LP3: kartka z kalendarza #2
2010-05-25 14:55:28
Niektórzy z Was mogą pamiętać, że pod koniec lat dziewięćdziesiątych największa stacja muzyczna świata przez bodaj rok emitowała specjalny cykl programów poświęconych muzyce mijającej dekady. Jasne, brzmi to lepiej niż wyglądało w rzeczywistości, ale dziś o takim projekcie możemy sobie co najwyżej pomarzyć. Zamiast tego stacja nada po raz trzydziesty w tym tygodniu ranking najseksowniejszych ludzi show-businessu. Ale dość już, nie zamierzam kraść tematów blogowi Acidhouses. Dodam tylko, że program nazywał się „So 90s” i mógłby równie dobrze sponsorować dzisiejszy odcinek „Kartki z kalendarza”, gdyby tylko „so” zamienić na „soooooooooooooooo”.
Jest 17 maja 1996 roku. Już jutro Kasia Kowalska z kretesem przegra specjalnie dla Polski konkurs Eurowizji, zajmując zaszczytne 14. miejsce. Z takim samym kretesem za kilka dni Legię Warszawa roztrwoni mistrzostwo Polski – kretes będzie nazywał się Widzew Łódź i z gorącego terenu przy Łazienkowskiej wywiezie wynik 2:1 w jednym z największych ligowych meczów dekady. Na angielskich stadionach trwają przygotowania do Euro ’96. Tego lata odbędą się też Igrzyska w Atlancie, najlepsze dla Polski od dwudziestu lat, w czym nie przeszkodzi nawet specjalna olimpijska piosenka Edyty Górniak.
W tych okolicznościach spotykamy się podczas 746. notowania Listy Przebojów Programu III. Od czego by tu zacząć... Słyszeliście może o fenomenie polskich wokalistek połowy lat dziewięćdziesiątych? Otóż rodzimy kobiecy pop-rock wtedy to nie było jakieś fiu-bździu i rurki z kremem, tylko zjawisko kompletnie unieważniające całą krajową konkurencję. Jedna z jego ikon, wspomiana Kowalska mogła polec na frontach Eurowizji, ale jej propozycja „Chcę znać swój grzech” utrzymuje numer jeden (tydzień wcześniej przeskoczyła resztę rywali niczym Bob Beamon w Meksyku – z dwudziestego ósmego na pierwsze!). Szkoda, że trójkowa publiczność, tak chętnie doceniająca rozwlekłe, patetyczne ballady pani Kasi akurat nie dociągnęła do miejsca pierwszego jej hands down najlepszej piosenki, „Coś optymistycznego”.
„Licząc teść”, od 15 marca do 5 lipca numer jeden okupują WYŁĄCZNIE piosenki śpiewane przez kobiety! W tym akurat notowaniu, w pierwszej dziesiątce aż osiem numerów wykonują kobiece głosy, z czego sześć to piosenki w języku polskim. To są jakieś szalone liczby przecież.
I tak Urszula ze swoim powrotowym singlem „Na sen” próbuje, jakby, wpisać się w modny na Zachodzie nurt rockmenek z gitarami a la Alanis Morissette, Sheryl Crow czy Joan Osborne (swoją drogą niezła ściema w klipie, że niby to ona sama gra tę solówkę). Kolejne trzy notowania będą jej. Kwintesencja pojęcia one hit wonder w polskim popie, formacja De Su, też jest w czołówce z wiadomym kawałkiem (o co chodziło z tymi lokami?!), który z powodzeniem mógłby uplasować się na jednym z albumów Varius Manx w erze Lipnickiej. Najbardziej intrygująco z tego grona wypada Justyna Steczkowska z „Grawitacją” – zwiewna (możemy przemilczeć refren?) triphopowa impresja, której pozazdrościliby polscy wykonawcy wciąż, w 2010 roku parający się tym nurtem. Broni się też (zwłaszcza w zestawieniu z aparycją wokalistki) „Harry” Firebirds – ta retro/filmowa stylizacja wypadła tu urokliwie.
Ciąg dalszy listy to prawdziwy gwiazdozbiór pop-rocka – szkoda tylko, że nikt z niżej wymienionych nie znajduje się raczej u szczytu kariery artystycznej. Michael Jackson, Madonna, George Michael, Deep Purple, Sting jakby umówili się, żeby zaserwować kawałki odległe od najlepszych w swojej twórczości. Tak, 1996 mógł nie być najlepszym rokiem dla muzyki, ale już z całą pewnością nie był najlepszym rokiem dla muzyki pop. Na świecie co prawda całkiem nieźle miał się britpop, ale zdziwiłby się ten, kto chciałby w zestawie znaleźć numery Pulp, Supergrass czy nawet Oasis lub Blur – nurt reprezentuje w poczekalni kawałek zespołu... Lush z gościnnym udziałem Jarvisa Cockera. No chyba, że zaliczyć tu „Lemon Tree” – stylistycznie pasuje, geograficznie nie – jeden z najbardziej zajechanych utworów świata, którego mimo wszystko nawet nie nienawidzę. Obskur tygodnia wędruje do zespołu Michael Learns To Rock – za samą nazwę oczywiście, ale mieliście pojęcie, że oni byli z Danii?!
Uczciwie patrząc, nie ma tu za dużo „dobrej muzyki” tak, jak zwykłem ją rozumieć. Najmocniejszą kompozycją w zestawie jest prawdopodobnie „1979” Smashing Pumpkins, ale mówimy o czasach, kiedy kategorię świeżości w rocku wyznaczały dla polskich słuchaczy Cranberries oraz Pearl Jam. So there you go. [Ocena: 3.5]
Skomentuj