znalazłem tam artykuł o Cher, a w nim takie oto zdanie:

W czasach kiedy występowała z mężem, późniejszym senatorem Sonym Bono, i gdy zaczela robić solową karierę, Cher była uważana za królową rewolucji hipisowskiej. A jej hity,"Gipsys,Tramps & Thieves","Bang,Bang" i "I Got You, Babe" stały się hymnami pokolenia dzieci kwiatów. 

Od razu przypomniał mi się film Beats Of Freedom, który miałem okazję obejrzeć już parokrotnie. Film opowiada historię polskiego rocka, który obalił komunę własnymi rękami. Oczywiście wielkie zasługi ma w tym obaleniu zespół Perfect i ich piosenka "Chcemy Być Sobą". Lud na początku trochę Zbyszka Hołdysa nie zrozumiał i miejsca w kolejce ustąpić nie chciał, ale z czasem zasługi oddał. Piosenka była tak nośna, że runęły też mury Berlina. Dodając do tego fakt, że w filmie narratorem jest Brytyjczyk, niejaki Chris Salewicz i trzeba mu dokładnie wytłumaczyć co i jak, to robi się niezmiernie interesująco dla młodego widza. Rysuje mu więc na kartce jeden z bohaterów (nie pomnę kto) blok mieszkalny i samochód "Maluch", wszystko oczywiście w scenerii Pałacu Kultury. Wiadomo, obcokrajowiec. On zrozumie po polsku tylko trzeba mu krzyczeć wyraźnie i powoli. Bo głupi to może i nie jest, ale z pewnością głuchy. Oprócz tego w filmie mamy jeszcze innego osobnika uwikłanego w walkę z komuną za pomocą twórczości, Krzysztofa Skibę, jako bohatera Pomarańczowej Alternatywy. Innych bohaterów Pomarańczowa Alternatywa nie miała, nie licząc bezimiennego tłumu, wiernie postępującego zgodnie z instrukcjami bohatera Krzysztofa. Właściwie to z filmu wynika, że Skiba był Alternatywy mózgiem i twórcą. Takie ciekawostki nam tu serwują. Ładne to wszystko, takie błyszczące i kolorowe. Trochę przypomina niezwykle elitarne czasopismo Party i super świetny artykuł o Cher.

No to podsumujmy wnioski. Oto jak było: Cher była królową hipisowskiej rewolucji, Perfect obalił komunę, Krzysztof Skiba był twórcą Pomarańczowej Alternatywy, a świstak siedzi i zawija je w te sreberka. Ja to chyba w innym świecie żyję. 

 

Komentarzy: 2 Nie dodano tagów

Krautrock, krautrock über alles

2011-01-14 11:55:57

Szufladki muzyczne są tworzone przez dziennikarzy i krytyków muzycznych dla dobra słuchacza oczywiście. Słuchacz jak wiadomo radę sobie da, ale jeśli chodzi już o jakieś słowne streszczenie muzyki ulubionej wnet pomagają mu szufladki. Na wszystko są określenia, mnóstwo można teraz wyróżnić, odróżnić, odnotować. Pal sześć, że nazwy kompletnie zatracają swoje znaczenie i służą tylko zgrabnemu określeniu nurtu, w którym dany twórca się znajduje. Weźmy na przykład muzykę "indie". Mało kto już pamięta, że swoją nazwę wzięła od "independent music" czyli muzyki niezależnej, co też było oczywiście skrótem myślowym, bo ktoś czepliwy od razu zapyta "od czegoż to niby niezależnej?" Odpowiadam, zależnej, ale od niezależnych wytwórni płytowych. Muzyka indie to w piewowzorze muzyka artystów związanych z niezależnymi wytwórniami płytowymi. Dla wygody nazywana indie, a jej popularność oczywiście spowodowała zawałaszczenie nazwy przez popkulturę. Cóż począć. Ale ja nie o tym, przejdźmy do konkretu.
 
Niemiecka scena muzyczna z lat 60 - tych i 70 - tych, ta rockowa przyniosła mnóstwo ciekawych rzeczy. Rock i nie tylko, muzyka właściwie awangardowa rodziła się tam jak grzyby po deszczu, doprowadzając do spazmów zazdrości twórców anglosaskich. Sam David Bowie odwiedził w końcu Berlin z Brianem Eno, nie mogąc już wytrzymać. Przyjechali i nagrali tam kilka płyt. Całe to szaleństwo zostałe szybko wrzucone do zgrabnej szufladki, stworzonej specjalnie na tą okazję. Krautrock, bo o tym mowa, raczej trudno scharakteryzować. Trudno tu znaleźć jakies wspólne muzyczne odniesienia, wspólne punkty. Motoryczny rytm? U niektórych na pewno, ale już solowe pierwsze płyty Klausa Schulze nie bardzo. Elektronika? Nie zawsze, częściej zabawy ze sposobami nagrywania muzyki, zabawy z możliwościami jakie daje sprzęt do nagrywania w studio. Krautrock ma właściwie jeden wspólny mianownik, no może dwa, ale ten drugi będzie na końcu tekstu, teraz o tym pierwszym. Chodzi o słowo "kraut".
 
