Nie jesteś zalogowany

His Name is Alive i ich płyta 'Mouth by Mouth'

2010-12-12 16:07:37

 

Tak naprawdę to chciałem napisać o tym, że warto iść na koncerty Polvo*, ale jeśli jeszcze się nie zdecydowaliście, to chyba już nie zdążycie. Tak więc dziś będzie o tym że zespół/projekt His Name Is Alive przeskoczył sam siebie nagrywając trzecią płytę, która jest totalnie mega, bo na następnych dziesięciu nie dzieje się nic ciekawego.

 

Co jak zwykle nie jest prawdą, natomiast jak dla mnie sprawa ma się tak: Warren Defever (czyli multiinstrumentalista, autor piosenek, producent i generalnie osoba odpowiedzialna za całokształt HNIA) to wielce utalentowany pan, który ma pewne problemy z realizowaniem swoich interesujących pomysłów tak, żeby były interesujące po zrealizowaniu. I tak pierwsze dwie płyty HNIA mają przebłyski, natomiast zlewają się w smęty trochę kościelne, na późniejszych dzieje się tak wiele, że giną piosenki (albo po prostu są średnie), te jeszcze późniejsze (czyli nagrane po przerwie w działalności, 2 drugiej połowie lat 00-tych) zjeżdżają w stronę elektroniki (i lubię je), poza tegoroczną 'The Eclipse' która brzmiałaby jak 'back to form', gdyby nie to, że jest nudna. A, jest jeszcze hołd dla Mariona Browna, nagrany z całym mnóstwem dodatkowych muzyków (z tymże prawie wszystkich, poza Defeverem, można by nazwać tym mianem) i słucha się tego naprawdę dobrze, kiedy przejdzie szok 'ktoś tu źle otagował mp3', natomiast o jazzie to ja wiem tyle, że był jakiś Davies i grał na saksofonie, więc się nie będę wygłupiał.

 

Ok, świetnie, to teraz o owej trzeciej 'przebłysk geniuszu' płycie, czyli 'Mouth by Mouth'z 1993 roku. W stosunku do wcześniejszych wydawnictw różnica w plus jest tak gigantyczna, że aż starałem się wygooglać co też się stało, ale nic wstrząsającego nie znalazłem. Na płycie są użyte motywy z bardziej rockowego projektu The Dirty Eatears, Defever miał więcej czasu na dłubanie, ewidentnie 'rozwinął się jako muzyk' (dzięki czemu płyta dobrze rockuje i jest na niej porządne granie, wiecie) etc, ale nic o porwaniu przez kosmitow (albo epifanii, bo koleś jest mocno wierzący, jak ludzie z Low albo wokal The Killers). Tonacje kościelno-molowe idą w odstawkę, hot sex Karen Oliver kojącym głosem śpiewa melodie od których nie można się uwolnić a w tle słychać ogromną ilość motywów i aranżacji z których co jeden, to trafiony. Na luzie można by traktować tą muzykę jako drogowskaz dla późniejszych kombinatorów w wydaniu piosenkowym, ale jakoś nie słyszałem, żeby ktoś na HNIA powoływał**. Co tam jeszcze, mamy śliczny kower ślicznej piosenki Big Star***, cudownie eteryczne 'Lord, Make a Channel of Your Peace'.. I może tutaj sobie odpuszczę bo piosenek jest 17, a ja mam władam słownikiem przeciętnego żula spod monopolowego. Cała płyta do odsłuchu tutaj, jeśli jeszcze tego nie zrobiliście, to polecam zaprzyjaźnienie się z Groovesharkiem.

 

Jeśli ktoś przesłuchał, spodobało mu się, i ma ochotę na więcej, to jak dla mnie następne w fajności są 'Ft. Lake' i epka 'Have a Nice Day'.

 

 

 

* Tutaj na zdjęciu z Shaqiem

** A trochę nie, bo przypomniało mi się: recenzent Allmusic chyba wspomina o nich z okazji Dirty Projectors. . Tak! Czyli nie mam dziur w mózgu, hura, najebmy się z tej okazji. No i generalnie, pewnie mało czytałem.

