Nie jesteś zalogowany

 Leave my girls no faster, czyli polemika ws. Gagi

2010-05-01 20:27:10

gagatele.png

 

Do tej pory w polskiej prasie ukazały się dwa duże artykuły starające się ująć temat Lady Gagi kompleksowo (a w zasadzie trzy, niestety artykuł Pawła Heby w "Pulpie", dotyczący wczesnego wizerunku wokalistki, dziś się mocno zdezaktualizował; aczkolwiek polecam uwadze, bo ciekawie punktuje początkowe założenia i zabawnie podejmuje grę z postacią za pomocą tabloidyzacji - narzędzia, które sama Gaga narzuciła w tamtym stadium). Pierwszy z tekstów ukazał się w "Machinie" w numerze kwietniowym 2010 – ponad półtora roku po debiucie Lady Gagi i zamieszaniu, jakie to wydarzenie za sobą pociągnęło; nie najlepszy timing  jak na magazyn biorący na sztandary hasło "pisma o popkulturze". Drugi (http://bit.ly/c3Hr6U), autorstwa Jarka Szubrychta, wyszedł na łamach "Przekroju" w ostatnich dniach. Anna Gacek przyjęła pozycję z jednej strony "chłodnego kronikarza wydarzeń", z drugiej – interpretatora i tutaj dość mocno czuć jej punkt widzenia: jestem na nie. Jarek Szubrycht z kolei występuje w roli entuzjasty, bardziej wizerunku niż muzyki.

Nie mam zamiaru przesadnie krytykować tych tekstów, bo nie są złe, aczkolwiek boleśnie trywializują popkulturę i miejscami mocno dyskryminują rolę kobiety w kulturze (artykuł Gacek). Temat Gagi jest mi na tyle bliski, że chciałabym zwrócić uwagę na kilka nieścisłości lub błędnych i krzywdzących – według mnie – założeń.

1. Anna Gacek przywołuje litanię nazwisk i zachowań, które kopiuje Gaga (od Warhola i Bowiego po Madonnę), odmawiając jej jakiejkolwiek oryginalności i instynktu do zmieniania mentalności odbiorców lub ich stymulowania (tu padły m.in. popularne, obrazoburcze i prowokujące przykłady z kariery Madonny).

Takie stwierdzenia są niczym więcej niż wyrazem złej woli. Ignorowanie lub umniejszanie roli Gagi w dyskursie genderowym to nieporozumienie. Być może z europejskiej perspektywy walka Gagi o kobiecą tożsamość może być dla niektórych niezrozumiała, dlatego przypomnę, że współczesna Ameryka jest krajem, który znacznie lepiej poradził sobie z kwestią rasizmu niż dyskryminacji płciowej. Dyskusja ta powróciła dosyć intensywnie przy okazji walki w obozie Demokratów o kandydowanie do fotela prezydenckiego pomiędzy Obamą a Clinton. W Europie kobieta na ważnym stanowisku jest dziś czymś dosyć naturalnym, kultura amerykańska jest natomiast wciąż kulturą męskocentryczną. Przy okazji wywiadu Agnieszka Graff, feministka i znawczyni kultury USA, wspomniała o obrazkach satyrycznych towarzyszących tym wyborom: te dotyczące Hillary Clinton uwydatniały brutalnie kobiece atrybuty (obfity biust, kształtne usta), te dotyczące Baracka Obamy nie miały odpowiednika rasistowskiego. Przyzwolenie na seksizm w USA jest nieporównywalnie większe niż problem rasizmu w mediach. Dlatego tak często powraca w sztuce/popkulturze wątek kobiecy lub gejowski – to nie jest tylko podczepianie się pod modny temat, to w dużej mierze jest naprawdę walka z kulturowymi ograniczeniami.

