Nie jesteś zalogowany

 OFF 2k10

2010-08-10 03:52:51


W pościgu za najbardziej przyjazną formułą relacji festiwalowej, gdzie, jak wiadomo, zawarte są zarówno informacje, jak i osobiste przeżycia i sądy, a przy tym jest ich ogromna ilość, bo jednak dotyczą kilku dni intenswynej stymulacji zmysłów, przedstawiam relację z Off Festival 2010. Została ona oparta o podział artystów na cztery kategorie reprezentujące moją ogólnie pojętą wiedzę i nastawienie do wykonawcy.

Kategoria nr 1: Osobiści headlinerzy Offa.

Kategoria nr 2: Zespoły, które znam i lubię. Zespoły, które znam/kojarzę i fajnie by było zobaczyć.

Kategoria 3: Zespoły, o których bladego pojęcia nie miałam, ale poszłam z różnych przyczyn, najczęściej wymieniane to: a) czas wolny b) rekomendacja c) fajny opis.

Kategoria 4: Inne takie.


1.

Toro y Moi (Piątek, Scena Trójki)

Toro y Moi był pierwszym koncertem jaki widziałam i mimo zaliczenia do kategorii pierwszej udało zdążyłam na nieco ponad połowę. Podobało mi się, natomiast nie było to koncert życia, prawdopodobnie dlatego, że w namiocie panował ukrop, prawie nic nie widziałam, no i tylko połowę. Co zwróciło uwagę, to zdecydowanie większa przebojowość piosenek – i chyba nigdy wcześniej nie zdawałam sobie sprawy jak bardzo 80sowo brzmią klawisze Chaza. Otoczenie i warunki zewnętrzne są jednakowoż niesamowicie ważne, ja mam wyobrażenia na temat TyM i Washed Out grających na plaży w sierpniowy poranek po całonocnej imprezie i zabawy w podchody po lesie, a nie o godzinie 17 w destylarni związków mineralnych.

Bear In Heaven (Niedziela, Scena Trójki)

Kazus Namiotu Trójki: za mało miejsca na normalne koncerty, a za dużo na niezbyt jeszcze jednak popularne dubstepy. Wymaga dopracowania, Panie Rojek!

Natomiast wąsaci piękni chłopcy z Brooklynu dali niezły koncert, jednak nie-fanom mógł się wydawać nudny. Brawa za kawałek Ultimate Satisfaction, kiedy twarz wokalisty naprawdę wyrażała ultimate satisfaction, i za ogólną radość z gry na żywo. Koncert utwierdził mnie w mojej opinii – to jest zespół grający wspaniały pop, zespół, który ma potencjał do doprowadzenia swojej muzyki na najwyższy, kosmiczny level popu, za jaki odpowiedzialni są np. AnCo czy Gang Gang Dance.

Shearwater (Niedziela, Główna)

Kto nie widział, co się dzieje na scenie, niech żałuje – abstrahując od tego, że muzyka tu naprawdę SAMA SIĘ BRONI, bo Jonathan Meiburg, podobnie jak zresztą Will Sheff, jest fantastycznym kompozytorem i wokalistą (no, tu może Will już nie tak bardzo...). Ciągłe krążenie instrumentów pomiędzy członkami zespołu, piękna basistka – przy czym obserwowanie jej gry było prawdziwą przyjemnością, dawno nie widziałam tak absolutnie niesamowicie rozbudowanej linii basu, fantastyczne solówki, perkusista, który wygląda jak członek Megadeth wypuszczony po miesiącu z Maksykańskiego aresztu, grał na klarnecie, a potem synchronicznie z basistką na cymbałkach, stadionowy wokal Jonathana, to był naprawdę najbardziej zróżnicowany występ pod względem muzycznym na całym festiwalu, zresztą widownia to doceniła, aplauz pod koniec koncertu był dużo większy niż na początku, szkoda tylko, że tak krótko, wiem, jaram się jak blant koncercie Marley'a.


2.

The Horrors (Piątek, Główna)

Właściwie sama nie wiem czego oczekiwałam od nich na żywo – rzeczywiście chwilami było nieco nudnawo, ale nowa płyta się broni i nowy, trochę złagodzony imaaaaż również. The Awesome Guy (Tom Cowan) sterujący elektroniką nie dość, że był „awesome”, to przede wszystkim WŁAŚNIE elektronika na tym koncercie robiła duże wrażenie. Choć obstaję przy zdaniu, że Scena Leśna była dużo lepiej nagłośniona niż Główna, to na tym występie dźwięk był bardzo dobry. Brakowało jedynie odrobiny kontaktu z publicznością, nawet nie werbalnego, ale jakiegoś gestu czy chemii.

