Nie jesteś zalogowany

"Czyli co, Polonia mistrzem w tym roku?"

2011-06-02 09:21:19

Ze szczególnym zainteresowaniem zapoznałem się z felietonem Borysa o rehabilitacji polskiego popu wśród niezal „krytyki” muzycznej w naszym kraju. Kilka słów komentarza ode mnie w punktach:

1. Z mojej prywatnej perspektywy zjawisko zajawienia się polską muzyką rozrywkową sprzed lat było niczym odnalezienie koła ratunkowego – po latach zachłystywania się esencją gitarowego i popowego kanonu z Zachodu, a następnie przeoraniu wzdłuż i wszerz dekady 00’s przy okazji podsumowania dekady dla Screenagers, z trudem wykrzesywałem z siebie entuzjazm dla nowej (tu w rozumieniu: nieznanej wcześniej) muzyki. Może chodzi tu o przesyt źródłami, nadmiar dostępnej wiedzy i nieuniknionej paplaniny na temat dosłownie każdej istniejącej płyty – czynniki zabijające świeżość i niewinność w odkrywaniu nowych gruntów. Tak się złożyło, że w wakacje 2010 roku zacząłem pracować nad projektem, który ostatecznie objawił się internetowi w takiej oto formie, pochłaniając mnie na długie tygodnie nieprzebranymi archiwami polskiego popu (z których 90%, siłą rzeczy, nie mogła się znaleźć w repertuarze komercyjnej bądź co bądź stacji). W konsekwencji kolejne długie miesiące spędzałem grzebiąc w zapomnianych zestawieniach, rekonstruując po omacku genealogię rodzimej sceny i próbując wyłuskać spod grubej warstwy szumów i trzasków jedne z najlepszych melodii, jakie popełniono w tym kraju. W sukurs przyszedł mi współzajawkowicz z redakcji Screenagers, nieoceniony Paweł Sajewicz, z którym wspólnie zamierzaliśmy realizować cykl pod drażniąco roboczą nazwą „Stare dobre i polskie” (materiał o grupie Wrak). Cóż, trwało krócej niż chwilę nim przekonaliśmy się, że to okazjonalne, niezobowiązujące drążenie niszy ujawnia nam niespożytkowane zupełnie pokłady fantastycznej muzyki, rozsadzające z łatwością pierwotne założenia rubryki. Nie zapeszając – bo minie zapewne jeszcze kilka miesięcy nim Screenagers dopnie projekt polskich topów wszech czasów na przysłowiowy ostatni guzik – z naszego punktu widzenia rok 2011 w „rodzimym dyskursie muzycznym” po prostu musi należeć do polskiej muzyki.

2. Powodów by tak się działo jest naprawdę multum. Przede wszystkim działka pt. „historia polskiej muzyki rozrywkowej” była dotychczas niemal bez wyjątku zarezerwowana dla opracowań ROCKOWYCH, prawie kompletnie wyłączających szeroko rozumiany pop, polską piosenkę, ale także hip-hop czy elektronikę. Ten karygodny brak jest do nadrobienia, z pewnością (zwłaszcza gdy weterani po raz kolejny proponują lekcję historii z Jarocina z otoczką a la „szmacianeczkę się kopało i klubik się zakładało, a okupant pędził i tylko hende hoch, a my znowu w tę piłę”). Niestety, problemem jest brak dostępności materiału – nieliczne reedycje pożądanych albumów ukazywały się często w urągającej ich wartości artystycznej oprawie, a całe dyskografie ważnych przed laty muzyków potrafią leżeć odłogiem nie wiadomo gdzie. I właśnie, po drugie – przedzierając się przez archiwalne nagrania artystów sprzed lat doznaliśmy wstrząsu, jak kompromitująco zaniedbany pozostał temat archiwizacji tego dziedzictwa. O tysiące unikalnych, bezcennych często nagrań nikt nie dba, a obrazy taśm na półkach lokalnych rozgłośni Polskiego Radia, rozsypujących się z roku na rok w coraz szybszym tempie, przyprawiają o palpitację serca. I co gorsza, nikt nie kwapi się, żeby dać impuls do działania. W tym kontekście aktywność kilku internetowych zajawkowiczów musi być szczególnie cenna, także z kulturowego punktu widzenia. Skoro ludzkość w XXI wieku ma obsesję dokumentowania każdego dosłownie wycinka swojej aktywności życiowej, to czemu, na Boga, prawdziwie bezcenny dorobek takich wykonawców, jak choćby Wrak, leżał odłogiem przez ćwierć wieku, nieomal rozsypawszy się w drobny mak?

3. Bardzo bym sobie życzył, by te oddolne i – co tu się oszukiwać – hermetyczne inicjatywy znalazły w ciągu kilku najbliższych lat szerszy oddźwięk. Myślę tu nie tylko o kompletnym przepisaniu dziejów rodzimej estrady, ale być może nawet o zinstytucjonalizowanym podejściu do tematu – realizacji swoistego planu ratunkowego dla całego, bez wyjątku, dorobku nagraniowego (celowo nie używam terminu „fonograficznego” – ileż to fantastycznych grup nie doczekało szczęśliwej chwili wypuszczenia na rynek choćby małego, siedmiocalowego singielka?) polskich muzyków. Kto wie, może są na to szanse? Róbmy zatem.

Komentarzy: 32 Nie dodano tagów

BBC Scam Of 2011

2010-12-10 18:07:37

Od paru ładnych lat zbieram się do sformułowania kilku słów o jednej z największych wydmuszek i ściem współczesnej branży muzycznej: organizowanej przez BBC ankiecie „Sound Of...”, w założeniu typującej najgorętsze nowe gwiazdy nadchodzących dwunastu miesięcy. Wszystko byłoby fajnie, gdyby poważni dziennikarze nauczyli się ignorować tę medialną farsę, lecz niestety tak nie jest – na samą myśl, że koleżanki i koledzy po fachu już wkrótce zaczną cytować tę proroczą publikację w każdym swoim artykule, mam ochotę zahibernować się do wiosny, by nie musieć tego czytać. Zamiast pluć jadem, pozwolę sobie w miarę obiektywnie prześledzić „osiągnięcia” iście wizjonerskiego przedsięwzięcia BBC, które w istocie jest niczym innym jak PR-ową zmową i manipulacją kilku największych wytwórni i „dziennikarzy” na ich usługach.