Po polsku można to przetłumaczyć jako "szwab" bądź "niemiaszek", ale nie oddaje to istoty sprawy. "Krauts" mówiono na żołnierzy niemieckich w czasie II wojny światowej. Określenia tego używali Anglicy i Amerykanie, czyli nacje anglosaskie. Określenie pochodzi od kiszonej kapusty, bardzo popularnej potrawy w Niemczech, a ponadto ma swoją legendę. Otóż po XVIII wieku w Niemczech uważano, że kiszona kapusta jest bogata w witaminę C, więc zabierano ją na statki na dalekie morskie wyprawy, by uniknąć niebezpeczeństwa szkorbutu, czyli choroby spowodowanej niedoborem tej witaminy. Anglicy wozili ze sobą cytryny, stąd ich przydomek brzmi "Limey". "Kraut" dosłownie znaczy "kapusta, zioło, kapuściany". Jak widzimy niezbyt miłe określenie, tym bardziej jeśli wziąć pod uwagę fakt, że fantastyczną niemiecką muzykę określono mianem krautrocka czyli rocka kapuścianego.
 
Są dwie teorie powstania krautrocka (będę się trzymał tego terminu, bo co jak co, ale jest jednak wygodny), jego narodzin. Jedna oczywiście mitologizuje ten fenomen, druga odbrązowia, nawet za bardzo. Słowem, dwie skrajności. Zacznijmy od tej pierwszej. W Niemczech stacjonowało sporo wojsk amerykańskich i angielskich, w związku z tym sporo było klubów, które musiały tym żołnierzom zapewnić rozrywkę. Przyjeżdżały więc zespoły z Anglii (głównie) i ze Stanów pogrywać rocka dla wojaków. Niemiecka młodzież oczywiście podglądała jak się gra rocka. Dodajmy do tego zespół The Monks, który robił karierę w Niemczech, a który składał się właśnie z Marines stacjonującyh w tym kraju. No i Stockhausen. Karlheinz Stockhausen jeden z najwybitniejszych ówczesnych kompozytorów i jego eksperymenty z muzyką elektroniczną. Wszystko to było inspiracją, a największe znaczenie miał chyba fakt, że młodzi Niemcy chcieli zdecydowanie wyjść z wojennych butów, nie chcieli być postrzegani jako ci, którzy odpowiadają za II wojnę światową. Rzucili się w wir tworzenia muzyki. Dalej kręciło się już samo.
 
Teoria druga jest krótsza i bardziej przyziemna. Młodzi Niemcy napatrzyli się na anglosaskie kapele rockowe i zaczęli podrabiać ich rocka, ich brzmienie, a że Niemcy grali jak umieli, rytmu też im się podrobić nie udało, więc powstał całkiem nowy styl. I to wszystko. Która teoria jest prawdziwa? Zapewne prawda jest pośrodku. Jeśli wziąć pod uwagę wpływ Stockhausena, to przecież nie sposób tego całkowicie zanegować, kiedy się wie, że Holger Czukay, założyciel i lider zespołu Can był uczniem Stockhausena. Na niego kompozytor wpływ wywarł ogromny. Czukay wymienia wśród najbardziej inspirtujących nagrań i płyt w ogóle, kompozycję Gesang der Junglinge Stockhausena, co właściwie dziwić nie powinno. Różnica tylko polega na tym, że Czukay postanowił wybrać ekspresję artystyczną w dziedzinie rocka, a właściwie na jego bazie. Decyzję o tym zespół Can podjął po swoim pierwszym, całkowicie improwizowanym występie w zamku, w którym odbywała się wystawa dzieł Picassa. Ale już sam Klaus Sculze raczej nie wskazuje na wpływ Stockhausena. Oddajmy mu głos:
 
Stockhausen skomponował około pięciu kompozycji, które można nazwać "elektronicznymi", i które były stworzone około 30, 40 lat temu (wyp. z roku 1997), zrobione za pomocą oscylatora i tego typu rzeczy. Stworzył setki innych kompozycji, które nie mają żadnego związku z muzyką elektroniczną. Poza tym, to co słyszałem brzmi okropnie dla moich uszu i dla uszu wielu innych. Stockhausen może i jest dobrym teoretykiem. Ale kto ochoczo słucha jego muzyki i kto jeszcze czerpie z tego przyjemność?
 