Ta niestety rodzi się tylko w specyficznych, sprzyjających okolicznościach.

Darkstar (Niedziela, Scena Trójki)

Nieźle, ale bez szału, spodziewałam się czegoś duuużo lepszego.

Antiop Consortium (Niedziela, Leśna)

Na koncert Antiop Consortium wybrałam się zaraz po Flaming Lips, co teoretycznie powinno zmniejszyć poziom ekscytacji tym występem. Bynajmniej, okazało się, że reaktywowana grupa dała jeden z lepszych na całym festiwalu. Grube wobble, gęsta generyczna elektronika, automaty perkusyjne, do tego nietypowy jak na skład hiphopowy „podział pracy” - wszyscy grali muzykę i rapowali, w różnych proporcjach rzecz jasna, ale mimo wszystko. Epic Shit.

Kyst (Niedziela, Eksperymentalna)

To był moje drugie podejście do tego zespołu i znowu zakończone porażką. Jak płyta zaczyna się dobrym wejściem, to zaraz potem morale spada ci do zera, ale z uwagi na rzekomo fantastyczny koncert na Openerze postanowiłam dać im szansę. Wybaczcie chłopcy, ale nie będzie owijania w bawełnę. Może w skali Polski Wasza muzyka to coś świeżego, ale żyjemy w epoce globalizacji i w takim kontekście jest wtórna niczym debiut Surfer Blood. Ich przewaga nad Wami polega na tym, że przynajmniej nie są nudni.

Digital Mystikz (Sobota, Scena Trójki)

Spośród trzech dubstepowych wykonawców był to zdecydowanie najlepszy set. Brakowało jedynie większej ilości ludzi, którym wobble zżerałby wnętrzności, a połamany rytm wiercił dziury w komorach serca. Oprawa wizualna była fantastyczna: chmury dymu i światło wyłaniające jedynie zarys sylwetek Mistyków. Porządny, klasyczny, rozkurwiający poziomy świadomości dubstep.

Lali Puna (Sobota, Leśna)

Lali Puna była jedną z pierwszych moich elektronicznych wczesnolicealnych ekscytacji, która umarła śmiercią naturalną 2 lata temu. Nowej płyty nie znam, a na koncercie na pewno nie spodziewałam się, że będzie aż tak tanecznie – oczekiwałam raczej chilloutu pod Babcią Wierzbą. Scena Leśna miała świetne nagłośnienie, każdy dźwięk słychać było perfekcyjnie, a dźwięków tych było sporo, a i wokal, który zawsze trochę mnie denerwował, był niezbyt głośny.

Mew (Sobota, Leśna)

Nie za wiele mam do powiedzenia, po za tym, że było w porządku. Podobał mi się wygląd wokalisty i głos, który brzmi na żywo jak skrzyżowanie wokalu Sigur Ros i Sunny Day Real Estate.

A Hawk and A Hawksaw (Sobota, Scena Trójki)

Bardzo dobry występ, ale gdyby nie moja fascynacja śmigającymi wirtuozersko palcami skrzypaczki, byłoby na dłuższą metę jednak nudno i męcząco. Maska diabła otrzymuje nagrodę na Najfajniejszy Rekwizyt Sceniczny! Marzy mi się koncert orkiestry folkowej bądź jakiś mroczny tribal w lesie, przy ogniskach i zielonych lampionach i 30 osób grających i tańczących – wszyscy w maskach diabła.

Hey, hasn't your brain turned into scrmabled eggs yet, czyli Mouse On Mars. (Piątek, Scena Trójki)

Doborowa wiksa w najbardziej niepasujących warunkach, czyli białym dusznym i jasnym namiocie Trójki o godzinie 19. Takie stymulanty to moje stymulanty, było głośno, industrialnie i syntetycznie, błagam o jeszcze!

Fennesz (Piątek, Eksperymentalna)

Nagle wszyscy kochaja ambienty. Zrozumiałe, Fennesz to bóg, ale to powinno dać do myślenia organizatorom, że coś jest z tymi namiotami cholernie nie w porządku. Posłuchaliśmy przez 10 minut na zewnątrz i poszliśmy.