Zerknijmy do archiwów. Ankieta została zinaugurowana w 2003 roku. Pierwszym zwycięzcą okazał się 50 Cent, szturmujący właśnie listy swoim smash hitem „In Da Club”, co zupełnie nie przeszkadzało głosującym. Do miana najodważniejszej antycypacji tego wydania kandydują jednak Yeah Yeah Yeahs, od dwóch lat wydający głośne EP-ki, a zwłaszcza... Interpol, pół roku po premierze „Turn On The Bright Lights”. Bez kitu, w jaki sposób uczestnicy ankiety przewidzieli popularność Interpolu sześć miesięcy po ich debiucie, macie pojęcie?

Ten trend regularnie utrzymywał się przez kolejne edycje. W 2004 roku ta wyrocznia „przewidziała”  karierę Franz Ferdinand, kiedy pół internetu dawno wymieniało empetrójki z „Darts Of Pleasure” i „Take Me Out”, w 2005 ogłosili świetlaną przyszłość Bloc Party, nie zważając, że nawet w zapyziałych klubikach Warszawy indie-didżeje grali ich kawałki w klubach kilka miesięcy wcześniej, a w 2006 jakimś cudem wytypowali Clap Your Hands Say Yeah!, sprawców wielkiego blogowego hype'u z... czerwca 2005. I tak dalej, i tak dalej. Niezależnie od rocznika, musielibyście być własnymi babciami, żeby uznać te wyniki za warte uwagi.

Albo dajmy na to nominacje do „brzmienia 2011”. Trzeba było spędzić miniony rok na Grenlandii, żeby nie usłyszeć o Jamesie Blake’u albo Warpaint. Ten pierwszy liczy swoje odsłuchy na YouTube w grubych setkach tysięcy, te drugie to posiadaczki okładki w „NME”. Jednym słowem stuff, którym „hipsterzy” znudzili się pół roku temu. Konkluzja jest taka, że ankieta BBC Sound Of... NICZEGO nie przewiduje, jest jedynie cyniczną kompilacją najbardziej ogranych internetowych hype’ów z ostatniego roku, a pierwszy i ostatni komunikat, jaki faktycznie wypływa z tej publikacji brzmi: TO BĘDZIEMY WAM WCISKAĆ PRZEZ NAJBLIŻSZY ROK. I spoko, niech sobie istnieje, ale na Boga, przestańcie się już w końcu nią podniecać, jeśli mam nie zwątpić w Waszą inteligencję.

Komentarzy: 4 Nie dodano tagów

Soundtrack lata 2010

2010-10-01 12:05:44

Już straciłem nadzieję, że uda mi się w tym roku podtrzymać tę tradycję, A JEDNAK, na sekundę przed pierwszym mrozem finiszując niczym Mario Cipollini przedstawiam zwyczajowy miks pt. Soundtrack lata 2010.

01 Teenage Fanclub - Ain't That Enough

02 Wavves - King Of The Beach

03 Pavement - Elevate Me Later

04 Ariel Pink's Haunted Graffiti - Beverly Kills

05 Wrak - Daleki świat

06 Anna Jurksztowicz - Video dotyk

07 Grum - Turn It Up

08 Breakbot - Baby I'm Yours (feat. Irfane)

09 Alan Braxe & Fred Falke - Intro

10 The Count & Sinden - After Dark (feat. Mystery Jets)

11 The Very Best - Warm Heart Of Africa (feat. Ezra Koenig)

12 Jamaica - I Think I Like U 2

13 Cut Copy - Where I'm Going

14 The Diogenes Club - Versailles

15 Toro Y Moi - Talamak

16 Washed Out - New Theory

17 Blackbird Blackbird - Hawaii

18 Golden Ages - Africa

19 Teen Daze - June 2010

20 Kamp! - Heats

Komentarzy: 15 Nie dodano tagów

Nie o miłości

2010-09-15 18:46:37

Z autentycznym obrzydzeniem obserwuję karierę formacji Kombii (czyli „Kombi dwa”). Złe emocje, których notabene zwykle staram się unikać, podsyca kilka faktów. Po pierwsze, trudno byłoby mi wskazać bardziej irytujący kawałek ostatnich miesięcy niż „Gdzie jesteś dziś”. Po drugie, regularnie wracam do „szarego albumu z muchą”, czyli klasycznego debiutu oryginalnego składu grupy i słuchając dziesiątkowych kompozycji w rodzaju „Leniwych snów” nie jestem w stanie uwierzyć, że ten sam gość terroryzuje dziś pół Polski swoim wyciem aaaaa, będę zawsze twój. Po trzecie, w sierpniu przeczytałem wywiad-rzekę z Grzegorzem Skawińskim w „Machinie”, gdzie autor nie pokusił się o zadanie muzykowi chociaż jednego pytania drążącego jakiś warty uwagi temat (choćby o mocno wątpliwą moralnie sytuację ze Sławomirem Łosowskim), strzępiąc język przy wątkach typu album „O miłości” – jakby to była NORMALNA płyta nagrana przez NORMALNY zespół, a nie nu-disco-polo żerujące na dawnej marce. „Ten nowoczesny, stabloidyzowany show-biznes najmniej zajmuje się muzyką”, narzeka w rozmowie frontman Kombii, co w zestawieniu z aaaaa, będę zawsze twój ociera się o mocną psychodelię. Po czwarte, w weekend załapałem się na migawkę z festiwalu w Opolu, gdzie jakiś dyrektorek dziękował grupie za to, że od tylu lat jest w tak wspaniałej formie. Wszystko to kwituje tytuł odkopanego przeze mnie po dwudziestu latach kapitalnego (nawiązania do soundu Scritti Politti z „Provision” – masakra) singla z płyty „Tabu”, którego uwielbiałem w dzieciństwie.

 

 

Komentarzy: 3 Nie dodano tagów

10 rzeczy, których nie należy robić didżejom

2010-06-21 15:38:14

Myślicie, że łatwo jest być didżejem? Wystarczy przynieść parę płytek – albo najlepiej laptopa – nauczyć w miarę dynamicznie wciskać przycisk PLAY, pościągać trochę najnowszych hitów i... spoko, gotowe, nie? W rzeczywistości nie jest to takie proste. Trzy lata dość regularnego grywania: kilka modnych warszawskich klubów i kilka niemodnych, granie dla pięciuset osób i granie dla pięciu osób, imprezy otwarte i imprezy zamknięte. Urodziny, imieniny i zaduszki. Chociaż niby co ja tam wiem – nigdy nie aspirowałem do roli profesjonalnego didżeja i rzecz traktuję czysto hobbistycznie. Czyli bardziej klimat niż technika (co nie znaczy, że nie jest fajnie umieć dobrze miksować, bo JEST – najfajniejsi muzycy ever to przecież zwykle punkowcy z dobrym warsztatem), spontaniczna selekcja niż „artystyczna” spinka i dobre kawałki niż genre of the week na Hype Machine.