Wniosek z tego taki, że nie sposób ogarnąc tego jednym terminem. Geneza powstania gatunku nie jest spójna i właściwie każda z nich jest prawdziwa. Do wora krautrock wrzucono mnóstwo kapel, swoego czasu byli tam też i Scorpions ze swoją pierwszą płytą Lonesome Crow, a to dlatego, że wydali swój debiut w firmie Brain Records, a spod jej skrzydeł wyleciały też Neu!, Cluster, Guru Guru, Harmonia, Tangerine Dream, Klaus Schulze, czyli tuzy krautrocka. Bogactwo muzyki niemieckiej z tamtych lat jest niesłychane, a wszelkie próby ogarnięcia tego jednym zgrabnym terminem doprowadzają czasem do śmiesznych sytuacji, wide Scorpions i ich krautrockowość. Jeśli termin charakteryzuje muzykę, to trudno doprawdy porównać Scorpions i Tangerine Dream, ale jeśli charakteryzuje germańskość, to można to razem wrzucić. Problem tylko w tym, że nikt o zdrowych zmysłach nie określa Scorpions mianem zespołu krautrockowego.
 
Skąd więc wziął się ten termin? I tu pojawia się bardzo ciekawa historia. Geneza nazwy to jest coś, co ja szczególnie lubię i zawsze sprawia mi przyjemność wyławianie takich rzeczy. Oto w latach 1972 i 1973 w brytyjskich czasopismach NME i Melody Maker ukazają się serie artykułów na temat niemieckiego rocka. W NME pisze o tym fenomenie niejaki Ian MacDonald, a w rzeczywistości Ian MacCormick, brat basisty zespoły Matching Mole Roberta Wyatta. Jest to artykuł w czterech częściach w czterech kolejnych numerach pisma. Artykuł dość prześmiewczy. Czytałem tylko fragmenty, ale te artykuły, stanowiące kpinę z niemieckiego rocka ukazały na Wyspach ten fenomen. I to podobno właśnie w tych artykułach pojawia się termin krautrock, właśnie jako typowa kpina. Ma to sens zważywszy znaczenie terminu kraut, nieprawdaż? W takim właśnie tonie pisano wtedy na Wyspach o niemieckim rocku. Nie wiem czy Niemcy jakoś temat podjęli, ale szczerze wątpię. Potem jest czarna dziura, nie dzieje się nic. Pod koniec lat 70 - tych i w latach 80 - tych artyści typu Holger Czukay z Can, Michael Rother z Neu!, Dieter Moebius, Hans Joachim Roedelius, Klaus Schulze i wielu innych wciąż nagrywa, ale już jakby w zaciszu, głównie solowe płyty. I wtedy z przytupem przychodzą lata 90 - te, a wraz z nimi niejaki Julian Cope. Szalony muzyk, znany głównie na Wyspach, Brytyjczyk. W 1994r. wydaje on książkę KrautrockSampler, w któej gloryfikuje niesamowicie wszystkich artystów z tego nurtu. Faust, Amon Duul, Amon Duul II, Can, Neu!, Cluster, Harmonia, Ash Ra Tempel i kuriozalne Cosmic Jokers (zespół, który właściwie nie istniał. Niejaki Rafl Ulrich Kaiser, szef wytwórni płytowej nagrywał jamy różnych muzyków z kręgu Ash Ra Tempel, w tym Klausa Schulze i wydał to bez ich zgody na kilku płytach jako Cosmic Jokers, przegrał potem proces wytoczony mu właśnie przez Schulze i poszedł z torbami), wszystko jest wspaniałe, niepowtarzalne, niesamowite. W latach siedemdziesiątych Cope był nastolatkiem i zasłuchiwał się płytami z niemieckiego podwórka, wszystko to opisał w książce. Termin "krautrock" przewija się w książce od początku do końca. Sporządza nawet listę 50 najlepszych płyt krautrocka. I zaczyna się szalenstwo. Słuchacze na Wyspach i nie tylko, dziennikarze podchwycili jego entuzjazm i nagle krautrock już przestał być smieszny, stał się kultowy. W drugiej połowie lat 90 - tych niektóre zespoły jak Faust czy Amon Duul wyruszyły nawet w trasy po Wyspach. Namnożyło się artykułów na temat krautrocka, każdy okazał się fanem. Wszystko się odwróciło. Błąd jaki popełnia Cope polega na tym, że opisuje on krautrocka jako zjawisko mające dokładnie swój początek i koniec, czyli notabene tworzy mit. W tym się nie mogę z nim zgodzić, bo ci artyści przecież nie pomarli.
 
Niemiecka reakcja na te historie była trochę bardziej chłodna. Holger Czukay mówi w wywiadzie, że nie wiedział, czy termin krautrock jest pozytywny czy negatywny. Wypytywał o to znajomych. Jak widać miał rację biorąc pod uwagę, jak się zmieniły preferencje. Klaus Schulze raczej kpi z Juliana Cope'a, a niejaki Hans D. Muller, techniczny (bardziej roadie) Klausa Schulze i Ash Ra Tempel, napisał nawet artykuł Prawdziwa Historia Krautrocka, w którym rozprawia się z mitem stworzonym przez Cope'a i prasę i sprowadza to do szarej rzeczywistości.
 
