Nie jesteś zalogowany

Posty z kategorii: "fish"


Jest goblin, nie ma goblina - top 5 kawałków Marillion

2010-04-29 17:33:22

Dobra, myślałem nad jakimś fajowym wstępem, który by mnie tłumaczył z tej tu listy, ale niech fakty mówią same za siebie. Moje top 5 piosenek Marillion (na przysłowiowy dzień dzisiejszy):

 

5. „House”, rok 1999

Z goblinami i krasnoludami Marillion pożegnali się ładnych parę lat wcześniej, natomiast na tym etapie chłopacy odcinają (pozornie, lecz ostentacyjnie) prog-rockową pępowinę, która łączy ich z erą Fisha, i idą w nowe brzmienia. Co prawda tytułem kompozycji nie ma się co sugerować, bo nie jest to próba nawiązania do muzycznej tradycji Detroit. Choć jak na kapelkę, która wciąż kojarzona jest przede wszystkim z „Kayleigh”, „House” i tak stanowi świadectwo szokująco odważnej wolty stylistycznej. 80 bujających bitów na minutę, quasi-dubowa produkcja, trąbka, elektroniczne przeszkadzajki, (autentyczny) smuteczek Hogartha, moje miasto nocą – łatwiej z tym dotrzeć do czytelników 80bpm.pl niż Teraz Rocka. To jednak ledwie wycinek ogólnego makeoveru. Po latach artystycznego i komercyjnego niebytu Marillion odkrywają bowiem tętno pulsu współczesnego świata i przyobleczeni w ponowoczesne szaty, podłączają się do netu świadomi jego potencjału ekonomicznego, jako jedni z pierwszych w branży zresztą. A że lepsi z nich marketingowcy niż muzycy (vide tytuł krążka, na którym pojawia się „House”, czyli „Marillion.com”), to bez większych problemów udaje im się nakłonić fanów (ach, to poczucie uczestnictwa), by zafundowali im trasę koncertową po USA i w ciemno sfinansowali produkcję kolejnej płyty. Zaczyna się złota era finansowego dobrobytu Marillion.

 

4. Sugar Mice, rok 1987

Tutaj dla odmiany jest i prog-rock, i Fish, ale już bez goblinów i krasnoludów. No bo życie to nie tylko dzieciństwo, Tolkien, mokre sny i kompleks Edypa. Życie to także alkoholizm. A że Fish circa ’87 to już dojrzały artysta i człowiek bogaty w doświadczenia życiowe, to portret człowieka przegrywającego życie i walkę z nałogiem, jaki kreśli na „Sugar Mice” i w ogóle całym „Clutching At Straws”, wręcz szokuje naturalizmem. Tak, tak, Fish urasta tutaj do rangi Mike’a Nicholsa prog-rocka, a „Sugar Mice” jest równie przejmujące, co śmierć Nicholasa Cage’a w ramionach Elizabeth Shue. Co prawda wszelka martyrologiczna i estetyczna nadbudowa, którą można by wznieść przy tej okazji – hej, czyż nie każdy prrrawdziwy mężczyzna pragnie dla siebie takiego końca? – niechybnie runie w przysłowiowy chuj, gdy się obejrzy oficjalny klip do „Sugar Mice” (w ogóle groza teledysków Marillion to temat na osobny tekst), więc odradzam. Kawałek wystarczy.

 

3. No One Can, rok 1989

Ani śladu Fisha, goblinów i ambicji artystycznych. Marillion go pop. Trochę z braku lepszych opcji, ale co tam. Grunt, że „No One Can” to zuchwały skok na kasę i próba (nieudana oczywiście) zdyskontowania sukcesu „Kayleigh”. Zuchwały do tego stopnia, że wszyscy ci, którzy kiedyś odnajdowali sens życia słuchając „Misplaced Childhood”, tną żyły. Owszem, stylistycznie plasuje się to niebezpiecznie blisko Wet Wet Wet i ich koszmarnych balladek w rodzaju „Love Is All Around” (choć to akurat ’94, nieważne), tyle że to bardziej znak czasu niż cokolwiek innego. No bo serio, potrafię sobie wyobrazić, że gdyby Talk Talk nigdy nie wyszli poza new-popowe początki i nie mieli poczucia humoru, to graliby takie rzeczy na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Wy też potraficie sobie to wyobrazić.

 

2. He Knows You Know, rok 1983

No i wreszcie! Są gobliny! Jest prog-rock! Jest Fish! Jest wszystko to, za co kochamy ten cudowny zespół! Derek Dick at his most pretentious, biegający po lesie w kaftanie bezpieczeństwa (zabawne, że mający ambicje aktorskie Fish, zasadniczo powtórzył tę rolę jakieś dwadzieścia lat później w małym epizodzie u boku Keiry Knightley i Adriana Brody’ego w „The Jacket”) ramię w ramię z ulubionym błaznem. Wspaniałe, po prostu wspaniałe. No i do tego ta histeryczna, teatralna maniera wokalna, dzięki której parę lat wcześniej z marszu zarobił łatkę parodysty Gabriela/Collinsa... taaaaak, za to kochamy Marillion. No bo serio, jakie by to nie było, hmm, śmieszne po prostu, to jednak „He Knows You Know” z fajową frazą, którą wygrywa Rothery, dziwnym metrum i wykwintnymi klawiszami, sieje ogólny rozpizd! Aż się chce założyć szlafrok i zacząć biegać po lesie! Czaaaaaaaaaaaaaaad m/

 

1. Man Of A Thousand Faces, rok 1997

W połowie lat dziewięćdziesiątych, kolejno na „Brave” i „Afraid Of Sunlight”, Marillion osiągają życiową formę, ale zamiast splendoru i miłości świat ma dla nich wyłącznie nienawiść i pogardę. Z rozkładówek w NME nici. W odpowiedzi mój ulubiony zespół podkula ogon – sportowa złość włączy im się dopiero parę lat później, na emerycko-hard-rockowym „Radiation” – i pędzi do lombardu, by zastawić wszystkie swoje melotrony oraz posiadłości w Bel Air. A za uzyskane w ten sposób oszczędności, uzbroiwszy się w gitary akustyczne i banjo, wynajmuje najpodlejsze studio w okolicy. Samobiczowanie i asceza wychodzi im jednak na dobre, bo na skutek zabiegów odtłuszczających te ich kompozycje zaczynają się robić esencjonalne jak nigdy wcześniej, sprowadzone do tego, co za ery Hogartha zawsze wychodziło im najlepiej, tj. smutneeeeego, gitarowego popu. Co prawda mimo absolutnego braku przesłanek Hogarth zaczyna dochodzić do wniosku, że jest Bogiem – coraz bardziej manieryczny wokal, który pochłania coraz więcej przestrzeni, psuje nieco odbiór – ale mimo wszystko nie udaje mu się zneutralizować fajności „Man Of A Thousand Faces”. Okej, „Surf’s Up” to to nie jest, ale gdyby rozpisać konkurs na najlepszą piosenkę Marillion na świecie, to „MOATF” – głównie z uwagi przełamanie, które następuje po niepozornej wprawce na akustyku i rozpoczyna część właściwą utworu – miałaby spore szanse. This is the shit.

 


« wróć czytaj dalej »