*** Właśnie, Big Star. Wszyscy powinniście słuchać Big Star

 

 


Nina Nastasia

2010-04-28 00:07:50

W dzisiejszym odcinku postaram się wytłumaczyć dlaczego Nina Nastasia na bank znalazłaby w się w top10* moich ulubionych zespołów ostatniej dekady, oraz dlaczego obrażę się na wszystkich jeżeli nasza niezal cyberprzestrzeń wciąż będzie ją ignorować.

Albo się nie obrażę i dalej będe na rowerze jeździć, ale serio, nie rozumiem o co chodzi i mam fakty których nie zawaham się użyć: Google informuje, że na Screenagers pani Nastasia była wymieniona parę razy, prawie wyłącznie na forum, mignęła też w listach rocznych. Porcys poświęcił Ninie playlistę jednej piosenki z debiutanckiego "Dogs" oraz łaskawie wymienił "On Leaving" w tabelce podsumowującej rok 1996, wyceniając ją na p-o-w-a-l-a-j-ą-c-e 3.0, czyli najniższe z możliwych rejony mizerii. I nie jest to największy z kulinarnych WTFów o których teraz piszę, bo solidny chleb razowy panowie i panie z Porcysa (w skrócie: PiPPy)** oceniają na 5.0-5.9. Z dziesięciu, gdyby ktoś nie wiedział. Przecież solidny chleb razowy to klimaty solidnie siódemkowe albo wyżej, eh? Chyba ktoś tutaj na wsi nie był. Jest też temat na ichnim forum, prawie cały dla mnie. Bartek Chaciński na swoim blogu pisze w paru linijkach o koncercie na którym był. Ciepło pisze, przynajmniej. Ekhm, co tu jeszcze... Sklepy oferują jej CD drożej niż Empiki, jasne. Najprawdopodobniej coś przegapiłem, ale trend, mam nadzieję, wskazałem. Nudzę, więc pobieżnie: Pitchfork zrecenzował wszystkie jej płyty (7.4, 7,8, 8.0, 7,5, 8.6). Allmusic robi TylkoRocka, równo wlepiając bite 4 gwiazdki (oprócz moim zdaniem najsłabszej 'Blackened Air', która dostała o pół gwiazdki więcej). 4 z 5 możliwych, gdyby ktoś znowu nie wiedział. Czyli dysproporcja jest (o to mi tu chodzi, a nie że Pitchfork ma zawsze rację), i nawet jeśli nie jest to szczególny ewenemewenemenet, to i tak chciałem wyrazić swoje zdziwienie.

A skoro już to zrobiłem, to do konkretów:

"Dogs", (wydane w roku 2000 przez Socialist, w 2004 wznowione przez Touch and Go) to sympatyczna płyta z piosenkami najczęściej opartymi na akustycznej gitarze i (niespodzianka) głosie Niuni. Mamy też wiolonczelę, kontrabas, skrzypce i inne takie. Jest naprawdę ładnie, pogodnie-nostalgicznie, folkowo-americanowo czasami południowo-rockowo (długie gitarowe solo w 'Nobody Knew Her') ale chwilami nie aż tak znowu fajnie (z naciskiem na "chwilami", na szczęście) i mało charakterystycznie, to ostatnie szczególnie słychać w zestawieniu z późniejszym materiałem, ale w sama w sobie w pytkę płyta, ale nie żeby zaraz defekować z wrażenia.

"Blackened Air" z 2002 jest mniej sympatyczne, bardziej ponure. Aranżacje i pozostałe (czyli poza gitarą na której plumka nasza bohaterka) instrumenty (już w 100% akustyczne, i tak już zostanie) liczą się bardziej. Jest mniej ładnie, bardziej ponuro, smutno, chwilami nawet dziko i ergh, schizofrenicznie ("Ocean")?**. Z minusów: parę piosenek odstaje jakościowo. Ale wciąż jest absolutnie dobrze, ale muszę się do czegoś przyczepić, żeby nie wyjść na totalnego fana którym ewidentnie okażę się być za chwilę.