Prawda zapewne znów jest pośrodku. Niemców musiał niezmiernie irytować fakt samej nazwy. To swoisty paradoks, że niemiecka młodzież chwyciła za instrumenty właśnie po to, by zerwać wpsomnienia z II wojny, by odciąć się od tych obciążeń, zacząć coś swojego, nowego, będącego w kontrze do kultury anglosaskiej, a dziennikarze z Wysp, przedstawiciele tej właśnie kultury, jednocześnie mitologizując zjawisko, nadały mu nazwę "krautrock", odwołującą się jednoznacznie do wspomnień drugiej wojny światowej i niemieckich krauts. Szulfladka stworzona po to, by określić styl muzyczny, który wyzwolił się z chęci zapomnienia o drugiej wojnie. Szufladka, która nazwą przywołuje właśnie drugą wojnę. Stąd wnoszę, że Niemcy niespecjalnie chcą się emocjonować, tak jak robią to inne nacje, krautrockiem, bo wszyscy dookoła wpadają ze skrajności w skrajność, a to drażni. Najpierw kpina, potem mit.
 
To co zespoły krautrockowe poza niemieckim rodowodem mają ze sobą wspólnego, to chęć eksperymentu. Ich nie obchodziło to, czy grają dobrze czy nie. Oni za wszelką cenę rozwijali swój styl, oryginalność przychodziła im łatwo i bez przymusu. Neu!, Tangerine Dream, Amon Duul I i II, Faust, Can, Harmonia, La Dusseldorf, Kraftwerk by wymienić tylko te znane nazwy, zespoły, które zasługują każdy na osobny wpis, to niesamowita łatwość muzyki. Elektronika Kraftwerk i Tangerine Dream, Dingerbeat duetu Neu! (to też określenie z brytyjskiej prasy, sposób rytmiki perkusji, od nazwiska bębniarza Klausa Dingera), klimat Cluster (z którym nagrywał Brian Eno). Niesamowity grunt, na którym mogły się te wszystkie zespoły docierać, realizator Conny Plank, który formę studyjnej zabawy z nagraniami doprowadził do perfekcji. Nie bez znaczenia jest fakt, że nikt nikomu takich eksperymentów nie utrudniał. Niektórych było stać na stanie się wielkimi muzykami, jak Ralph Hutter i Florian Schneider z Kraftwerk, którzy, jak twierdzi Michael Rother z Neu! (występował z Kraftwerk na początku ich kariery, kiedy jeszcze nie byli tacy elektroniczni), nosili ręcznie robione obuwie, a to nawet w dzisiejszych czasach jest oznaką dobrobytu finansowego. Do tego wynajęte (lub własne, nie wiem tego) mieszkanie około 60 metrów kwadratowych, które służyło im za studio i do tego inżynier techniczny na etacie, który ogarniał te wszystkie maszyny. To były dobre czasy dla niemieckiej muzyki, ale przede wszystkim dla ludzi, którzy nie bali się eksperymentów. Gdyby nie prasa brytyjska (o ironio!), świat być może nie wiedziałby tak wiele o tym zjawisku, bo wtedy w Niemczech na koncerty Can chociażby przychodziło paręset osób. Znane i lubiane to były Tangerine Dream czy może Amon Duul i one przyciągały tysiące i pypełniały duże hale, reszta zyskała sławę dzięki uwielbieniu Bryttyjczyków (Faust). W Niemczech wtedy popularny to był Udo Lindenberg, który rocka przeniósł na niemieckie salony popkultury. Cała krautrockowa ekipa to były awangardowe szarpidruty. Paradoksalnie, nie dziwi mnie entuzjastyczny ton książki Juliana Cope'a, bo gdybym sam miał się zabierać za taki tekst, w którym trzeba by ująć muzycznie jak najwięcej kapel niemieckich z tamtego okresu, to musiałbym pisać długo i z wysokiego C.
 
Ciekawa jest też obserwacja z wikipedii. Pod terminem "krautrock" w angielskiej wiki jest długi tekst, w niemieckiej raczej skąpo... Summa summarum, to całe to bogactwo muzyki załuguje na znacznie ciekawszy termin, określanie tego mianem kapuścianego rocka jest bardzo krzywdzące, stąd niechęć Niemców. Szufladka jednak została stworzona i zakorzeniona, więc bronić się przed nią to jak walka z wiatrakami. Ale zawsze warto wiedzieć co i jak. A przede wszystkim dlaczego.
 
 

Komentarzy: 5 Nie dodano tagów

Berlin ryje czachę (nareszcie)

2011-01-03 22:07:41

Najwyższa pora zryć już tą czachę Berlinem. Po ostatnich zapowiedziach, trzeba w końcu wątek dokończyć, a ja mam często z tym problemy*, bo sobie zawsze jak jakiś cykl zaplanuje, to zaraz potem ochota mi odchodzi i na co innego smak przebiega. Nic to, mam zamiar opisać tutaj album, a właściwie też i pewną postać, której notka należy się nieodwołalnie i prędzej czy później musiała się pojawić.
 