Ale nie o tym miało być, tylko o ciężkim życiu didżeja. Didżejowi w wykonywaniu jego ciężkiej pracy przeszkadza zwykle praktycznie wszystko – płyty się zacinają, kabel od słuchawek nie kontaktuje, szwankuje nagłośnienie, na uczelniach trwa sesja, idą święta i tak dalej. Najgorsi są jednak LUDZIE, którzy przychodzą na jego imprezy, robiący dosłownie wszystko, żeby uprzykrzyć życie gościowi za deckami. Jeśli nie chcecie należeć do tego niechlubnego grona, czytajcie uważnie – oto 10 rzeczy, których w żadnym wypadku nie należy robić didżejom. 

1. Zawracanie dupy. Wiadomo, z boku wygląda to tak łatwo. Jedna płytka, druga płytka, słuchawki, parę suwaków – muzyka sama leci. Sęk w tym, że to wszystko tylko wydaje się proste, zwłaszcza kiedy patrzy się na ludzi, którzy ZJEDLI ZĘBY na miksowaniu muzyki. Więc dopóki nie macie dostatecznego powodu – w kiblu nie wybuchł pożar, wasza koleżanka nie zemdlała na środku parkietu i nie zaatakowali nas Niemcy – najlepiej w ogóle nie zawracajcie dupy didżejowi, a unikniecie większości z niżej wymienionych problemów.

2. Requesty. To, co kochamy. Na imprezie jest kilkaset osób i praktycznie każda wie najlepiej, co powinno teraz polecieć. Pół biedy, jeśli Stanley Menzo gra akurat set hip-hopowy i ktoś sugeruje, że fajnie byłoby usłyszeć Snoopa albo nawet M.I.A. Gorzej, jeśli didżej gra akurat set – hmmm, bo ja wiem... – disco-house’owy, a was naszła ochota na The Jackson 5. Niestety, większość ludzi proszących o coś tam zwyczajnie nie słucha tego, co grasz i nie ma zielonego pojęcia o muzyce. Requesty zazwyczaj dotyczą: a) „czegoś bardziej do tańca”, co zwykle oznacza Justice „We Are Your Friends”; b) Justice „We Are Your Friends” albo „D.A.N.C.E”; c) „czegoś elektro”. A na przykład? Nooo, wiesz, „Bonkers”. Albo Justice „We Are Your Friends”. Czy muszę to komentować?

3. „Electro” / „pierdolnięcie”. Muszę tu oczywiście zahaczyć o spustoszenie, jakie w umysłach młodych (przynajmniej) warszawskich bywalców klubów wywołały sławetne filmiki o Hitlerze i Jadłodajni. Mam tu na myśli zwłaszcza ludzi, którzy przed listopadem 2009 roku nie mieli pojęcia o tym, co to jest electro i co to jest klub Kamieniołomy. Byliśmy postronnymi obserwatorami fenomenu. Nagle do klubu zaczęły napływać setki kompletnie nowych twarzy, których mimika wskazywała na śladowe ilości wiedzy na temat muzyki i którzy okazywali się operować zestawem jedynie trzech terminów związanych z muzyką: „electro”, „pierdolnięcie” oraz „Bonkers”. Zacznijmy od tego, że „Bonkers” to NIE JEST żadne electro. Electro to NIE JEST „Bonkers”. Odgłosy maszynek do mięsa i odkurzaczy to NIE JEST electro. Posłuchajcie sobie Kraftwerk albo Grandmaster Flash i wróćcie za miesiąc. Co się zaś tyczy „pierdolnięcia” – wolimy „muzykę”.

4. Brak szacunku / obrażanie. Konsekwencja poprzedniego podpunktu. Hm, jeśli tak bardzo męczysz się przy moim secie, najbliższy klub jest dwadzieścia metrów dalej, droga wolna. Teksty takie jak „Dzisiaj cały wieczór będą takie smuty (w kontekście Prince’a – przyp. KA), czy będzie jakiś electro rozpierdol?” albo „Mógłbyś zagrać coś normalnego?” naprawdę nie sprawią, że zrobi mi się miło, zacznę cię lubić i spełnię twoje oczekiwania. Prędzej udam, że cię nie ma.

5. JA. Kategoria ludzi „BO JA”. BO JA tu jestem na imprezie i musisz zagrać wszystko, czego zażądam. Co z tego, że czterysta osób bounce’uje w najlepsze. Ludzie, którzy sądzą, że didżej to odpowiednik barmana z drugiej strony parkietu.

6. Sto lat. To naprawdę bardzo fajnie, że twoja przyjaciółka ma dziś urodziny. Nie, ale naprawdę życzymy jej wszystkiego najlepszego, przekaż proszę. Co? Czy możemy wyłączyć muzykę żebyście mogli zaśpiewać „Sto lat”? NIE, NIE MOŻEMY.

7. Grzebanie w płytach. Kontynuacja wątku requestowego. Ten odsetek uczestników imprezy, którzy nie zniechęcają się zwykłym „nie, niestety nie mam tego kawałka” i postanawiają na własną rękę odszukać w twoich płytach coś, co ich uszczęśliwi. Tymczasem moje płyty to nie jest coś, w czym chciałbym, żebyś grzebał. Czuję się wtedy, jakbyś mi grzebał w szufladzie z gaciami. Czy teraz masz już pomysł na lepsze miejsce, w którym możesz sobie pogrzebać?

8. Włażenie za didżejkę. Klub, w którym odbywa się impreza, zazwyczaj dzieli się na cztery strefy: parkiet, bar, kibel, didżejka. Nieprzypadkowo. Zastanów się, czy udałoby ci się zamówić drinka w kiblu. Zastanów się, czy sikałbyś na parkiecie. A teraz zastanów się, czy pakowanie się z grupą swoich pięciu znajomych za didżejkę żeby się polansować przed resztą imprezy to dobry pomysł i czy aby na pewno didżeje mają ochotę żebyś skakał po ich kablach, torbach i innych rzeczach osobistych oraz co chwilę ich potrącał.

9. Stolik na drinki. Skoro już jesteśmy przy tym, co zwykle posiadają kluby: są to bary oraz stoliki. Odkąd je wynaleziono, uważa się, że to świetne miejsca do stawiania na nich szklanek z napojami. W przeciwieństwie do didżejki – stołu, na którym zwykle stoi sprzęt warty jakieś dziesięć tysięcy złotych lub więcej. Żadnego „tylko na chwilę”, „oj przecież nic się nie stanie” i „wyluzuj”. Nie rób tego.

10. „Bonkers”. Błagam, nie proś o „Bonkers”. Nie mam, nie znam, a nawet nie lubię tego kawałka.

Dzięki z góry, pozdrawiam!

