Prince Rama of Ayodhya, czyli kolejna porcja dziwnej muzyki i trochę zapychacz przed długo wyczekiwaną przez fanów na całym świecie relację z open'era 2010
2010-07-09 00:31:18
Prince Rama of Ayodhya to podopieczni Avey Tare'a i Deakina, pod których okiem powstaje ich trzecia (! sprostowanie: "!" dotyczy tego, że trzecia w ogóle, nie tego, że trzecia pod okiem AT i D.) płytę zaplanowaną na wrzesień 2010. To także moje ostatnie odkrycie przedsesyjne (czy raczej w-czasie-sesyjne, wiadomo, nic tak dobrze nie smakuje, jak uspokajanie rozszalałej adrenaliny za pomocą małego muzycznego polowania na kilka godzin przed egzaminem); w zestawie otrzymujemy uderzanie dłońmi w klawisze syntezatora, aby wydawał dźwięk tam-tamów; otrzymujemy interakcję z publiką znaną z koncertów Lucky Dragon, ale bez zabaw z polem elektromagnetycznym;
śpiewne skandowanie, przywodzące na myśl pieśni religijne i etniczne, rytualne zawodzenie (ogłaszam konkurs: jeżeli ktoś wie jak przetłumaczyć słowo "chant" lepiej, może mnie dodać na Facebooku do znajomych). Co przede wszystkim robi wrażenie to to, że w każdym utwórze - choć wszystkie brzmią około-etniczno-elektronicznie, i proszę nie zagłębiajmy się w lastefemową nomenklaturę - dzieje się coś innego, coś co każe ci ubrać przepaskę biodrową, pióropusz, skakać wokół ogniska, czcić kolorową żabę i organizować w ogródku święto słońca podczas wigilii, żeby wkurzyć sąsiadów.
Ich występy na żywo pobudzają ci myśli do krążenia wokół trzech zasadniczych problemów: 1) kiedy organizujemy festiwal Pow-Wow 2) jak sprowadzamy ich do nas 3) na kiedy załatwiamy ten kwas?
Skomentuj