Ku nieskończonemu bitowi
2010-07-12 14:28:00
Kumaci już po tytule wiedzą, o co chodzi. Jest tak gorąco, że innej muzyki po prostu nie ogarniam. A Genesis dobry na każdą pogodę. Nie. Nie Genesis Genesis. Genesis P-Orridge (KLIK!). Szkolnie więc będzie, ale to może dobrze, bo wśród wszystkich tych przehajpów na wszelką współczesną elektronikę okazuje się, że nierzadko ludzie mają kompletnie nieodrobione lekcje z podstaw. Detroit nie znają, o PTV już nawet nie mówiąc... A zatem...
Nie będę się spuszczał w temacie tego, jak ważną dla kontrkultury kapelą było Psychic TV. Było, bo teraz P-Orridge chce być po prostu gwiazdą rocka. Nie będę wymieniał współpracowników projektu, od Jarmana, przez Tibeta, po Leary'ego, czy Dave'a Balla z Soft Cell, bo zajęłoby to kilka akapitów. Nie będę też pisał o sekcie T.O.P.Y. powstałej równolegle z zespołem, ani o jej przybranym dziecku, F.O.P.I. To wszystko jest do zguglowania. A że ciekawe, to owszem. Skoncentruję się za to na okresie 1988 - 1992, kiedy Psychic TV jako jedni z pierwszych kładli podwaliny brytyjskiej scenie acid house. Tak. To było trochę przed momentem, kiedy P-Orridge stał się w UK pierwszym od 100 lat banitą i trochę przed ravem, który zwykle wyznacza granicę pamięci współczesnych miłośników elektroniki.
Pierwszy okres działalności PTV upłynął pod znakiem chwytliwych melodyjek Alexandra Fergussona oraz eksperymentów dźwiękowych duetu Peter Christopherson i Geff Rushton a.k.a. Jhonn (nie John) Balance, którzy potem, jak wiadomo, stworzyli megagenialny projekt Coil. Współpraca P-Orridge'a z Fergussonem zakończyła się po 3 płytach i wtedy właśnie miejsce tego drugiego w PTV zajął, związany z wczesnym techno, Fred Gianelli. Panowie skupili wokół siebie podobnie myślące indywidua i postanowili, nagrywając pod postaciąkilkunastu wyimaginowanych projektów muzycznych, sprzedać ludożerce teorię, że na Wyspach działa wielka i prężna scena acid-house'owa. Co oczywiście było zupełną bujdą.
Co do samej nazwy acid house, jest wiele teorii. Każda zapewne warta tyle samo, tzn gówno warta. Jedna z nich przypisuje autorstwo pojęcia właśnie P-Orridge'owi, który w jakimś sklepie z winylami miał wyciągnąć kilka house'owych płyt z koszyka po odpadach przemysłowych, na którym widniał napis acid. Niedługo po tym ukazało się 1 w historii nagranie, które na sleevie miało termin acid house. Było to, nomen omen, Tune in (Turn on the Acid House), które dla formacji oznaczało wejście w przełomową epokę ambitnej elektroniki.
1998. Ukazuje się Jack the Tab. Jak wspominałem, żaden z kawałków nie jest podpisany jako nagrany przez PTV, co jest sankcjonowane tłumem gości. Pojawia się choćby taki King Tubby, jamajski dubowy dj, który został zastrzelony jeszcze przed releasem płyty. Nie jest tajemnicą, że GPO to kawał chuja, więc część owych gości do dziś nei zobaczyła złamanego centa, mimo że tu nagrali jakąś gitarkę, tu pośpiewali jakiś refrenik. Współczuje. Co jednak nie przekreśla znaczenia Jack the Tab jako jednego z pierwszych - jeśli nie pierwszego acid house'owego powiewu na Wyspach.
PTV - 1988 - Jack the Tab
Nadal jest rok 1988. Pomysł też jest ten sam. Fikcyjne bandy, kupa gości, nad wszystkim niczym para demiurgów GPO i Gianelli. Tak powstaje Tekno Acid Beat.
PTV - 1988 - Tekno Acid Beat
Ostatnią płytą z acid house'owego okresu PTV była Towards Thee Infinite Beat (1990). Przed jej nagraniem wydano singiel I.C.Water poświęcony Ianowi Curtisowi. Ukazał się - a jakże - w 10 rocznicę śmierci owego. W katalogu z płytą macie skany całego bookletu. Warto je porozkminiać. Zapewniam.
PTV - 1990 - Towards Thee Infinite Beat
Przygoda z acid housem skończyła się dla P-Orridge'a dosyć nieciekawie. Wiadomo, że od zawsze był enfant terrible brytyjskiej sztuki (bo wszak nie tylko muzyki). A na Wyspach ku końcowi chylił się thatcheryzm, któremu raczej nie wsmak były wygłupy DJa Doctora Megatripa. W sfingowanym procesie dwie młode kobiety zeznały, jakoby w piwnicy posiadłości GPO odbywały się krwawe rytuały, podczas których torturowano kobiety - a nawet - zamordowano jedną z nich. Odgłosy tegoż kryminalnego postępku zsamplowane miały być słyszalne w - jeśli mnie pamięć nie myli - kawałku Blue Heart. Nikt jakoś nie zwrócił uwagi na fakt, że związani z projektem artyści utrzymywali, że dźwięki te, to zapis stękań porodowych żonki GPO, których efektem była nie śmierć, a narodziny Genesse P-Orridge (bodaj). Nikt nie zwrócił też uwagi na to, że wspomniany dom nie posiadał rzeczonej piwnicy. Afera zaskoczyła GPO w Katmandu, gdzie... dokarmiał głodujących i doznawał wywczasu. Na Wyspy wrócić jednak nie mógł. To nic. W USA z otwartymi rękami przyjęła go trójca: Michael Horowitz (ojciec Winony Ryder), dr. Timothy Leary i Terence McKenna. Rehabilitacja odbyła się dopiero w 1999, kiedy zagrał w Royal Albert Hall koncert, będący pożegnaniowym dla PTV, mającego powrócić później pod szyldem PTV3. Ale to już inna historia.
Ok. To tyle. Na koniec smaczna krwista anegdotka, a po drodze słusznie spełniony edukacyjny obowiązek. Co nie zmienia faktu, że zaraz zdechnę w tym upale. Wrzucę wam jeszcze house'owy numer wspomnianego Coila (z 1995 r.) i idę umierać. Na grób przynieście mi czarne kwiaty. Indżoj.
A macie jeszcze Dark Age of Love. Bo daje pojęcie jak jarmanowsko-gejowski był Coil i jak zajebiste rzeczy robili.
Skomentuj