Komentarzy: 20 Nie dodano tagów

LP3: kartka z kalendarza #2

2010-05-25 14:55:28

Niektórzy z Was mogą pamiętać, że pod koniec lat dziewięćdziesiątych największa stacja muzyczna świata przez bodaj rok emitowała specjalny cykl programów poświęconych muzyce mijającej dekady. Jasne, brzmi to lepiej niż wyglądało w rzeczywistości, ale dziś o takim projekcie możemy sobie co najwyżej pomarzyć. Zamiast tego stacja nada po raz trzydziesty w tym tygodniu ranking najseksowniejszych ludzi show-businessu. Ale dość już, nie zamierzam kraść tematów blogowi Acidhouses. Dodam tylko, że program nazywał się „So 90s” i mógłby równie dobrze sponsorować dzisiejszy odcinek „Kartki z kalendarza”, gdyby tylko „so” zamienić na „soooooooooooooooo”.

Jest 17 maja 1996 roku. Już jutro Kasia Kowalska z kretesem przegra specjalnie dla Polski konkurs Eurowizji, zajmując zaszczytne 14. miejsce. Z takim samym kretesem za kilka dni Legię Warszawa roztrwoni mistrzostwo Polski – kretes będzie nazywał się Widzew Łódź i z gorącego terenu przy Łazienkowskiej wywiezie wynik 2:1 w jednym z największych ligowych meczów dekady. Na angielskich stadionach trwają przygotowania do Euro ’96. Tego lata odbędą się też Igrzyska w Atlancie, najlepsze dla Polski od dwudziestu lat, w czym nie przeszkodzi nawet specjalna olimpijska piosenka Edyty Górniak.

W tych okolicznościach spotykamy się podczas 746. notowania Listy Przebojów Programu III. Od czego by tu zacząć... Słyszeliście może o fenomenie polskich wokalistek połowy lat dziewięćdziesiątych? Otóż rodzimy kobiecy pop-rock wtedy to nie było jakieś fiu-bździu i rurki z kremem, tylko zjawisko kompletnie unieważniające całą krajową konkurencję. Jedna z jego ikon, wspomiana Kowalska mogła polec na frontach Eurowizji, ale jej propozycja „Chcę znać swój grzech” utrzymuje numer jeden (tydzień wcześniej przeskoczyła resztę rywali niczym Bob Beamon w Meksyku – z dwudziestego ósmego na pierwsze!). Szkoda, że trójkowa publiczność, tak chętnie doceniająca rozwlekłe, patetyczne ballady pani Kasi akurat nie dociągnęła do miejsca pierwszego jej hands down najlepszej piosenki, „Coś optymistycznego”.

„Licząc teść”, od 15 marca do 5 lipca numer jeden okupują WYŁĄCZNIE piosenki śpiewane przez kobiety! W tym akurat notowaniu, w pierwszej dziesiątce aż osiem numerów wykonują kobiece głosy, z czego sześć to piosenki w języku polskim. To są jakieś szalone liczby przecież. 

I tak Urszula ze swoim powrotowym singlem „Na sen” próbuje, jakby, wpisać się w modny na Zachodzie nurt rockmenek z gitarami a la Alanis Morissette, Sheryl Crow czy Joan Osborne (swoją drogą niezła ściema w klipie, że niby to ona sama gra tę solówkę). Kolejne trzy notowania będą jej. Kwintesencja pojęcia one hit wonder w polskim popie, formacja De Su, też jest w czołówce z wiadomym kawałkiem (o co chodziło z tymi lokami?!), który z powodzeniem mógłby uplasować się na jednym z albumów Varius Manx w erze Lipnickiej. Najbardziej intrygująco z tego grona wypada Justyna Steczkowska z „Grawitacją” – zwiewna (możemy przemilczeć refren?) triphopowa impresja, której pozazdrościliby polscy wykonawcy wciąż, w 2010 roku parający się tym nurtem. Broni się też (zwłaszcza w zestawieniu z aparycją wokalistki) „Harry” Firebirds – ta retro/filmowa stylizacja wypadła tu urokliwie.

Ciąg dalszy listy to prawdziwy gwiazdozbiór pop-rocka – szkoda tylko, że nikt z niżej wymienionych nie znajduje się raczej u szczytu kariery artystycznej. Michael Jackson, Madonna, George Michael, Deep Purple, Sting jakby umówili się, żeby zaserwować kawałki odległe od najlepszych w swojej twórczości. Tak, 1996 mógł nie być najlepszym rokiem dla muzyki, ale już z całą pewnością nie był najlepszym rokiem dla muzyki pop. Na świecie co prawda całkiem nieźle miał się britpop, ale zdziwiłby się ten, kto chciałby w zestawie znaleźć numery Pulp, Supergrass czy nawet Oasis lub Blur – nurt reprezentuje w poczekalni kawałek zespołu... Lush z gościnnym udziałem Jarvisa Cockera. No chyba, że zaliczyć tu „Lemon Tree” – stylistycznie pasuje, geograficznie nie – jeden z najbardziej zajechanych utworów świata, którego mimo wszystko nawet nie nienawidzę. Obskur tygodnia wędruje do zespołu Michael Learns To Rock – za samą nazwę oczywiście, ale mieliście pojęcie, że oni byli z Danii?!

Uczciwie patrząc, nie ma tu za dużo „dobrej muzyki” tak, jak zwykłem ją rozumieć. Najmocniejszą kompozycją w zestawie jest prawdopodobnie „1979” Smashing Pumpkins, ale mówimy o czasach, kiedy kategorię świeżości w rocku wyznaczały dla polskich słuchaczy Cranberries oraz Pearl Jam. So there you go. [Ocena: 3.5]

Komentarzy: 7 Nie dodano tagów

LP3: kartka z kalendarza #1

2010-05-17 20:07:45

Cześć, mam dla Was nowy doskonały cykl postów. Od teraz co kilka dni (no, może tygodni) będę sobie wybierał zupełnie „z dupy” notowanie listy przebojów Trójki sprzed lat i komentował je. Będziemy – ja, a wraz ze mną Wy, znakomici czytelnicy – śledzić losy wielkich światowych szlagierów, odgrzebywać duże i małe obskury, jakie podbijały serca Polaków, rewidować opinie o przebojach, które ubarwiały nasze dzieciństwa i tak dalej. Startujemy.

Na początek wybieram notowanie 324 sprzed prawie równo 22 lat (link!). Jest 21 maja 1988 roku: armia ZSRR od kilku dni wycofuje się z Afganistanu, na ekranach polskich kin triumfy święcą takie szlagiery, jak „Krótki film o zabijaniu” czy „Kingsajz”, ostatni tytuł mistrza Polski w piłce nożnej (jak na razie) zdobywa Górnik Zabrze, w składzie z Józefem Wandzikiem, Robertem Warzychą i Janem Urbanem.