I tu zaczyna się magia:
"Run to Ruin" (2003, T&G) zabija (mnie). Na chuj komu obiektywizm? Aranżacje powalają, piosenki są zajekurwabiste, nastrój całości przygniata tak że zapominam o istnieniu świata. Wszystko zbudowane z klocków które w dużej części były wykorzystane wcześniej, więc mam problemy z wypunktowaniem dlaczego ta płyta jest tak dobra. Raz: piosenki trafiają co do jednej. Dwa: Nastrój całości ani na chwile nie siada. Trzy: Pojawia się Jim White (na co dzień perkusista Dirty Three), i to słychać. Cztery: 'You Her And Me' bez wokalu brzmiałoby prawie jak Jackie-O Motherfucker, a ja lubię Jackie-O Motherfucker, natomiast chodzi mi o to, że naprawdę wszystko na tej płycie wyszło świetnie. Pięć, sprawa kluczowa: ta (i następne) płyta brzmi jak Nina Nastasia, i tyle. Sznyt jest, niezaprzeczalnie.


"On Leaving" (Black Cat, 2006) jest kompletnie inna: pojawiają się sample, całość jest silnie oparta na zloopowanych bitach a wszystko okrasza trashowa gitara i wokal z efektem 'za dużo autotune'. Hm, a może jaja sobie robię? Ale fakt, całość odbiera się zupełnie inaczej niż poprzednio: Nastrój i kierunek piosenek mniej więcej wyznacza 'Superstar'
z "Run to Ruin": jest ładnie, nastrojowo, do puszczenia sobie ot tak, a bez konieczności wgryzania się dźwięki czy teksty. Cały bagaż 'dziwności' poszedł w odstawkę, co mogłoby być rozczarowaniem, gdyby pani Nastasia (walczę żeby za każdym razem wspominać ją w inny sposób, zauważyliście?) nie wspięła się na wyżyny w zakresie tworzenia autentycznie uroczych, niedługich (2-3 minuty) piosenek. Takich, które można puścić tzw. 'ludziom' bez obawy, że zaczną się pytać co tak skrzeczy i dlaczego od 2 minut nikt nie śpiewa. Zdecydowanie najładniejsza z jej płyt.

'You Follow Me' (Black Cat, 2007) jest podpisane jako duet z Jimem Whitem, pewnie dlatego, że jest to duet z Jimem Whitem: płytka została nagrana w weekend, a aranżacja wszystkich tracków wygląda tak: Nina Nastasia (voc+g) oraz Jim White (dr), dobranoc. Fajnie? Bardzo fajnie. Jak zwykle kruche melodie i delikatna gitara są kontrastowane z przepotężnymi (Steve Albini nagrywał wszystkie jej płyty, ale tutaj słychać to najbardziej) bębnami traktowanymi w wysoce nieortodoksyjny sposób - w paru miejscach rytm jest nawet mniej niż ledwo zaznaczony, bardziej chodzi o wzbogacenie całości brzmieniem. Coś jakby aranżacja miała być rozbudowana, ale dowieźli tylko zestaw perkusyjny. Bez Jima White'a mogłaby to być recepta na totalną kupę, ale chłopak ma wystarczająco dużo wyobraźni (no i umiejętności, rzecz jasna) żeby podołać zadaniu, nawet jeśli w jednej czy dwóch piosenkach nie bardzo chwytam co chciał osiągnąć. Ale to tylko ja, płytka jest ewidetnie dobra, nawet jeśli ciut słabsza dwóch poprzednich poprzednie. Próbka.

Następna płyta już w czerwcu, nazywać będzie się 'Outlaster'. Ja czekam, jak się pewnie domyślacie.