Lenny Valentino (Piątek, Główna)

I tak pierwszego dnia zagrał dla nas Artur Rojek, Papież Polskiego Niezalu. Nie spodziewałam się, że będzie aż tak dobrze. A było naprawdę świetnie, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, iż nigdy nie byłam fanką ani Myslovitz ani LV. Owszem, można zarzucać, że koncert był stuprocentowo dopracowany i dopicowany, ale przecież nie można było sobie pozwolić na TAKIM koncercie na żadne uchybienia. Lekki deszczyk i łagodna gra gitary akustycznej idealnie się ze sobą zgrywały (tak, to ten fetysz: I only want the time/To do one thing that I like/I want to get so stoned/And take a walk out in the light drizzle i Let's leave the sound of the heat for the sound of the rain/It's easy to sleep when it wets my brain/(...)So much of my mind that it spills outside). Bardzo, bardzo dobrze było.

I like my mic loud, czyli Raekwon (Piątek, Leśna)

Nagroda dla Najgorszeg Koncertu Festiwalu wędruje w ręce Raekwona. Beznadziejne nagłośnienie, zwłaszcza rzeczony mic był za głośno; kiepsko było słychać – i tak płytkie jak dziewczyna piłkarza – loopy (po jeden na piosenkę – coż za obfitość), jednominutowe kawałki. Nawet materiał Wu-Tang Clan się nie obronił. Raekwon zabił Ghost Doga. Ale dzięki za rozbawienie mnie tekstem z kawałka Ice Cream: chwila przerwy w muzyce i Fat-Is-The-New-Gangsta-Raekwon wrzeszcy do mikrofonu: Ice cold bitches melt down when in the clutch. Well, Imma soooooo fuckin meltin down.

Joker feat. Nomad (Piątek, Scena Trójki)

To był poprostu słaby set. Gdyby był fajny, to pierwsze 20 minut grania słabego jak barszcz house'u podczas gdy Nomad zmienił się z – i tak wątpliwego – mc'ego w barmana i robił Jokerowi driny z Jackiem Danielsem i colą, potraktowałabym jako zabawną rozgrzewkę. Jednak BYŁO słabo, a Nomad nadaje się JEDYNIE do polewania drinków.

The Flaming Lips (Niedziela, Główna)

Rozpocznę tak – jasne był to bardzo dobry koncert, festyn dla ludu nie robiony na taką skalę i w taki sposób przez nikogo innego. Wayne, jak wszyscy już wiedzą z jego twittera, to bardzo pozytywny gość. Ja, M. i K. eksplorujący odmienne stany świadomości byliśmy podekscytowani jak dzieci ideą sfruwających z nieba znaczków LSD i tabletek MDMA w balonach, a twarz Wayne'a na telebimie wyglądała jak z film Lyncha.

Sama nie wiem czyja to wina, zresztą wina pewnie po niczyjej stronie nie leży. Jednak Wayne i całe Flaming Lips wygladali na nieco zawiedzionych ospałością publiki. Do pewnego momentu z przodu musiało być szaleństwo, ale tam gdzie stałam, było raczej spokojnie, bez żadnej ekscytacji w rodzaju: „wziuwziuwziuwziuwziuwziu yay! Look I can be a helicopter!”

Pewnie jest kilka przyczyn, m.in. a) generalna ospałość Polaków b) generalne nastawienie raczej na słuchanie niż na bezpretensjonalną zabawę - nie tylko Polaków, ale ludzi przyjeżdżających na off c) Nie AŻ TAK ogromna popularność The Flaming Lips jak na Zachodzie d) Drogie piwo, a do tego niemożność wniesienia go na teren festiwalu?


3.

The Very Best (Niedziela, Scena Trójki)

Palmy, bauns, hawaii, Yeasayer i M.I.A. Kolejny koncert, który powinien być na innej scenie, a pozycja w timetable'u chybiona. Zdecydowanie scena na otwartym powietrzu i mógł odbywać się nawet dużo wcześniej. To nie ciężka elektronika, do której najlepiej wiksuje się naprutym, w gęstym powietrzu pełnym ludzi, dymu, narkotyków i laserów, tylko pozytywne elektroniczno-etniczne granie, do tego się tańczy lekko i łatwo przy ostatnich promieniach zachodzącego słońca. Aye?

Casiokids (Niedziela, Leśna)

Kilka kawałków przesłuchanych wywołało u mnie odruch wymiotny, lecz 10 minut występu powstrzymało wzbierający refluks. Sympatyczny zespół, bardzo sympatyczny koncert. Świetnie nagłośniony, podobnie z resztą jak Lali Puna i jak zwykle plus za radość z grania.