21 maja 1988, sobota. Na antenie bez zaskoczeń – słuchaczy wita Marek Niedźwiecki. W zestawie wciąż tylko 40 utworów (50-tka pojawi się dopiero we wrześniu 1989). Co rzuca się w oczy? Trwa zmasowana ofensywa przedstawicieli nurtu „Krajowej Sceny Młodzieżowej” – cieszącego się przychylnością dużych mediów grona zespołów wywodzących się ze środowisk okołojarocińskich, ale pozbawionych jego wiarygodności (ważna kategoria w polskiej alternatywie tamtych lat), za to interpretujących post-punkowe brzmienie w sposób przystępny dla szarych zjadaczy chleba. W górę pnie się sztandarowy singiel „sceny” – „Po prostu pastelowe” wielkopolskiej grupy Malarze i Żołnierze (to będzie ich, a raczej tej piosenki lato). Swoje pięć minut ma też kilku innych wykonawców uznawanych za czołówkę KSM: Sztywny Pal Azji („Póki młodość w nas”), Róże Europy (słynne nagranie „List do Gertrudy Burgund”), Ziyo („Graffiti”).

Jesteśmy też w szczytowej fazie popularności soft/pudel-metalu. Karierę robi klawiszowo-metalowy hicior rodzimej grupy Fatum „Mania szybkości”, ewidentnie zapatrzonej w tym nagraniu we wzorce Europe czy Bon Jovi i dyskontującej wielkie listowe sukcesy tej dwójki, a także Def Leppard. Nastroszone fryzury, skórkowe kurtki i buty sofiksy – był szpan! Zagraniczni zawodnicy w tej kategorii w postaci Saxon wymiękają.

Mimo tego, że to już późna wiosna nowego roku, lista nadal delektuje się najlepszymi popowymi nagraniami 1987 roku. „Heart” Pet Shop Boys to kolejny (akurat jeden ze słabszych) singiel z ich artystycznego przełamania, „Actually” (pierwsza kaseta w życiu, pozdrawiam użytkownika Glebogryzarkę), zresztą reprezentujący jego najczęstsze, mocno dance’owe oblicze. To zresztą sugeruje, że dzisiejsza lista jest – o dziwo – dużo bardziej rockistowska niż wtedy. Trudno wyobrazić sobie, żeby były w stanie podbijać ją utwory np. Justice czy Cut Copy. Tymczasem „Heart” nie jest nawet najmocniej parkietową propozycją w zestawie – dwudziestkę zamyka koprodukowane i napisane przez duet Tennant-Lowe „I’m Not Scared” projektu Eighth Wonder (jedna z najładniejszych Brytyjek ever, Patsy Kensit na wokalu), czystej wody italo-disco!

Swoje zgarniają wielkie premiery ’87 – „Fragile” z „Nothing Like The Sun” Stinga dało już popalić słuchaczom w trakcie ponad dwudziestu poprzednich notowań, ale nadal trzyma się w czołówce; zresztą to jeden z hymnów listy przebojów, jak o niej dziś pomyśleć. „Everywhere” z „Tango In The Night” Fleetwood Mac, o dziwo, nigdy nie dojdzie do pierwszego miejsca, a to wszak zdecydowanie najlepsza piosenka w stawce. „Man In The Mirror” z „Bad” Jacko też nie było jego najlepszym strzałem w zestawieniu. Wreszcie „Fight” The Cure z „Kiss Me, Kiss Me, Kiss Me” – antyteza ich popowego podejścia, utwór ciężki, bazujący na głębokim rockowym riffie i stąpającym groovie, co przeszkadzałoby na wielu listach, ale nie tej trójkowej. Ich największe dni chwały na LP3 jeszcze nadejdą (dominator „Lullaby” rok później).

W końcu, numer jeden. Zadziwiające, jak daleko jest „Stay On These Roads” od grona najlepiej pamiętanych i najczęściej wspominanych piosenek A-ha, gdy skonstatujemy, że pięciokrotnie jej tytuł widniał na szczycie listy. „Take On Me”, „The Sun Always Shines On TV”, „Hunting High And Low”, „Crying In The Rain”, „The Living Daylights” – widzicie? Z czubka głowy na jednym wdechu wypisałem piątkę. Ale po odtworzeniu nagrania zagadka się wyjaśnia „Stay On These Roads” to po prostu jedna z tych wielkich, melodramatycznych ballad, z jednej strony nie pozostawiających wątpliwości kto jest jej autorem, z drugiej pięknie wtapiających się w klimat epoki. Mocarne bębny typu „Take My Breath Away”, monumentalny refren i świetny songwriting – fani „Saturdays=Youth”, rzućcie uchem.

Z ciekawostek: znajdziemy tu sygnały wznowionej działalności Talking Heads (mieliście pojęcie, że „Nothing But Flowers” było na liście?) i Morrisseya („Suedehead”, ale on zawsze był lubiany w tych kręgach), żelaznych polskich klasyków (Kult, Maanam, Bajm) i okazjonalne dziwactwo (ktoś pamięta co robił na liście Louis Armstrong?). Całościowo, 21 maja 1988 to faktycznie solidny zestaw, odnotowujący zaskakująco dużo wydarzeń w ówczesnym popie i rocku. [Ocena: 7.5]

 

Komentarzy: 11 Nie dodano tagów

On Second Thought a.k.a. Ale Obskur: Regular Fries

2010-05-08 19:50:12

Wyobraźcie sobie, że kwaśna, zadymiona neo-psychodelia spotyka się z rave’ową euforią, wychodzą razem z imprezy, by trafić na post-clubbingowe afterparty z hipnotycznymi, trip-hopowymi bitami i kojącymi, popowymi melodiami. To właśnie Regular Fries.

O siedmioosobowej grupie z Londynu po raz pierwszy usłyszałem gdzieś w 2000 roku, na wysokości premiery ich drugiego albumu „War On Plastic Plants”, w trójkowej audycji nieocenionego (najlepsze poczucie humoru w polskim eterze, przeplatane niespotykaną w nim wówczas muzyką) i nieodżałowanego w roli prezentera (choć podobno wraca za mikrofon) Pawła Jóźwickiego. To, co wówczas odnotowały moje uszy i do czego dokopały się w kolejnych miesiącach, wydawało mi się muzyką przyszłości. Istotnie, nie miałem bladego pojęcia o elektronice poprzedniej dekady, trip-hop zgłębiłem tyle-o-ile ze wskazaniem na to drugie, Primal Scream dopiero zaczynałem się jarać, a The Verve znałem tylko z „Urban Hymns”. Żenujące przygotowanie, zgoda. Lecz mimo wszystko, ta futurystyczna, kosmiczna mieszanka oddziaływała na moją wyobraźnię niecodziennie mocno.