Blixa Bargeld, bo o tego pana mi chodzi to postać nietuzinkowa. Moja czacha jest już dawno zryta przez tego pana, ale wcześniej jeszcze tak tego nie określałem. Mianem muzyki, która ryje czachę, określił Bartek Chaciński na swoim blogu album Alva Noto & Blixa Bargeld - Mimikry. To określenie niezmiernie mi się spodobało i uznałem, że racja w tym stuprocentowa, to sobie z niego motto zrobię. 
 
"Z listy płyt w stosie na biurku wybrałem taką, która najmocniej ryje banię. Czyli - w tym wypadku - wprowadza w stan lekkiej, kontrolowanej psychozy."      link

O proszę, dopiero szukając cytatu i wklejając go do tekstu zauważyłem, że Chaciński zamiast czachy użył bani. Też fajnie. Bo Mimikry wprowadza w stan psychozy. Płyta brzęczy, świszcze, dudni, brzdęka, puka, pika, kłuje w uszy i inne cuda, ale psychoza po tym jest niesamowita. Doskonały album. Chłopaki zaczęli ze sobą najpierw koncertować, gdzieś tak w 2007r., a płyta z tego powstała dopiero w 2010. Dla mnie jest to jedna z lepszych płyta tego roku.Chaciński troche się jednak tą płytą zawiódł, ale ja przeciwnie. Trudno mi jednak zmusić się do polemiki, bo szczerze mówiąc, nie mam specjalnej ochoty oraz nie jestem obiektywny, a z takiej pozycji trudno.
 
Zaczyna się krzykiem Blixy, jego charakterystycznym skowytem, tylko on tak potrafi. Nienaturalny skowyt Blixy i hałaśliwa, choć nie zawsze, elektronika Alva Noto. Zaraz, to nie do końca skowyt, to torchę brzmi jak stado mew nad morze, tylko bardziej złowieszczo. Co się dzieje dalej to jest już miód na moje uszy. Nie zdradzę, nie mam ochoty, poza tym jakoś już nie umiem pisać o muzie chyba, a przynajmniej czuję się mało kompetentny przy takich albumach. 

Teraz małe wyjaśnienie co do Berlina. Z Berlina jest tylko Blixa i stąd moje określenie, że to Berlin ryje czachę. To nie do końca tak, ale ja jako miłośnik Blixy na to miasto po prostu wskazuje, bo czemu nie? Teraz wyjaśnienie zagadki z poprzedniego postu. Otóż, na płycie Mimikry są covery zarówno piosenki One Harry'ego Nilssona jak i I Wish I Was a Mole in the Ground. Tylko w troszeczkę innych wersjach, do których przesłuchania zachęcam. Cała płyta jest w innym stylu, nie tak lekka i kołysząca, ale niech Was te kawałki zwiodą, wtedy może posłuchacie albumu.



To miała być długa notka, miała być po części sylwetka Blixy, trochę historii, trochę wspomnień choćby starszych płyt Einsturzende, miały być zdjęcia, nowinki i recenzja miała być,ale ja nie umiem pisać recenzji, chyba że robię sobie zbitę. Im dłużej muzyki słucham, im częściej sięgam po jakiś album, tym więcej mogę o tym powiedzieć, więcej wiem, a dodawszy do tego fakt, że ja od azu muszę znać cały kontekst, daty nazwiska (fetysz taki), to jednak jak tylko do pisania przychodzi, to zdaję sobie sprawę, że to właściwie jest trochę bez sensu.  Dlatego to nie jest recenzja, to jest tylko zajawka tego, że ANBB i ich album Mimikry to jak dla mnie jedna z najlepszych płyt 2010 roku, a może i dalej, bo oderwać się od tej płyty nie mogę, a trochę czasu już minęło od jej pierwszego słuchania. To jest zajebista płyta i to właściwie powinno wystarczyć.
 
A tu jeszcze próbka tego, co sobie Alva Noto robi poza kolektywem z Blixą. Dobrej zabawy.




* problemy z dokończeniem wątku miałem dlatego, że już mnie ciągnie na wschód. Ale o tym później... Może...


Zanim Berlin zryje czachę

2010-12-27 23:15:56

W 1968r. Harry Nilsson, amerykański pieśniopisarz (songwriter, jak ktoś woli) wydaje album Aerial Ballet. Na albumie znalazła się piosenka One. Utwór ma całkiem fajny tekst, o cyferce jeden, i jak dla mnie byłoby super, gdyby nie fakt, że tam jednak momentami przebija się wątek o straconej miłości, czy coś. Ktoś od kogos odszedł, a byłoby tak fajnie. Bo właściwie tekst jest o tym, że jedynka jest najbardziej samotną cyfrą. Metafora miłosna celna, ale ja wolałbym metaforę niemiłosną, lub w ogóle samą arytmetykę, byłoby jakoś bardziej absurdalnie, ale cóż począć, moje własne poczucie estetyki tekstów raczej odbiega od formuły rockowej i popowej piosenki, tyle że był czas przywyknąć. Pieśń powstała w głowie Harry'ego podobno jak dzwonił do kogoś telefonem, ale było zajęte. No i od sygnału zajętości zaczyna się ta piosnka, tyle że na pianinku ten sygnalik. Bardzo przyjemne to wszystko, lekkie i zwiewne. Proszę bardzo:

Drugim pieśniarzem jest niejaki Bascom Lamar Lunsford żyjący w Stanach w latach 1882 - 1973. W 1924r. nasz bohater popełnił piosenkę I Wish I Was a Mole in the Ground. Piosenka to stara, prawdopodobnie autor jest nieznany, ale pierwsze znane wykonanie to właśnie to Bascoma Lamara. Znaleźć to wykonanie możemy na fantastycznej Anthology of American Folk Music Harry'ego Smitha. Dla smaczku dodam jeszcze, że Bascom był prawnikiem. Oto piosnka:

Fajnie to wszystko sobie gra i buja, ale co to ma wspólnego z Berlinem? Praktycznie rzecz biorąc to nic. Obaj Amerykanie, możliwe, że w Berlinie nigdy nie byli. Wyjaśnienie jednak tej zagadki w następnej notce. Komu się chce guglać i rozwiązania szukać, to proszę bardzo. Nie jest to trudne, pewnie niektórzy wiedzą. A Berlin i tak zryje czachę. W następnej notce także wyjaśnię, czemu tak się uczepiłem tego rycia czachy. Ale to wszystko w następnej notce, która już niedługo w każdym szanującym się kiosku, a w notce oprócz rozwiązania dwóch zagadek będzie można także przeczytać o tym jak zrzucić zbędne kilogramy, co miał na myśli Robert De Niro gadając do siebie w Taksówkarzu, 20 niezawodnych sposobów jak wygrać na rękę z silniejszym od Ciebie oraz jak samemu wyborować sobie ząb. O tym wszystkim juz w najnowszej notce!


Najlepsze polskie płyty 2010

2010-12-22 12:47:43

Brodka - Granda

Fantastyczny koncept album. Muzyka zróżnicowana, ale dominuje dark ambient. Brodka w fenomenalny sposób przeskakuje z dźwięku na dźwięk, a w tytułowym utworze zagłębia się w podświadomość dając się prowadzić swoim własnym zmysłom praktycznie będąc tylko przekaźnikiem. Brodka wije się wokalnie, stęka, wyje, gorzko szlocha, a na koniec zanosi się wręcz płaczem jakby podświadomość hipnotycznie wyssała z niej wszystkie soki. Koncept tego albumu najlepiej wyjaśnia notka menagementu na temat płyty:

Artysta w Polsce żeby żyć godnie musi założyć działalność gospodarczą. Z tym wiąże się mnóstwo ciężarów. Zus do płacenia, składka zdrowotna, a pamiętajmy, że służba zdrowia jest u nas kulawa. Kolejki w szpitalach, a pamiętajmy, że artyści mają mało czasu między pisaniem a koncertami. Ale największy problem to kredyt. Żeby wziąć kredyt trzeba złożyć do Zusu i US podania o wydanie zaświadczeń o niezaleganiu ze składkami i opłatami. To jest mnóstwo papierkowości! Stąd tytułowa **Granda**.

Munik Staszczyk - Muniek

Zygmunt zafascynowany ostatnimi American Recordings Johnny'ego Casha oraz Le Noise Neila Younga postanowił wróić do swoich korzeni. Płyta nagrywana w studiu Briana Eno pod okiem Ricka RUbina. Staszczyk podobno łyknął ducha psychodelii, jak twierdzi Eno i chodził w trakcie sesji kolorowo ubrany, przeżuwając coś nieustannie. Oczy miał przeszklone, co tylko dodawało mu uroku. Utwory pełne kalejdoskopowych metafor, muzyka barwna, i te długie kilkunatso minutowe solówki na banjo, to esencja stylu Muńka, wydobyta jeszcze z czasów licealnych. Mocny, niepowtarzalny, psychodeliczny album. Kanon polskiego psychodelicznego rocka.

Perfect - XXX

Minimalizm w pełnej krasie. Takiej ilości dronów i rezonansów na polskiej płycie nie słyszałem od dawna. Długie, rozwlekłe kompozycje, w których dominują niskie, oscylatorowe dźwięki. Jeden z utworów to swobodna wariacja na temat utrowu "Excerpt '31" La Monte Younga, w którym jeden długi dźwięk brzmi inaczej w zależności od położenia słuchacza. Perfect zastosował podobną metodę, ale opatrzył utwór adnotacją:" zawiesić głośnik na jednym ze skrzydeł sufitowego wentylatora." Fantastyczny tytuł płyty, który oznacza przekreślanie płyt CD, a dźwięk tej czynności, obniżony i wydłużony do nieskończoności niemalże, jest idalnym zwieńczeniem tego doskonałego, pełnego śmiałej wypowiedzi artystycznej albumu.