W innym miejscu artykułu Gacek pada uwaga po macoszemu traktująca "Single Ladies" Beyonce: "singielki, obrączki na paluszki (...) tylko że przebojów Beyonce nikt nam nie wciska ponad to, czym są - zgrabną, trzyminutową piosenką wykonywaną przez równie zgrabną wokalistkę". Od dawna nie przeczytałam bardziej seksistowskiego komentarza. Szkoda, że futurystyczna metafora metalicznej ręki robota, na którą zakłada się obrączkę, nie chciała być przez Annę Gacek zauważona. Rzeczywiście, znacznie łatwiej czytać ten numer poprzez kliszę o potrzebie małżeństwa i tradycyjnej roli kobiety. Nie dość, że kobieta robiąca pop, to jeszcze czarna. Damn, Beyonce ma naprawdę przechlapane.

Wracając do Gagi: Lady Gaga rozpoczęła nieformalną debatę o kobiecości tam, gdzie Madonna ją skończyła. Madonna na pierwszym planie stawiała przede wszystkim kobiecą niezależność oraz prawo kobiet do bezpruderyjności, otwartego mówienia o swojej seksualności i erotycznych pragnieniach. Zawsze w tym wszystkim była jednak niesamowicie zmysłowa i piekielnie seksowna. Gaga mówi o tym wszystkim, ubierając to w konfundujące szaty kobiety dalekiej od uwarunkowanego kulturowo postrzegania kobiecości (zresztą to ją sytuuje raczej bliżej Cyndi Lauper; zastanawiające, dlaczego tak rzadko pojawia się w kontekście Gagi to nazwisko). Sprawa dodatkowo komplikuje się, gdy zauważymy, że w tym turpizmie Gaga wciąż chce być piękna. Na swój wypoczwarzony, nerwowy i graniczny sposób: z jednej strony nawiązujący do współczesnego, powszechnego kanonu urody, z drugiej gloryfikujący wrażliwość niepożądaną i niewygodną. Jeśli to nie jest walka o zmianę w wygodnickim postrzeganiu rzeczywistości, to nie wiem, co nią jest. Dochodzą do tego również fantastyczne motywy z teledysków, w których Gaga i Beyonce symbolicznie toczą bitwę z męskim patriarchatem. Oczywiście, znając upodobania Anny Gacek, można tu przywołać Beth Ditto czy Peaches. Rzecz w tym, że Gaga robi to na oczach milionów, wymienione dziewczyny na oczach setek tysięcy osób. To nie ta skala, nie ten kaliber. Gacek odmawia Gadze seksapilu – otóż jest wręcz przeciwnie, Gaga wydobywa seksapil stamtąd, gdzie pozornie nie spodziewalibyśmy się go odnaleźć. Jeżeli komuś mam zaufać w tej kwestii, to raczej 50 Centowi, który z właściwą sobie niewybredną manierą, oznajmił, iż obecnie są trzy dziewczyny, które za wszelką cenę chciałby przelecieć: Beyonce, Rihanna i Lady Gaga.

2. Gacek: "Jeszcze pięć lat temu taka kariera nie byłaby możliwa.(...)  Lady Gaga jest gwiazdą nowych czasów. Czasów blogów, plotkarskich stron internetowych, ekspresowej wysyłki zdjęć, filmików, krótkich wiadomości; pościgu za newsem ze słynną osobą w roli głównej..."

Tak, ale nie. Otóż najbardziej zaskakujący w karierze Gagi jest fakt, że zrobiła ją niemalże według dawnych reguł. Oczywiście czasowo drastycznie skróconych, ale dalekich jednak od karier poprzez MySpace'a czy internetowy hype; nawet historia z portalami plotkarskimi jest nietypowa, o czym za chwilę. Lady Gaga wymyśliła sobie, że chce być gwiazdą formatu Madonny, Michaela Jacksona czy Freddiego Mercury'ego – postaci konstytuujących showbiznes starej daty. Minione dziesięciolecie było dyskusją o defragmentacji kultury, braku wspólnej przestrzeni i potencjalnym fiasku przy próbie ustalenia hegemonii któregoś ze zjawisk. Gwiazdy mainstreamowego popu i r&b przestały być postaciami globalnego formatu, przynajmniej w porównaniu do lat 90. Gaga postanowiła zaryzykować, stawiając na promocję raczej przez telewizję niż internet, w tradycyjnych show w duchu Saturday Night Live, zapragnęła powalczyć raczej o uwagę MTV niż użytkowników Youtube'a (to przyszło potem i raczej na zasadzie "kariera Gagi zaczęła żyć własnym życiem"). Gaga nie stała się błyskawiczną gwiazdą, popularność zdobywała dosyć mozolnie, za sprawą kolejnych wideoklipów, a przełomowym momentem był obrazek do "Paparazzi", na który wytwórnia sypnęła w końcu więcej kasy – przełomowym nie tyle w sensie podbijania list przebojów, co całkowitego wygenerowania w mig rozpoznawalnego wizerunku. A było to niemal rok po ukazaniu się płyty "The Fame"; "Just Dance" z kolei trafiło na jedynkę Billboardu pół roku po premierze singla! Szczególnie w Stanach, na najważniejszym muzycznym rynku, kariera nie przyszła jej łatwo – pierwszy Gagę łyknął Stary Kontynent, dla którego ten europop był znacznie bardziej czytelny. Stany Zjednoczone wyniosły Gagę na prawdziwy szczyt dopiero przy okazji "Bad Romance" – półtora roku po debiucie.

