Nie jesteś zalogowany

Posty z kategorii: "Bitte Orca"


Zwracam honor: Dirty Projectors - Bitte Orca.

2010-08-14 12:44:56

Ośmielony krzepiącym "młody jesteś, masz do głupoty pełne prawo" mojej babci postanowiłem zdobyć się na odwagę i przyznać do kardynalnego dziennikarskiego (lol) błędu. A właściwie na żadną odwagę zdobywać się nie musiałem, bo Bitte Orca samo się o to upomniało. Z początku płyta raczej mnie zirytowała (trudno pozostać wobec niej obojętnym i zbyć jakimś zdawkowym „fajny sronsrajting, elo, jesteś w naszej drużynie”). Wydała mi się hermetyczna, strasznie zmanierowana, natchniona na siłę, a niesmak spotęgował jeszcze teledysk do Stillness is the Move z jakimiś luju sarnami, lasami i białymi szatami. Oczywiście lubiłem, słuchałem, doceniałem, ale na podsumie 09 płytka stała sromotnie (i tak trochę z czapy, bo w ogóle jej nie rozumiałem) za takim np. XX i nie widziałem w niej nic (niewiele) z arcydzieła na jakie kreowały ją zagraniczne (PFM) i polskie (głównie w osobie Marty Słomki) media. Chociaż chyba nie tylko ja, bo widziałem że ktośtam na screensach ocenił ją na 6. Ha, ja przynajmniej mam okazję wyznać żal za grzechy i mocne postanowienie poprawy.
Wakacyjny nadmiar wolnego czasu pozwolił mi się wgryźć w Bitte Orca dogłębniej, słuchać więcej i częściej. Może właśnie te częste sesje z BO pomogły mi się przestawić na wrażliwość Dave'a, wejść w jego świat, bo to wciąż płyta hermetyczna i specyficzna, może nie podróż na inny świat niczym Toechwizon, raczej wejście do małej, kameralnej personal bubble Longstretha. Z każdym kolejnym przesłuchaniem było lepiej, i lepiej, aż nadszedł ten moment w którym ta płyta wyjebała mi z całą swoją mocą w ryj, soczysty prawy prosty. Piękno, piękno, piękno, ała. No jakim, ale to jakim trzeba być kurwa geniuszem żeby skomponować takie partie gitary, dobra chuj jak gra se jedna, ale zaczynają rozmawiać tym swoim (jego, Dave'a!) ażurowym, elfickim językiem, to nie, to ja podziękuję i wysiądę. (ktoś na YT porównał słuchanie Schoenberga [czy w ogóle dodekafonii] do słuchania rozmowy w obcym języku, tam jest jakiś sens, logika, na pewno wiesz, ale tajemnica pozostanie niezgłębiona, tajemnica Dirty Projectors...) Jakie trzeba mieć wyczucie harmonii, kontrapunktu, jak trzeba ogarniać całą misterną kompozycję (grążącą zawaleniem gdy Dave co jakiś czas droczy się z nami wstawiając jakiś łaskoczący dysonans) żeby napisać to co napisał.

Dobra, zrozumiałbym jeszcze, z niedowierzaniem ale bym zrozumiał, że to w jednej głowie się te frippowskie riffy mieszczą i słizgają się po neuronach, no dobra taki styl można sobie wyrobić, ale żeby do tego jeszcze te chórki? Aniołki naszego masterminda ( Angel Deradoorian i Haley Dekle , doceńmy) wcale nie brzmią głupio kiedy kiedy przechodzą nawet Jacko w tych swoich spazmatycznych kwikach. I ta naturalna, organiczna symbioza między nimi, współbrzmienie ludzkich głosów, do czego zresztą nawiązuje okładka.

Kumulacja wszystkich tych elementów następuje w (jak to zauważyła Marta) w Useful Chamber, gdzie gitary kotłują się z bębnami, a opętańczy krzyk Dave'a uświadamia Ci, że Bitte Orca, Orca Bitte, dziewczyny też mają swoje popisowe wokalne podjazdy, bez fałszu, to raz, a dwa, posłuchajcie sobie dokładnie, ze tylko jedna ma tam zadany prosty (lol) wokalny ślizg, druga natomiast wspina się na szczyt drogą stromych wariacji. Baroque pop has never been like that. Doznaję.

Ale, ale, przecież zaledwie chwilę wcześniej, track piąty, Dirty Projectors pokazują, że cały ten szafaż jest im niepotrzebny, że mogą generować potężny ładunek emocjonalny minimalistycznymi środkami. Two Doves, akustyczna gitara i głos. Oczywiście gitara nie byle jaka, posłuchajcie tylko, akordy rozkładane, ale nie jest to wcale folkowe brzdękanie, opalcowanie jest dalece bardziej nieoczywiste niż mogłoby się wydawać, posłuchajcie tylko jak on się odbija od strun basowych, wtf. Tak samo skuteczny bez swoich patentów.

Prawdziwą za to defiladę znaków charakterystycznych zespołu mamy w Remade Horizon. Może i w Useful Chamber się kumulują, ale tu widać je najprzejrzyściej. A więc, mamy tu staroświecki, klasyczny songwriting z beachboysowymi harmoniami w zwrotce (w ogóle niesamowite, jak ta płyta jest anachroniczna, staroświecka i zarazem tak nowoczesna), prowadzonej leniwą narracją Dave'a, dopieszczonej dyskretnym smykami (które często przemykają w tle albumu), kulminacja mniej więcej na środku utworu, po której następuje, umiarkowana solówka i prawdziwa perła: tło wycisza się niemal zupelnie, aby dziewczyny mogły nawoływać się ptasim trelem, śpiewać, w najbardziej pierwotnym znaczeniu tego słowa, tworzyć piękny, zstępujący kanon.
Potem już tylko spokojne, niczym zachód słońca Fluorescent Half-Dome.

Mam nadzieję, że większość z was ma już te zachwyty za sobą, że poznało i pokochało Bitte Orca, ale musiałem to napisać. Żeby należycie temu albumowi podziękować.

 

 

 

 


« wróć czytaj dalej »