Urszula - Dziś już wiem

Zimna fala znwou nadciąga. Płyta przywodzi na myśl wczesne dokonania Public Image Ltd. Sekcja wystukuje takie rytmy, że brzmi to jak cięcia skalpela po twarzy w mroźny poranek. Sposób śpiewania Urszuli kojarzy się z Kim Gordon z lat 80 - tych. Nagłe zmiany nastroju dodają płycie ducha optymizmu, a teksty dotyczące rozkładu społeczeństwa kapitalistycznego na początku nowego wieku trafiają w sedno. Próżno szukać tu zwiewnych piosenek o miłości, to są często brzmieniowe walce utrzymane w estetyce zimnej fali, a także muzyki postindustrialnej, często ze zmodyfikowanym vocoderem wokalem Urszuli. Dziś już wiem, że to jedna z płyt dekady.

Patrycja Markowska - Patrycja Markowska

W stylistyce drum'n'bass Patrycji nie było do twarzy, kwestią czasu było więc pozbycie się tych naleciaałości. Nowa płyta jest próbą zmierzenia się z nurtem minimal elektro, i to z dobrym skutkiem! Nowe utwory Markowskiej mają w sobie żar, wiele z nich wprost nawiązuje do złotych czasów krautrocka i słychać gdzieniegdzie wpływy poszczególnych bandów (Law Story przywodzi na myśl Computer Love Kraftwerk, z kolei Hallo hallo to nawiązanie to słynnego Hallogallo Neu!). Wyborny album, który bezpośrednio nawiązuje do klasyki elektroniki i krautrocka.

Markowski & Sygitowicz - Markowski & Sygitowicz

Poszukiwania muzyczne Briana Eno i Petera Gabriela z nurtu world music wreszcie znalazły swoją konytuację. Płyta pełna zaskoczeń, eklektyczna. Barszcz ugotowany z wpływów muzyki etnicznej nie tylko wschodniej. Po pierwszym przesłuchaniu przypomniał mi się wpsaniały album My Life in the Bush of Ghosts Davida Byrne i Briana Eno. Markowski z Sygtowiczem stworzyli dzieło przebijające kanon o wysokośc poprzeczki, jednocześnie ustawiając ją poza zasięgiem. Płyta aż iskrzy od rytmicznych, transowych zagrywek (niemalże wpływy haitańskiego voodoo), unosi się na oparach indiańsich ogniskowych płomieni i wdzięczy do słuchacza falklorem wschodu. Opus magnum etno folk rocka.

Komentarzy: 8 Nie dodano tagów

Jestem dzieckiem wideoklipu

2010-12-20 14:02:35

I musiałem zejść do podziemia.

A właściwie to zostałem tam zepchnięty. Wielu jest pewnie takich jak ja. Czasów początku MTV nie pamiętam, bo mieszkałem wtedy na wsi, gdzie były tylko błogosławione jedynka i dwójka. Choć już potem i tam pojawiały się klipy, wtedy jeszcze jako teledyski. Nie zamierzam tu pisać banałów o klipach Madonny obok Sonic Youth czy wielkich spektaklach Jacksona. Mam to gdzieś. Chodzi mi o to, że klip towarzyszył mi nieustannie w latch, kiedy kształtowałem swoją muzyczną świadomosć najbardziej.

Chodziłem do kumpla, który miał Polonię 1. Tam leciało mnóstwo klipów spoza mainstreamu. To doprawdy było niewiarygodne. Mnóstwo rzeczy wtedy poznałem nowych. Dawałem kasety VHS innym żeby nagrywali programy z MTV Viva. No i kluczowa stacja, Viva Zwei. Tam to już była jazda. Programy takie jak Wah Wah po prostu zabijały ofertą. Leciało tam Einsturzende Neubauten (z którego notabene Neimcy są autentycznie dumni), choć z drugiej strony, to Einsturzende leciało też i na Polsacie, takie to były czasy. Na Vivie leciały klipy bez cenzury, słowem raj. Ja radia słuchałem mało. Dla mnie liczył się obraz. Krótka forma, krótka historia, dobry klip zawsze podkreślał jakość muzy.

Z Bojadżijewem nieraz siadywaliśmy przed telewizorem i oglądaliśmy bądź to klipy aktualnie puszczane, bądź nagrane wcześniej na VHS. Niczym Beavis & Butthead, komentując co chwilę. Do tej pory czasem się to zdarza, ale to czasem zdarza się dużo rzadziej niż kiedys się zdarzało. Taka różnica.