Dziwne to były czasy. Radiohead totalnie zdominowali brytyjskiego rocka od strony artystycznej, reszta sceny nie bardzo mogła się otrząsnąć po britpopowym tąpnięciu pierwszej połowy lat dziewięćdziesiątych i pogrzebaniu ostatnich trupów nurtu gdzieś około 1997. Prasa prześcigała się w coraz dziwniejszych i sztuczniejszych nazwach stylów („romo”, anyone?), okładki magazynów zdobili pionierzy tzw. new acoustic movement (czyli tak naprawdę akustycznej, inspirowanej tradycją singer-songwriterską zamiast new wave, odmiany britpopu) w rodzaju Coldplay czy Davida Graya, a brytyjską listę przebojów podbijały euro-klubowe koszmary – Eiffel 65, ATB, Aqua czy Vengaboys, i boys/girlsbandy – Boyzone, Westlife, Five, B*Witched, S Club 7, Steps, 911, w najlepszym razie All Saints i niedobitki po Spice Girls. Prawie wszyscy utalentowani ludzie na Wyspach zajęli się albo produkcją muzyki, albo zabunkrowali w podziemiu, drążąc swoje elektroniczne nisze.

Regular Fries wstrzelili się ze swoim apokaliptycznym groovem i narkotykowym feelingiem w niepokój końca dekady. Gdy Primal Scream nagrywali właśnie soundtrack wojny nuklearnej, a Radiohead zawieszali się w medytacji nad kondycją wszechświata u progu kolejnego tysiąclecia, Regular Fries próbowali zabrzmieć jak koniec ludzkości. Zarzucano im cyniczne wyrachowanie, wypominano obecność byłych dziennikarzy muzycznych w składzie (czuły punkt tej epoki, pamiętacie Gay Dad?). Nie wszyscy krytycy piali z zachwytu. Byli tacy, którzy doszukiwali się w konwencji zespołu sprawnie przeprowadzonego oszustwa, bazującego na erudycji jego członków.

„Free The Regular Fries EP” z 1998 roku ukazuje Regular Fries w ich najbardziej transowym, tripującym obliczu. Tutaj londyńczycy brzmią niczym (nomen omen, właśnie wtedy debiutujący jako samodzielny artysta) Ian Brown bez komercyjnych aspiracji, z akopaniamentem psychodelicznego The Verve. Kawałki ciągną się nawet do ośmiu minut, lewitując (to najtrafniejsze określenie) wokół kołyszących trip-hopowych bitów, oszczędnych pętli basu i gadano-nuconych, odrealnionych wokali. Highlight wśród nich, „New Moon”, ewokuje „Loose Fit” Happy Mondays w zblazowanej, zjaranej, zabierającej na długą psychodeliczną wycieczkę wersji. Ladies and gentlemen, we’re floating in space.

Na pełnowymiarowym debiucie „Accept The Signal” poznajemy Regular Fries jako formację bardziej wszechstronną. Co prawda „Dust It” eksploruje terytoria doskonale spenetrowane na wcześniejszych EP-kach, jednak robi to z jeszcze większą mocą (refren, gościnny udział wokalistki). Z kolei „King Kong” redukuje formułę grupy do formatu singlowego, z tyleż nonsensownym, co zaraźliwym hookiem better be a monkey if you like King Kong. „Dream Lottery” wyprzedza przyszłe próby New Order z „Get Ready”, będąc psychodelicznym poprzednikiem „Crystal”. Trafia się nawet podejście akustyczne (raczej średnie „Supposed To Be A Gas”) czy jamujący, przyciężki „The Pink Room”. Spełnieniem obietnicy jest jednak dopiero finał – dwuczęściowe, sięgające prawie dwunastu minut „Anno Domini”. To bez dwóch zdań najambitniejsze osiągnięcie Regular Fries, w części pierwszej skoncentrowane wokół partii organów Hammonda, niepokojących dęciaków i odgłosów burzy, w drugiej podejmujące rytm „Freedom ‘90” George’a Michaela i umieszczające temat z poprzedniej odsłony w kontekście narastającego tumultu gitar, klawiszy, saksofonu i chórków. „Accept The Signal” nie należy może do najlepszych płyt 1999 roku, ale ma za to zakończenie, które mało kto był wówczas w stanie zagłuszyć.

Jego następca „War On Plastic Plants” ukazał się rok później i zastał Regular Fries z nieznaczną, ale ewidentną obniżką formy. Zespół traci tu pewną część swojego drygu, potykając się kilkukrotnie – choćby we właściwie otwierającym płytę „High As The Music”, który tyleż nawiązuje do spuścizny EMF, co antycypuje jakże błyskotliwe rozwiązania Kasabian. Jednocześnie Fries wciąż potrafią być wciągający – rozkręcający się „Blown A Fuse” mógłby równie dobrze być solidnym singlem Chemical Brothers, a wiodący singiel płyty „Coke ‘n’ Smoke (Supersonic Waves)” z Kool Keithem równa do najbardziej apokaliptycznych momentów debiutu. Błysk wielkości trafia się w „Africa, Take Me Back” – tego riffu nie powstydziliby się Primal Scream na „XTRMNTR”. Do naczelnych usterek krążka zaliczyć należy pewne niezdecydowanie, wynikające z podziału obowiązków producenckich między trójkę ludzi, w tym tak różnych postaci, jak Dave Fridmann od Mercury Rev i Flaming Lips czy Steve Dub od wspomnianych Chemicals. Prawdę mówiąc, można w ciemno strzelać który z nich odpowiadał za dany track i robić to ze sporym powodzeniem. Pośród szeregu pomijalnych nagrań znajdziemy jednak ostatnie udane propozycje Fries, choćby „Eclipse” – ich niespełniony popowy singiel, czy „The Drowned World” – senna balladka, bardzo ładnie inaugurująca ostatnią część płyty.

Kariera Regular Fries zaliczyła jeszcze epilog w postaci płyty dumnie zwącej się „Blueprint For A Higher Civilization”, do której to jednak nigdy nie było mi dane dotrzeć i postanowiłem na tym etapie nie zmieniać tego stanu rzeczy. Chociażby dlatego, że jeśli wówczas Fries wydawali mi się autorami muzyki przeszłości (przepraszam, był rok 2000 i myślało się takimi kategoriami nieco częściej), to dziś wydają mi się ostatnim już nie tyle krzykiem, co stęknięciem lat dziewięćdziesiątych.