Co do żerowania portali plotkarskich na Gadze to jest to zupełnie inna historia niż w przypadku amerykańskich celebrytów pokroju Paris – bo do czasu Gagi przede wszystkim nimi lub Amy Winehouse żyły te miejsca – tam chodziło o żenujące czy upokarzające sytuacje, w których zostali oni przyłapani, tu – tabloidy mogą się żywić wyłącznie tym, co dostarczy im sama Gaga: wypowiedzią lub strojem; oprócz jednej sytuacji podczas spaceru ze swoim ekspartnerem i jego dzieckiem, nie została właściwie "przydybana" podczas prywatnej sytuacji. Lady Gaga kupiła tak różnych ludzi, ponieważ z jednej strony dała im poczucie obcowania z czymś uniwersalnym, globalnym, wielkim, z drugiej – szczególnie "nowych interenetowych erudytów" przekonała magią szczegółów, błyskotliwą grą z popkulturą, siecią intertekstualnych odniesień: od Jacksonowskiej choreografii, przez Tarantino, Abbę i burleskę, po myślenie o historii kobiecej wokalistyki i popu w ogóle.

3. Gacek: "Ku przestrodze tych, którzy wróżą Gadze wieloletnią karierę na wzór Madonny, przypomnijmy, że zdarzały się także jednorazowe, genialne marketingowe strzały, jak singlowa "Umbrella" Rihanny czy album "Loose" Nelly Furtado.

Ku przestrodze tych, którzy czytają  "Machinę", przypomnijmy, że warto czasem skonfrontować  opinię z Google. Nie, doprawdy, traktowanie Rihanny jako sezonowej gwiazdy to wyjątkowo ekscentryczna ocena rzeczywistości.

4.  Szubrycht: Bo w odróżnieniu od starszej koleżanki po fachu [chodzi o Madonnę – przyp. M.S.] Stefani Joanne Angelina Germanotta świetnie śpiewa, gra na fortepianie i sama potrafi zadbać o swój repertuar. (...) A gdy przychodziło natchnienie (i potrzebowała pieniędzy), komponowała zgrabne radiowe hity, które potem słyszeliśmy w wykonaniu Britney Spears, Pussycat Dolls czy Fergie. W końcu doszła do jedynie słusznego wniosku, że zamiast ratować kariery innym, może zrobić własną.

Od czego by tu zacząć – może od faktów. Z rozbawieniem obserwuję karierę jednego zdania napisanego na stronie Billboardu o rzekomym songwriterstwie Gagi dla gwiazd takich jak Britney, PCD i Fergie. Otóż twórczość tych postaci znam dosyć dobrze, ale nie mogłam sobie przypomnieć żadnych kawałków autorstwa Gagi. W końcu zrobiłam research. Zajęło mi to kilkanaście minut, łącznie z potwierdzeniem dla pewności w paru miejscach powtarzających się informacji. Dla Britney Spears Gaga napisała zaledwie jeden numer, "Quicksand", który znalazł się jako bonus do europejskiego iTunesowego wydania płyty "Circus". Track powstał zresztą do spółki z Garibayem. Co do Fergie właściwie nie ma pewności, której piosenki autorką jest Gaga. Prawdopodobnie chodzi o ukryty track na płycie "The Dutchess" – "Maybe We Can Take a Ride". Co do Pussycat Dolls również nigdzie nie widnieje w oficjalnych creditsach – podejrzenie n pada na numer "Elevator" z "Doll Domination", którego autorem jest bliski współpracownik Gagi, producent Darkchild. Nie do wiary, że przez prawie dwa lata nikt nie sprostował tych doniesień – oczywiście bardzo atrakcyjnie to wygląda w artykule, taka młoda, a już pracuje z największymi (poważnie, ta uwaga o pisaniu piosenek dla gwiazd powraca w niemalże każdej publikacji). Okej, to jeszcze raz, które "zgrabne radiowe hity" śmigały w eterze i telewizji?

