Z archiwum polskiej piosenki 1/18
2010-04-29 14:39:08
Witam uprzejmie. Odkąd powstała PLATFORMA, wiedziałem że się złamię i będę pisał, bo zawsze chciałem założyć sobie bloga (zawsze = odkąd się dowiedziałem że Noon ma, czyli od bardzo dawna i nieprawda), a nigdy do tego nie doszło. Zastanawiałem się tylko, o czym będę pisał.
Bo po jaką cholerę pokrywać to, co wszyscy potencjalni czytelnicy wiedzą. Nowy track opublikowany na myspace Kenny'ego Gilmore'a albo Violens, czemu w branży muzycznej nie ma - dla szeroko pojętych nas - hajsu, czy lepsze softrockowe czy jazzrockowe wcielenie Steely Dan? Nudy.
No to wykombinowałem. Tak jak od 10 lat miałem zamiar posiadać bloga i gówno z tego, tak od dłuższego czasu noszę się z zamiarem skompilowania dla przyjaciół płyty "Z archiwum polskiej piosenki": powiedzmy 18 kompletnie zapomnianych krajowych przejawów wybitnego songwritingu, aranżacji kompletnej, proroczej produkcji - z uwagi na ograniczoną wiedzę autora, pochodzących głównie z okresu drugie pół lat 70 do pierwsze pół lat 90. W świetle tego, że co prawda istnieją w sieci miejsca prezentujące stare rodzime perełki, ale nikt tam nie pisze o muzyce, ograniczając się (słusznie?) do zarzucania linków - świetny pomysł. Jeszcze lepszy przecież, jeśli zamiast wypalania cedeera (dla kogo? kto chce? no ktooooo?) przyjąć formułę kolejnych - powiedzmy 18 - wpisów tu. Tracklistę już mam przecież dawno przygotowaną, hehe.
Zatem: wish mej lokk, jak mawiają mieszkańcy Skandynawii.
Zaczniemy od największego chyba obskura na owej nigdy nie zaistniałej składance. Dom Mody "Szyfry", 1984.
Tytuem wstępu. Nie mam zamiaru bawić się w archeologa i mówić o historii zespołów, burzliwych dramatach i widowiskowych akrobacjach, chyba że moja nadjedzona przez alkohol pamięć zaserwuje mi na bieżąco jakieś ciekawostki. Każdy umie korzystać z internetu, każdy zna się na dataminingu. Znaczy to tyle w odniesieniu akurat do zespołu Dom Mody, że kompletnie nic o nim nie umiem powiedzieć. O ile wiem, jest to jedno z zaledwie dwóch jego oficjalnych nagrań, opublikowane w ramach "Jeszcze młodszej generacji", wcześniej wydane na tonpressowskim singlu razem z "Deszczem słów", też zresztą zacnym.
Nazwa składu - świetna. Numer - rzadko to idzie w parze, równie świetny. Co prawda silnie naznaczony wpływem zimnej fali (styl gry i brzmienie sekcji rytmicznej, usilnie barytonowy przelot wokalny), ale po pierwsze nie korzystający z niego w sposób wkurwiający, a po drugie, przy tym dość oryginalny.
Zwróćcie uwagę, na przykład, na bardzo intensywne (jak na ówczesne normy muzyki INDIE) i mało zimnofalowe wykorzystanie syntezatorów. Raczej Moroder niż Hannett, raczej Lipko niż Ciechowski, oprócz ósemkowego fortepianu gdzieniegdzie. A przede wszystkim na zaawansowany przebieg samej kompozycji.
Już w 43 sekundzie, zanim wejdzie refren, Dom Mody wprowadza pierwszą - mocno radykalną - zmianę tonacji. Jak wiecie: zmiana tonacji, krócej - modulacja, to ten moment, w którym krytycy rozpuszczają się z zachwytu, a słuchacz wciska stop; reakcja odwrotna następuje jedynie przy tzw. transpozycji eurowizyjnej (całość o ton w górę przy końcu utworu). W samym refrenie tonacja zmieni się jeszcze raz, dokładnie w połowie, chociaż wrażenie "co się kurwa dzieje" wywoływane jest tam częściej, poprzez wtrącanie dysonującego akordu klawiszy.
Relacja linia wokalna - akordy też frapująca, popatrzcie na pierwszą część refrenu, gdzie melodia raz trafia w dźwięk składowy akordu gitarowego, a raz biegnie sobie w cholerę gdzieś na dźwięk dodany. Ok, nic nowego, ale przypominam kontekst, to Polska, ROK ORWELLOWSKI, Jarocin, Rokendrol. Do tego inteligentne rozwiązanie dialogu klawiszy z gitarą, syntezatory grają w miarę możliwości ostinatowo, powtarzalnie, starają się jak najdłużej zostać na jednym motywie, podczas gdy gitarzysta już dawno zabrał się za inny akord. Ciekawe, że w mostku od 2:00 role się na chwilę zamieniają. Dużo ruchu, i to z sensem, a tylko 2 minuty i 40 sekund.
Gdyby ktoś mi powiedział, że to Dębski (a jest to człowiek który o muzyce wie niestety wszystko, oraz autor chyba najbardziej niezwykłego wmso* utworu w historii polskiej piosenki, mam na myśli "Stan pogody") spróbował być jak Joy Division, to uwierzyłbym jak nic. I tu niech będzie anegdotka o Dębskim, skoro o zespole Dom Mody nie dysponuję żadną. Otóż gra sobie Krzesimir dżob w dużym składzie jazzowym, są wczesne lata 70, kwitnie fryta, czyli free jazz. Zespół zaczyna improwizować. Mija trochę czasu, bohater naszej opowieści nieco zagubił się w meandrach grania każdy sobie. Nieco przestraszony, bo to ważny wykon i prestiżowy, odwraca się do perkusisty i pyta "gdzie jest raz? gdzie jest raz? gdzie jest raz?". Na co spocony bębniarz z przejęciem rzuca "pierdol się! pierdol się! pierdol się!".
Morał: już lepiej jednak grać zimną falę. A najlepiej tak umiejętnie, jak w utworze "Szyfry".
http://www.youtube.com/watch?v=59kSKiDOTfg
* w mojej skromnej opinii o_O
Skomentuj