***

Tekst powstał w okolicach późnego 2008/wczesnego 2009 z myślą o nowej rubryce serwisu Screenagers – inspirowanej oczywiście Stylusowym „On Second Thought” – której koncepcja na zawsze pozostała w mojej głowie. Nie zwykłem tworzyć „do szuflady” i jest to jeden z bardzo nielicznych „odrzutów”, które zalegają na moim dysku. Wrzucam jako weekendowy przerywnik trochę, do ciekawszych, raczej, tematów wrócimy w przyszłym tygodniu.

 

Komentarzy: 1 Nie dodano tagów

Antyklasyka PL: Red Box

2010-05-04 17:59:44

Trudno zrozumieć Polaków. A już gustów Polaków zrozumieć nie sposób. Grono płyt posiadających w naszym kraju status „kultowych”, „klasycznych”, „niezapomnianych” to nad wyraz egzotyczna i ciężkostrawna wypadkowa upodobań: dziennikarzy muzycznych ze szczególnym uwzględnieniem prezenterów radiowych – po prostu ich prywatnych preferencji; oraz społeczeństwa i jego zamiłowania do twórczości sycącej mądrą, głęboką i uduchowioną treścią oraz poruszającej umysł dzięki dostatecznie skomplikowanej formie.

Stąd też wielu „pamiętających stare dobre czasy” za kanon lat osiemdziesiątych uznaje taki koszmarek, jak płytka „The Circle & The Square” grupy Red Box, wylansowanej przez radiową Trójkę w latach osiemdziesiątych na bazie dwóch wielkich przebojów. Pierwszy to „For America”, kojarzony przez większość populacji z wyjątkowo drażniącym chorusem JERLA JERLA JERLA JERLA JERLA JERLA JEJ. Drugi to antysingiel „Chenko”, brzmiący jak kombinacja najbardziej nadętych momentów Frankie Goes To Hollywood z mającym dopiero się zdarzyć projektem Enigma. Egzemplarz albumu wygrzebałem dziś na dnie zakurzonego kartonu (szukając czegoś innego) i na zasadzie „a co mi szkodzi” postanowiłem dać mu po kilku latach jeszcze jedną szansę.

Gdy zapuścić album dzisiaj, trudno nie zatrzymać się w pierwszej chwili nad jego brzmieniem. Paradoksalnie nie do końca zgadzam się ze stwierdzeniem, jakoby barwy i rozwiązania typowe dla lat osiemdziesiątych miały się jakoś okrutnie zestarzeć, ale jest pewien odcień tej dekady, który po latach brzmi wprost nieznośnie i tu mamy praktycznie wzorcowe wypełnienie tego wniosku. „The Circle & The Square” jest w oczywisty sposób przeprodukowane i to przeprodukowane za pomocą zabiegów, które same w sobie, pojedynczo, są przeprodukowane. Programowane w większości bębny załamują drętwotą, nawet gdy pamiętamy, że nagrania zostały zrealizowane w roku 1986, kiedy „big gated drum sound” był standardem. Tak naprawdę cokolwiek weźmiecie, wobec rytmów generowanych przez Red Box zabrzmi to plastycznie, świeżo. A już takie pozycje, jak „The Colour Of Spring”, „Skylarking” czy nawet „So” (jakoś tam przecież pokrewne – za każdym razem mówimy przecież o bogato aranżowanych, uwikłanych w koncept albumach z pogranicza popu i art-rocka) po prostu zawstydzają pozbawione jakiegokolwiek wdzięku „The Circle & The Square”.

Załóżmy, że nieczuli na brzmieniowe niuanse zatrzymujemy się na piosenkach. Znów, ten „legendarny” longplay nie broni się z żadnej strony. Mając na koncie odsłuch dobrych kilkuset albumów z tego okresu, nie przypominam sobie zbyt wielu artystów, którzy swoje melodie ciosaliby (to najlepsze określenie) w równie niewyszukany sposób. To kuriozalne połączenie epickich, przepstrzonych aranży z patetycznymi zaśpiewami, nawiązującymi a to do world music (pseudoplemienne zaśpiewy), a to do chorałów gregoriańskich, nie zapominając o upychanych gdzie-się-da chórkach dziecięcych czy egzaltowanych refrenach a la szanty... Jeśli w którymś momencie w historii popu realizatorzy i producenci przesadzali z nagromadzeniem efektów, zabiegów i eksperymentów na żywym organizmie, to w latach osiemdziesiątych, ale nawet biorąc poprawkę na ten fakt, „The Circle & The Square” jest produkcją nieznośnie przegiętą, megalomańsko NASRANĄ. Wiem, wiem, o gustach się nie dyskutuje, ale jeśli Red Box nie jest ZŁE, to co jest?

Wracając do początkowej myśli. Serio, dopóki w Polsce z dobrego popu lat osiemdziesiątych (wiecie, nie takiego „kiczowatego” i „taniego”) będzie się rekomendowało Red Box, nie dojdziemy nigdzie. Mogę poświęcić kolejnych tysiąc wpisów na polecanki sto razy fajniejszych rzeczy z tego okresu, tylko zapomnijmy o „The Circle & The Square”, tak raz na zawsze, OK?

Komentarzy: 37 Nie dodano tagów

Wszyscy na TCIOF!

2010-04-23 18:49:05

Dla tych mieszkańców stolicy, którzy wciąż nie wiedzą, co zrobić z piątkowym wieczorem, mam dwie pierwszorzędne rady:

1) *nie iść* do Kamieniołomów na set didżejski White Lies, chyba że kogoś kręci tłum ludzi, piski fanek i flesze aparatów oraz cała masa jałowej, nieciekawej muzyki (w końcu jeśli zgodzimy się, że podstawowym atutem didżeja są jego szerokie horyzonty i wrażliwość na brzmienie, to co może mieć do zaoferowania set didżejski zespołu, którego inspiracje składają się z trzech pierwszych płyt U2 i dwóch Editors?),

2) iść zamiast tego na Carsów (i Julię Marcell) do Kulturalnej – mniej ludzi i muzyka fajniejsza; natomiast do ‘Łomów (za które trzymam oczywiście kciuki) wybrać się jutro, gdy zjawi się tam o niebo większa postać, Fred Falke.

Z okazji występu TCIOF, którym całkiem się podjarałem, postanowiłem doskonać swoistego résumé (wypowiadam to słówko akcentem Dariusza Szpakowskiego w Sportowej Niedzieli) moich koncertowych styczności z tym ensemblem, odtwarzając cokolwiek pamiętam (za pomoc dziękuję najbardziej upierdliwej witrynie w polskim internecie, czyli oficjalnej stronie zespołu).