Drugą sprawą  jest pomieszanie porządków. Popkultura rządzi się swoimi prawami, dalece innymi niż każde inne zjawisko muzyczne, przekładając raczej efekt finalny nad proces tworzenia i kulisy, pakiet imidż-muzyka-produkcja nad autentyczność, która – stereotypowo – przynależy do szeroko rozumianego świata muzyki rockowej. Pozytywny stosunek Jarka Szubrychta do Gagi wynika przede wszystkim z faktu, iż Lady Gaga sama jest autorką swoich kompozycji. Co oznacza w tym języku, że jest "lepsza" niż pozostali gracze z tego popowego, "nieautentycznego" teatrzyku (a w zasadzie graczki, na czele z Madonną, bo przecież pop to "zajęcie niegodne", którym parają się głownie kobiety). Rzecz jasna ten fakt jest ciekawy i logicznie wpisujący się jako jeden z wielu elementów w kontekst postpunkowej estetyki DIY, którą Gaga przemyca między wierszami, jednakowoż w gąszczu innych fascynujących tropów podrzucanych co krok przez piosenkarkę stanowi raczej małego kalibru ciekawostkę, znacznie mniej istotną niż nos do wybitnych współpracowników innych popularnych postaci: Madonny mającej niegdyś swojego Jellybeana, Kylie i Cathy Dennis, Beyonce i Richa Harrisona, Rihanny i The-Dreama, Lily Allen i Grega Kurstina, Timberlake'a z Timbalandem i Williamsem. Co znaczące: przy Justinie Timberlake'u na ogół nie wyciąga się na pierwszy plan jego zdolności songwriterskich, uznając je za naturalne; nie wiem, czym podszyta jest skłonność uwypuklania tego u Gagi. Niestety wygląda to na zakamuflowany mizoginizm (na ogół zupełnie nieświadomy) – zjawisko kobiety samej piszącej sobie piosenki jest takie niespotykane! Czasami jednak wolałabym, żeby Gaga zleciła pisanie numerów raczej komuś innemu (chociaż cały czas mam z tyłu głowy zdanie Toma Ewinga, pod którym się podpisuję: Gdyby zaoferowano ci, że sprawą czarodziejskich mocy sprawiłbyś, że muzyka Gagi byłaby o 10-20 procent lepsza w zamian za rezygnację z teledysków i kostiumów, powiedziałbym nie, dziękuję). Czy to, że numer "Off The Wall" napisał Rod Temperton, a nie Michael Jackson umniejsza w jakikolwiek sposób jego wartość? Naprawdę, skończmy już z myśleniem takimi kategoriami.

5. Szubrycht: Przyszedł więc czas na modyfikację wizerunku, na grę w otwarte karty. A ma w ręku sporo atutów, czego dowodzą występy na wielkich rockowych festiwalach, takich jak legendarne Glastonbury, gdzie witają ją zwykle kpiny i gwizdy, a żegna aplauz. Bo gdy dla tej bardziej wymagającej publiczności wykonuje "Poker Face" w wersji sauté, tylko z własnym fortepianowym akompaniamentem, nikt nie ma wątpliwości, że kolorowe opakowanie kryje prawdziwy talent.