* zespołów z mojego 'top 10' jest pewnie koło trzydziestu.
** ŻART, no przecież!
*** biorać pod uwagę zestaw zdjęć w tym klipie to na pewno schizofrenicznie, nie mam pojęcia o co chodzi.


KARP

2010-04-21 14:23:02

Ten wpis będzie o tym, że płyta ‘Self Titled LP’* zespołu Karp z roku 1997 jest kapitalna, kocham ją strasznie i wszyscy powinniście jej posłuchać, szczególnie jeśli chcecie się trochę dochamić w przerwach między obczajaniem kolejnych objawień chillwave'u.

Ale może się Wam nie spodobać, bo jest na niej dużo przesteru.

Daty, tytuły i takie tam możecie sobie sprawdzić na Allmusic, więc za wstęp niech robi informacja, że Karp (właściwie: KARP, skrót od Kill All the Redneck Pricks) był krótko istniejącym zespołem ze Stanów Zjednoczonych, który grał brutalną odmianę alternatywnego rocka i rozpadł się w tragicznych okolicznościach. Obecnie jedna trzecia zespołu imieniem Buzz gra w Big Business i Melvins, druga trzecia walczy z uzależnieniem od narkotyków a pozostała trzecia nie żyje. Bywa i tak. [edit: Gupi jestem i się rozpędziłem. Kapitalny perkusista Scott Jerningan owszem zginał w nieszczęśliwym wypadku, ale stało się to całe 5 lat po nietragicznym rozpadzie Karpia]

           
Rzeczona płyta trwa 30 minut na które składa się 8, nagranych za pomocą gitary, basu i perkusji, napierdalatorów absolutnych. Z tym że, wcale tak nie jest (hlyhly). Tzn. nie to że grają na dudach i lutniach, po prostu ani nie jest to super ciężkie, ani super szybkie, trochę jakby wymieszać wczesny Helmet z Black Sabbath, więc nie bójcie się, że wyskoczy na was Behemoth z Belzebubem i poczujecie się nieswojo w tym towarzystwie. Natomiast mała ilość nut, poczucie humoru, prostota motywów i determinacja która wydziera się z głośników sprawiają, że odbieram ją jako jedną z najbardziej konkretnych, do rzeczy, czadowych** i całościowo fajowych płyt jakie znam.

Wg mojej interpretacji w tej muzyce chodzi o to, żeby upić się jak zwierzę i pójść spalić dom sąsiadom lub przynajmniej wykopać im drzwi z framugi. Ewentualnie szaleńczo biegać po ulicach (nie chodnikach, to dobre dla pozerów) krzycząc „SZATAAAAN”… yh, czyli jednak jesteśmy w bezpośrednich okolicach Dody, natomiast zabawa polega na tym że wszystko to robimy z uśmiechem na ustach, radośnie pląsając trzymając się za rączki tudzież machamy nimi nieporadnie w powietrzu. Bez przysłowiowej wiochy***, zadęcia i bucostwa które kojarzy mi się z metalem-metalem, tzw. ciężkim rockiem i Budką Suflera. Jeśli ktoś czuje się moimi skojarzeniami urażony, to trudno.

Obawiam się, że gadam kompletnie bez sensu, ale chciałem napisać coś poza „to jest kurwa zajebiste”. Więc kończę, a Wy sprawdźcie sobie sami. [edit: Zmieniłem link, już działa. Jakby znów źli ludzie skasowali to linkowana piosenka nazywa sie 'Bacon Industry', wstukajcie sobie na jutubie.]

O zespole powstaje / już powstał film dokumentalny. Trailer tu.
 
* Tak, to właśnie jest tytuł.
** Jak islandzki wulkan.
*** Najpierw napisałem „słomy w butach” ale się przestraszyłem, że sobie na wstępie nagrabię i co będzie.

 

PS: Ah, no: Witaj, Music Spocie . Nigdy nie miałem bloga, teraz już będę wiedział, jak to jest.

 

we tear apart


« wróć 1 czytaj dalej »