Pulled Apart By Horses (Niedziela, Leśna)

Siedziałam sobie w ogródku piwnym i sobie oglądałam, wygrzewając sobie włosy w słońcu. Nic ciekawego, ale pewnie pod sceną było fajnie.

Radio Dept. (Sobota, Scena Trójki)

W porządku, choć przypominali mi trochę brzmieniem Delphic. Słucham ich właśnie i nawet hypem daje lepsze dźwięki, nie wiem czy była to kwestia nagłośnienia czy artystów.

Tunng (Sobota, Leśna)

Koncertu słuchałam jednym uchem, uprawiając boski chillout pod Babcią Wierzbą, ale to jedno ucho wydawało się bardzo zadowolone z tego, co do niego docierało. Fajne dźwięki, fajne melodie, zajawiłam się.

Dam Mantle (Sobota, namiocik)

Dam to mój nowy ulubiony producent elektroniczny, zagrał niesamowity blend wszystkiego – dubstepu, glitchy, abstrakcyjnego hiphopu, ambientu i innych okolic muzycznych.

Prawatt & Mirna Ray (Sobota, Eksperymentalna)

Widziałam 3 – ale za to długie! - utwory, podobał mi się tylko jeden, kiedy ciemnowłosa wersja Brendana Canninga i zarośnięty gitarzysta zaczęli generować, mieszać, kręcić pokrętłami i suwać suwaczkami.

Zu (Piątek, Eksperymentalna)

Ta pierwszoligowa napierdalanka po uszach, której nie jestem w stanie słuchać do śniadania co rano, była jednym z najlepszych występów na festiwalu. O tym odpowiednio zaserwowanym drenażu mózgu lejbel "włoski metal" mówi tylko z jakiego kraju pochodzi ów zespół.

4.

FM Belfast (Sobota, Scena Trójki)

Gdy przedfestiwalowo się dokształcałam, byłam pozytywnie zaskoczona tym zespołem, spodziewałam się zupełnie innej muzyki. A teraz pluję sobie w brodę, że nie zdążyłam na ich występ. Wszyscy znajomi, WSZYSCY, którzy byli na ich koncercie uważają teraz, że przegrałam w życie.

Tune-Yards (Niedziela, Eksperymentalna)

Podobno było równie zajebiste.

Dum Dum Girls (Niedziela, Scena Trójki)

Żałuję, że nie poszłam, to trzeci z rzędu przegapiony ich koncert, jednak Shearwater ważniejszy.


Moje ulubione elementy relacji z festiwalu, czyli podsumowanie, rankingi i wytykanie błędów i absurdów organizacyjnych w drugiej części, coming soon.


PS. Ekipo musicspota, utracenie dużej części wpisu z powodu zakończenia się sesji jest nad wyraz wkurwiające, ale pewnie nic z tym się zrobić nie da.

 




Skomentuj

Komentarze: 6

blarakor 0 3   10/08/10, 14:20  
z reakwonem trochę przesadzasz, mew było słabe i zawiodło moje niewygórowane oczekiwania, nie wiem co ludzi widzę w różnych hawk and hacksawach, a problem z PS. oczywiście da się rozwiązać ;d

blarakor 0 3   10/08/10, 14:24  
no i pełna zgoda co do flaming lips z pozycji iluś tam rzędów bardziej z przodu, z resztą chyba rozmawialiśmy o tym. byłaś na no age?
proserek 27 107   10/08/10, 14:31  
no hawk było po prostu spoko, ale skrzypaczka grała naprawdę niesamowicie, w życiu czegoś takiego nie widziałam. Byłam na kawałku No Age, nie zainteresowało mnie jakoś specjalnie, ale fajowo, że perkusista śpiewa.
warnawieslawski 0 40   10/08/10, 15:38  
Ojtam, Joker fajny, najbardziej dało się na nim tańczyć ze wszystkich dubstepów. Na Nomada nawet nie zwróciłem uwagi.
aga_g 0 1   10/08/10, 16:03  
ja nie uważam, że przegrałas nie idąc na fm belfast, bez przesady. hawk i hacksaw maksymalnie wkurzający, wyszłam czytać mój pornokryminał. szkoda, ze skończył się na chwytliwym tytule. boris vian rip.
jaceksobczynski 0 113   10/08/10, 16:15  
narzekałaś a gusta nam się praktycznie wcale nie pokrywaja (i dobrze!), może tylko ten Raekwon
Logowanie
Zapamiętaj mnie
Bezpieczne logowanie (SSL)
Zapomniałem hasła
» zarejestruj się!