No tak, dopiero rockowa publiczność może dać akces do świata "poważnych ludzi", zapomniałam. Szkoda tylko, że ta "bardziej wymagająca publiczność" nie zauważyła, że fortepianowe wersje "Poker Face", "Bad Romance" czy "Telephone" (prawdopodobnie jeszcze którąś wykonywała live w takiej wersji, w tej chwili nie pamiętam) cieszą tylko raz, albowiem te ich odsłony saute są niemal identyczne, płynąc na podobnym patencie; szczęśliwie Gaga uzbrojona jest w spore poczucie humoru, dlatego broni często te wersje żartobliwymi niuansami. Warto nadmienić również, iż sama Gaga wypowiedziała się o uniwersalnym charakterze jej muzyki:

I was classically trained as a pianist and that innately teaches you how to write a pop song, because when you learn Bach inversions, it has the same sort of modulations between the chords. It's all about tension and release. But I want to do something that speaks to everyone. To me there is nothing more powerful than one song that you can put on in a room anywhere in the world and somebody gets up and dances. If you put a classical piece on, everyone's not gonna mobilize. It's gotta be something that resonates on a visceral level.

6. Szubrycht: "Rzuciła studia, wciągała góry kokainy, przebierała się za Davida Bowiego i godzinami przeglądała w lustrze, a wieczorami grywała w nowojorskich klubach z programem, który był kabaretową miksturą muzyki klubowej i glam rocka"

Problem w tym, że w artykule albo mówimy tylko o sprawdzonych informacjach, albo bawimy się w tabloidową wersję, albo bierzemy w nawias wszystkie doniesienia i staramy się zinterpretować co wynika z tych różnych "newsów" dla budowanego wizerunku. Jarek Szubrycht chciał przyjąć w miarę obiektywny punkt widzenia, niestety ten fragment jest informacją mocno podejrzaną i zaburzającą założenia autora. Historia z kokainą pojawiła się w mediach dwukrotnie – po raz pierwszy podczas wczesnego etapu wizerunku Gagi, gdy prezentowała się jako party girl, hedonistyczna i rozpustna, rozwiązła seksualnie itd. Drugi raz powróciła do mediów w nowym kontekście – gdy muzyka i wizerunek Gagi zaczęły operować mroczniejszymi motywami: metaforyką potworności, turpizmem i dyskomfortem związanym z własnym ciałem. Na wątek kokainowego ciągu rzucono wówczas inne światło - depresję. Lady Gaga wyciąga lub prokuruje tego typu historie na własne potrzeby: w wielu artykułach "znajomi i przyjaciele" zdementowali już pogłoski o rzekomym biseksualizmie, niełatwym życiu w szkole (podobno jednak była popularna i lubiana) etc. etc. Ostatnią rzeczą, jaką powinniśmy robić, to wierzyć w opowieści Gagi na zasadzie faktów. W wizji Gagi chodzi bowiem o kreację, teatralizację – świat do odegrania, a nie do przeżycia, Gaga nie musi być w rzeczywistości biseksualna, hedonistyczna, sadomasochistyczna, ale za sprawą słowa i gestu może taka stać się w jednej chwili, w masowej wyobraźni.

 




Skomentuj

Komentarze: 26

krowki 10 63   02/05/10, 13:51  
Uwielbiam kiedy dobierasz się do tyłka popkulturze.
martaslomka 10 43   02/05/10, 14:45  
no cóż, dzięki! póki popkultura ma takie tyłki jak shakira, beyonce i usher ("If you like "OMG" and hate "Yeah!", we are very different people" - copyright The Reverend) - czysta przyjemność! pozdrawiam.
wkozuch 0 15   04/05/10, 12:01  
http://muzyka.onet.pl/0,2164613,newsy.html

w temacie pisania piosenek dla britney, ale to i tak nie wpisuje sie w slowa Szubrychta.

