Kilka luźnych uwag o najfajniejszej kapeli punkowej na świecie
2010-05-27 13:29:58
Dziś na Bemowie wielkie święto punk rocka. Nie jadę, bo nie mogę, ale rekompensuję to sobie kilkudniowym głośnym słuchaniem w kółko od rana do nocy "High Voltage". Pozdro dla sąsiadów.
Od pierwszego do ostaniego dźwięku na "High Voltage" mamy jasność, że to nie jest żaden metal ani nawet hard rock. To jest taki sam punk, jak New York Dolls, Johnny Thunders i Richard Hell, tylko jeszcze fajniejszy. Gdyby Patti Smith mieszkała w Sydney, z pewnością rywalizowałaby z Bonem o miejsce przy mikrofonie.
To jest jedna z tych płyt, na których nie ma ani jednego zbędnego dźwięku. Każde pierdnięcie gitary, każda fraza Bona, każdy pochód sekcji idzie równo w szeregu jak żołnierz oddziału piechoty, który według perfekcyjnie opracowanej strategii wykonuje rozkaz brzmiący: rozkurwić mój mózg. I to działa. Do dziś z tą samą siłą.
Bon był nie tylko wyjcem, przy którym Lydon się chowa, ale również najgenialniejszym punkowym tekściarzem ever. Jego filozofia jest przejrzysta: liczy się rock and roll i dziewczyny. Oczywiście rock and roll jest najważniejszy, choć to trudna miłość, ale dziewczyny też są OK, szczególnie te, co mają jaja. Pod warunkiem, że nie zarażą rzeżączką. A fakt, że rock and roll jest sposobem na zdobycie dziewczyny, czyni świat Bona porażająco logicznym. W życiu naprawdę nie chodzi o nic więcej. Jeśli jeszcze tego nie rozumiecie, posłuchajcie "High Voltage".
Malcolm Young na początku lat 70 miał kapelę, która nazywała się Velvet Underground. Czujecie? Ci australijscy penerzy nie mieli pojęcia o istnieniu Velvet Underground, ale byli na tyle kumaci, że założyli sobie własne.
Życzę miłych wrażeń wszystkim, któzy wybierają się na Bemowo. Oi!
No bo kto pierwszy krzyknął na scenie "oi"? Hehe.
Skomentuj