Teraz telewizje muzyczne to jakieś kuriozum. Viva Zwei zmieniła się w jakiś słup esemesowy, nie mogłem pojąć o co w tym chodzi. Stacje muzyczne puszczają te same klipy o tej samej chyba porze, bo natknąć się na ten sam teledysk w dwóch różnych kanałów jest wysoce prawdopodobne. Rocka nie ma, o awangardzie to ja sobie mogę, ale pomarzyć co najwyżej, a w momencie premiery gry komputerowej z Bitelsami miałem na MTV 2 wszystkie klipy Fab Four, a potem zapomnij. Jak brałem kablówkę to wykupiłem to rozszerzenie o kanały muzyczne właśnie tylko dla MTV 2, bardziej z sentymentu do klipu jako takiego, niż z nadziei, że będę kontent. MTV 2 zmieniło się w MTV Rocks i lecą klipy dla emo młodzieży.

Efekt jest taki, że buszuję na youtube czasem cały wieczór. Internetowe klipy są czasem męczące, bo jak ktoś na imprezie zapuści jeden, to każdy włącza bez liku. Następny, następny i siedź człowieku i patrz i słuchaj, chyba że spotka się paru maniaków (jak ja i np. Bojadżijew), to można się katować. Buszując po youtube można naprawdę spotkać mnóstwo ciekawostek, ale to jednak nie to samo... Brakuje mi elementu zaskoczenia, ja teraz muszę naprawdę włożyć w to mnóstwo harówy, bo jednak żeby coś ciekawego znaleźć, to trzeba obrać klucz, a żeby obrać klucz to trzeba wiedzieć od czego zacząć, a żeby wiedzieć od czego zacząć... itd., itp. A bardzo często się człowiek natyka na:

 


i bądź tu mądry. Najprostszym wyjściem to wywędrować z youtube do google video, bo z tymi prawami autorskimi to istny cyrk. Nie tylko jeśli chodzi o klipy, ale tu jakoś szczególnie widać absurd. Prawa autorskie nie wiadomo w kogo właściwie uderzają. Bo chodzi o to, żeby artysta nie cierpiał głodu, a sprawa ma się tak, że jednak w mediach serwowano kiedyś jakość, a teraz serwuje się nijakość. Ja muszę zejść do podziemia, a tam brama czasem zamknięta. Odnoszę wrażenie, że po prostu ci co prawa autorskie dzierżą, a najczęściej to ludzie w pięknie skrojonych garniturach, próbują mnie tam wsadzić jednak siłą. Bo skoro ja to oglądałem z przyjemnością, to pewnie myślą, że jeszcze ochoczo im za to zapłacę. A ta miernota co lci w tv, to sprzedać się musi. W dzwonkach, tapetkach, fizdrygałkach i innym badziewiu, od którego coraz trudniej uciec, a ty spieprzaj stąd, a nie będziesz frików słuchał.

Prawda jest jednak taka, że ja sobie dam radę, naprawdę, nie muszę mieć swojego w mainstreamie i w mediach, ja gdzieś na boku swoje plumkanie odnajdę, tylko mam wrażenie, że cały ten biznes ma takich jak ja w dupie, więc jak tu nie mieć w dupie tego biznesu?

Komentarzy: 3 Nie dodano tagów

Ja już nie chcę awangardy! Ja chcę żeby było pięknie!

2010-12-11 16:45:50

 

Wczorajszy koncert Swans zapisał się w mojej łepetynie dosadnie. Takiego czadu nie było nawet na Dillinger Escape Plan. Po ostatniej płycie Swansów myślałem, że wybieram się na delikatny, momentami akustyczny koncert awangardowej kapeli, ale że będą ładnie śpiewali ładnie zaaranżowane piosenki. Ale po przeczytanu wywiadu z Michaelem Girą, w którym mówi, że ich utwory rozciągają się często w prawie 20 – minutowe improwizacje, wiedziałem, że prawdopodobnie mogę liczyć na dronowe eksperymenty. No bo Swansów o dwudziestominutowe solówki podejrzewać bynajmniej nie było można. Nie pomyliłem się. Brzmienie ustawione na walec, ci co bardziej weseli, którzy zawsze na koncertach spotykają się z dawno nie widzianymi znajomymi i przekrzykują się z muzyką, żeby sobie koniecznie pogadać (czemu zawsze stoją koło mnie?) tym razem nie mieli żadnej okazji. Powtarzam: żadnej. Gira był chyba lekko, może nawet bardziej niż lekko wstawiony, ale trzymał poziom. Koncert był chyba w znacznej większości improwizowany i z to z takim czadem, że wbijało w ziemię. Do tej pory szumi mi we łbie. Jak dla mnie rewelacja, a o całym wydarzeniu najlepiej świadczą słowa jakiejś dziewczyny, która stała gdzieś z tyłu ze znajomymi. Słowa wypowiedziane w chwili ciszy przed ostatnim numerem (potem był jeszcze bis), z lekkim zrezygnowaniem, a jakby w błagalnym tonie. Słowa, na które ci wokół, którzy je usłyszeli zareagowali śmiechem. W tym również ja. Słowa te są tytułem tego postu.

Komentarzy: 0 Dodane w rock

« wróć 1 2 3 4 czytaj dalej »