A co do tego gloryfikowania i zauwazania umiejetnosci kompozytorskich na kazdym kroku to nie jest przypadkiem tak, ze ludzie kieruja sie stereotypem, ze wszystkie popowe dziewczyny sa z castingu i przede wszystkim maja wygladac i nie musza ani spiewac ani komponowac i za kazdym razem jak ktos lamie ten stereotyp to jest wielkie halo?
Facetow rzadziej sie posada o to, ze sa w biznesie tylko i wylacznie bo wygladaja.
kuba_radkowski 4 52   04/05/10, 15:24  
Doskonale wypunktowane przywary polskiej krytyki. Szczególnie punkt piąty - właściwie słowo po słowie można by poddawać miażdżącej krytyce.
iammacio 76 381   04/05/10, 15:48  
Jak czytałem tekst Szubrychta to od razu pomyślałem sobie "Ciekawe, co na to Marta?" ;] Twój wpis to zalążek licencjatu na temat Gagi. On, jak i Gacek żyją wyraźnie we własnych światach, że nie czują Gagi tak jak młodzież - serio, wystawmy wyszczekaną gimnazjalistkę przeciwko tej dwójce... i śmiejmy się. PS. Gdzieś po drodze był jeszcze alfabet Kucińskiej (już w odmienionym Hiro Free).
agnieszka 0 1   04/05/10, 16:16  
no fajnie. fajnie, ale nie wmawiajmy sobie proszę, ze "pornografizacja", wizerunku kobiety w popkulturze ma cokolwiek wspolnego z walka o rownouprawnienie kobiet Powtarzanie w kolko ze madonna, gaga czy rihanna to naczelne feministki, które "przełamują stereotyp" gospodyni domowej i "walcza o swobodę seksualną kobiet" (btw od przeszlo jakis 30 lat pewnie) jest o wiele gorsza, bo grozniejszą "dziennkarska bzdurka" niz te wszystkie gafy gacek czy tego szubrychta jakiegos. Jezeli juz mamy obsadzac "pop artystki" w tym kontekscie, to niestety, znajduja sie zazwyczaj po drugiej stronie barykady. peaches tez.
pzdr.
martaslomka 10 43   05/05/10, 00:27  
hej, hej, postaram się odnieść w najbliższym czasie, ponieważ oczywiście mam nieco odmienne zdanie. niestety obowiązki mi dzisiaj nie pozwoliły się do tego zabrać. pzdr.
martaslomka 10 43   06/05/10, 19:25  
Agnieszko, ale to jest odrobinę stawianie sprawy na zasadzie czarne – białe, ta debata w najjaskrawszym wymiarze miała już miejsce w latach 70., gdy po jednej stronie feministki żądające całkowitego zakazu zaczęły wyciągać argumenty na miarę najbardziej zapalczywych konserwatystów, po drugiej – po Flintowsku – pojawił się obóz przede wszystkim przeciw cenzurze jako takiej. Dziś pewnie najpopularniejsze jest stanowisko „przeciw cenzurze, czasem przeciw pornografii” (w jej najbardziej drastycznych i jawnie nawołujących do przemocy przykładach), przy czym sporą poparciem cieszy się punkt widzenia choćby Pussy Power, optujący za specyficzną pornografią kobiecą – partnerską, uwzględniającą większą zmysłowość, grę wstępną i operującą pięknem ciała, dopuszczającą przemoc tylko i wyłącznie przy wyraźnym zaznaczeniu, iż mamy do czynienia z fantazją etc. (co jest dla mnie też nieco dyskusyjne – kto i dlaczego ma decydować, że właśnie akurat taka jest kobieca wrażliwość; też jest to w pewnym sensie uciekanie w stereotyp). To jest oczywiście spore uproszczenie, zwłaszcza, że jest to projekt z kręgów Von Trierowskich, niełatwych do interpretacji, więc może tutaj zakończę, szczególnie, że znam tę historię wyłącznie z lektury. Jeśli chodzi o popkulturę, która – co jest oczywiste – używa bardzo uproszczonych symboli, stosuję tu – jeśli już – określenie „uliczny feminizm”, czyli bardzo intuicyjny, spontaniczny, podskórny, nieodparty żadną teorią. W tę linię wpisałabym gesty Madonny, Gagi, Beyonce, Kelis, Salt-N-Pepa etc. czy choćby przy okazji płyty „Rated R” wspomnianej Rihanny. Co ma być nazwane „pornografizacją”, pokazywanie nagości w wideoklipach, wręcz obiektów sesualnych? Jasne, tylko że w wielu teledyskach/lirykach wymienionych wyżej postaci – ten wątek jest odwracany, polemizowany, siła atrakcyjności tych kobiet jest kierowana przewrotnie przeciw mężczyznom, rzucana jako wyzwanie (naprawdę, teledysk do utworu „Video Phone” jest znakomitym przykładem). Odmawianie kobietom prawa do wyzywającego wizerunku jest również szczególnie dyskusyjne w przypadku czarnych kobiet – w tej kulturze w ogóle cielesność, seksualność funkcjonuje w nieco innym kontekście niż w białej tradycji; czarna wrażliwość bardzo zazębia się z instynktownością, cielesnością właśnie (nie ogarniesz r&b, tych wszystkich nasyconych erotyzmem wokaliz, jeśli nie spróbujesz przyjrzeć się czarnej wrażliwości). Do czego chaotycznie zmierzam: chodzi o to, że teoria powstaje gdzieś w think tankach, na zapleczu życia codziennego, w hermetycznych środowiskach, których język nie dociera do przeciętnego człowieka – popkultura od przewrotnej postaci Bettie Page, przez Madonnę i „Seks w wielkim mieście”, po Beyonce i Lady Gagę tę potrzebę myślenia o własnej seksualności i społecznej roli wtłacza w uproszczone czytelne slajdy (mniej lub bardziej); ta teoria p potrzebuje nieustannie klarownej, by nie rzec populistycznej miejscami, egzemplifikacji, potwierdzania i sygnalizowania w soft-rzeczywistości i tym właśnie bywa czasem popkultura.
pawel_sajewicz 74 36   07/05/10, 00:20  
Spróbuję tu w kleić mój uber-komentarz:

Dopiero teraz miałem chwilę żeby przeczytać. Jakkolwiek słusznie punktujesz powierzchowność tekstów Gacek i Szubrychta, ich pójście na łatwiznę itd., twoje własne uwagi budzą moje zastrzeżenia. Oczywiście słusznie wskazujesz odmienność Gagi od innych gwiazd, niekonwencjonalną w dobie YouTube’a drogę kariery, pełną kontrolę w kreacji wizerunku (rewelacyjne spostrzeżenie o władzy Gagi nad tabloidami, a nie tabloidów nad Gagą), ale już wnioski, które wyciągasz wydają mi się przejawem myślenia życzeniowego, a nie odbiciem rzeczywistości. Popraw mnie jeśli się mylę – bo ten (w moim przekonaniu) naczelny z wniosków, które formułujesz, nie jest wprost wyartykułowany – ale spod twojego tekstu przebija admiracja dla Gagi nie tylko jako postaci interesującej, ale też wartościowej. Z tym, że Gaga jest interesująca zgadzam się (to chyba nie wymaga tłumaczenia), natomiast co do jej wartości mam wątpliwości. Zgoda, że jako artystka robi swoją sztukę w sposób przemyślany, ale wchodząc do ścisłego mainstreamu, dźwigając wizerunkowy bagaż „potwora sławy”, medialnego monstrum, Lady Gaga skazuje się na uproszczony odbiór, który jest nieodłącznie przypisany do tabloidowego przekazu. Ujmę to w ten sposób: pod zewnętrzną powłoką Gagi może być lawa inspirujących „logicznych sprzeczności”, które my – tutaj dyskutujący – dostrzegamy i odniesiemy czy to do fotografi ... czy innych niebanalnych treści – ale produktem, który trafia do nieszczęsnego, „przeciętnego słuchacza” okazuje się być Gaga jako autorka kiczowatych przebojów, Gaga jako kontrowersyjny freak, szałowo ubrana ekscentryczka. Co z tej sztuki wynika dla osoby, która słucha „Bad Romance” jako podkładu dla codziennych czynności? Śmiem twierdzić, że okrągłe nic. Oczywiście można by winę zrzucić na słuchaczy, którym nie zależy na poznawaniu podskórnych kontekstów, ale to byłoby niesprawiedliwe postawienie sprawy. Gaga – i tu się pewnie nie zgodzimy – jest wymagająca, intelektualna i inspirująca TYLKO na poziomie otoczki; jej twórczość (ten „produkt”) nie prowokuje do żadnej „transgresji”; melodie, czasem mniej, a czasem bardziej campowe wpisują się w trend, który Krzysiek Kolanek nazywa „intensyfikowaniem doznań” – nie chodzi o to by „bardziej wysublimowanie”, ale po prostu by „bardziej”.