01 Warszawa, Stodoła – 28.09.2005

Byłem pretty late in the game, zgadza się (chociaż demówki zespołu znałem już wiosną 2004 roku, a debiut kupiłem zaraz po premierze). Relacja z koncertu wciąż wisi tu. Ciekawostki: klawiszowy kawałek, który porównałem do Papa Dance (i pokochałem od pierwszego wykonania właśnie wtedy), to „What Life’s All About” (widać pod jak mocnym wpływem „Poniżej krytyki” się wtedy znajdowałem); w tekście znajduje się też wyjaśnienie zagadki związanej z cytatem „Zniszczyłeś mi karierę!”, jakim od lat wita mnie jeden z moich znakomitszych znajomych – obecnie muzyk grupy pod nieco inną nazwą. Najdłuższy – poza koncertami na Open’erze – koncert TCIOF w moim życiu, na setliście mnóstwo świeżych kompozycji, które rok później trafią na „Lake & Flames”. [Ocena: 6.0]

02 Warszawa, CDQ – 21.04.2006

Ostatnia – o ile mnie pamięć nie myli – edycja kultowego cyklu Indie Pop Night z koncertami nieopierzonych Out Of Tune i TCIOF w niezwykłej charakteryzacji (twarze pomalowane wzorem zespołu Kiss – w sieci powinny być zdjęcia). Świetny punkowy gig. [Ocena: 7.8]

03 Gdynia, Heineken Open’er Festival – 06.07.2006

Rok przed koncert na dużej scenie – powszechnie zdissowanym – Carsi zaprezentowali się w znakomicie nagłośnionym namiocie i wypadli kapitalnie. W zasadzie każdy kawałek powalał energią. Pamiętam, że wychodząc z koncertu po ponad godzinie gotów byłem przekonywać nawet najzagorzalszych wrogów kwartetu, że „L&F” musi być jedną z płyt roku. Pamiętam też pierwsze, bodaj, wykonanie numeru „JW Construction”. [Ocena: 8.5]

04 Mysłowice, Off Festival – 18.08.2006

Przez miesiąc zdążyłem wszystkim opowiedzieć jak zajebiście wymiatają na koncertach Carsi, połowa z tych ludzi przyszła na koncert na Offie i NAJADŁEM SIĘ WSTYDU. Występ był beznamiętny, kawałki nie zażerały, jedyne co mi utkwiło w pamięci, to Borysowa koszulka Much. [Ocena: 4.1]

05 Warszawa, Hybrydy – 28.11.2006

Koncert promocyjny – kilkanaście dni po premierze „Lake & Flames”. Miało to być wypasione święto zespołu i tego albumu – goście, smyczki, trąbeczki. Niestety zespół jakby zjadła trema i było tylko poprawnie. Dość powiedzieć, że utkwił mi w głowie moment, w którym razem z Kubą Radkowskim znaleźliśmy w pierwszym rzędzie obok... Maxa Tundrę. Fajny event, ale granie takie sobie. [Ocena: 6.5]

06 Warszawa, Agrykola – 26.05.2007

Po dłuższej przerwie wybrałem się, by zobaczyć TCIOF w plenerowych warunkach – otwierali warszawskie Juwenalia na Agrykoli w piknikowych iście okolicznościach. Ze sceny śmierdziało odwaleniem niechcianego jobu. Tak więc o tym gigu i w ogóle okresie w działalności zespołu sami jego członkowie chcieliby chyba trochę zapomnieć. [Ocena: 3.7]

07 Warszawa, Chłodna 25 – 15.06.2007

Chociaż o tym akurat koncercie nie powinni. W ściśniętej na maksa, malutkiej i NIEKLIMATYZOWANEJ salce klubokawiarni przy Chłodnej, zagrali support dla Mitch & Mitch. Trudno sobie wyobrazić bardziej odpowiednie warunki dla koncertu grupy z brzmieniem i charakterem takim, jak TCIOF. Występ był jedną z rozbiegówek przez Open’erem i wydawało się, że forma jest już prawie optymalna. Na Mitchach później nie dało się stać nawet na schodach, tak było gorąco. Ludzie wychodzili z koncertu jak spod prysznica. [Ocena: 7.6]

08 Gdynia, Heineken Open’er Festival – 29.06.2007

Dokładnie dwa tygodnie później zespół wyszedł na wielką scenę Open’era jakby zrezygnowany, a przynajmniej zobojętniały wobec faktu, że technicznie rzecz ujmując właśnie supportuje Sonic Youth. Nieudany początek (motyw z kaczorem, którym był towarzyszący zespołowi Macio Moretti) rzucił się cieniem na ciąg dalszy występu, do tego doszło fatalne nagłośnienie – dopiero pod koniec Carsi odzyskali wigor i finiszowali całkiem udanie. Jednak do tego momentu dotrwali tylko najwierniejsi fani grupy. Ogólnie koncert lepszy niż zwykło się o nim mówić, ale... [Ocena: 6.0]

09 Warszawa, Melodia – 31.01.2008

Pierwszy koncert w nowej konfiguracji personalnej (z Michałem Pruszkowskim w miejsce Borysa, ale ustawienie wciąż 3-5-8), jaki miałem okazję widzieć. Zaczęli od nowych: „Ombarrops!” i zapomnianego dziś trochę „Easy On The Eye”. Teoretycznie koncert znakomity, ale wyznam, że z klubu Melodia wyszedłem stęskniony za „starymi dobrymi Carsami”. Cóż, zrozumiałe, że na tym etapie myślami byłem jeszcze na ośmiu poprzednich występach zespołu. [Ocena: 6.9]

10 Warszawa, Hydrozagadka – 10.04.2008

Ach, Hydrozagadka – ten klub, który swego czasu miał być nowym, drugim Jadło. Miejsce kojarzy mi się jako straszny OBSKUR, głównie przez koncerty takie jak ten – środek tygodnia, dziesięć osób pod sceną i komplikacje z powrotem do domu. Na początku było premierowe (dla mnie) wykonanie „Swedish Samba Swedish Love”, na końcu Kuba robił sobie jaja z „Let It Be”. Co było w środku – kompletnie nie pamiętam. [Ocena: 6.5]

11 Mysłowice, Off Festival – 08.08.2009

Do trzech razy sztuka. I rzeczywiście. Weszliśmy do namiotu Offensywy przy pierwszych taktach „Ombarrops!” i przez godzinę nie mogliśmy podnieść szczęk z podłogi widząc jak wymiatają Carsi (w pięcioosobowym składzie!). Najlepszy gig TCIOF, na jakim byłem. [Ocena: 8.9]

I to chyba tyle. Dziś po 23 w Kulturalnej – widzimy się pod sceną.

 


« wróć 1 2 czytaj dalej »