Oczywiście tutaj moje uwagi oddalają się od materii namacalnej (o której z kolei piszesz ty – od „dotykalnych” faktów) – trudniej zmierzyć poziom wysublimowania melodii, niż fakt, że ktoś zamiast z YouTube’a, w kreacji kariery korzysta z MTV – ale przecież właśnie ta nieuchwytna sfera WRAŻLIWOŚCI decyduje o wartości muzyki. Nie sądzę zatem by sztuka (a nie otoczka) Gagi była „przejmująca”, „intrygująca”, „przerażająca”, „zachwycająca” czy w końcu „odważna”. Wydaje mi się raczej nachalna i prymitywna; owszem – tłukąc przysłowiowe kotlety w rytm „Bad Romance” będę tłukł mocniej, ale to nie znaczy lepiej (żart, żart).

Ten powierzchowny odbiór, ograniczony do „Ra Ra Rama Ga Ga cośtam” (czyli produktu, który w mojej opinii nie dorasta do swojej otoczki), jest w prostej linii następstwem estetycznego wyboru Gagi – wspomnianej tabloidyzacji. Gaga pogrywa z kiczem? Ok. Zadaje pytania o naturę piękna? Tak. Popycha do skrajności formułę medialnej autokreacji. Rzecz jasna. A przecież medium, które najczulej i najobszerniej relacjonuje poczynania Gagi – jakiś śmieciowy blog, plotkarski serwis czy prezenter Radia Eska – i tak ograniczy się do sensacji: „Gaga pokazała się w samym ręczniku!” Znowu wina nie tkwi w spisku „Wysokich Obcasów” (że nie piszą o Gadze), „Przekroju” i „Machiny” (że piszą o niej niekompetentnie), ale w fakcie, że 9 na 10 fanów Germanotty nie jest naszymi socjo-rozkminami zainteresowana (tak sobie spekuluję). Oni są zainteresowani powierzchownością Gagi, a więc też powierzchownością jej muzyki. Jeśli na tym najpierwszym poziomie faktycznie pojawiają się symbole odnoszące się do szerszej treści (np. antyszowinistyczne teledyski, o których piszesz), są to symbole naiwne (bo uwięzione w popkulturowym kaftanie) i tylko przy dobrej woli (zarówno po stronie artysty, jak publiki) oraz odpowiednim poziomie wyczucia tematu, chwili i użytych środków coś może z nich wyniknąć. Klasycznym przykładem naiwności takiego popowego społecznictwa jest Madonna na koncercie w Budapeszcie „solidaryzująca” się z prześladowanymi Romami (zdaje się, że już kiedyś o tym rozmawialiśmy). Jedyne co wyniknęło z tego zajścia, to wygwizdanie niczego-nie-rozumiejącej Madge przez rumuńską publiczność. I tak, symbolika Gagi wydaje mi się podobnie pozbawiona znaczenia – bo żeby z teledysku „Telephone” coś naprawdę wyniknęło dla walki amerykańskich feministek o równouprawnienie potrzeba by takich pokładów dobrej woli, jakich nie jestem w stanie sobie wyobrazić (i od razu zaznaczam, że GENERALNIE wierzę w budującą moc popkultury: weźmy Kim Cattrall walczącą z rakiem w „Sex And The City” czy emancypację homoseksualistów za sprawą disco; ale nikt dotąd nie wytłumaczył mi w jaki sposób Gaga miałaby zbliżać się do tych przykładów).

Wreszcie Lady Gaga przypomina mi – nie tylko fizycznie – inną, przebrzmiałą już, gwiazdę – Marylina Mansona (o czym pisałem w Podsumowaniu Scrn). Widzisz, Manson podskórnie pewnie był ogarniętym gościem: krytykował model amerykańskiego społeczeństwa, inspirował się Kennethem Angerem, Lewisem Carrolem, miał hopla na punkcie Jodorowsky’ego, robił listening parties w galeriach sztuki; z drugiej strony jego chwalili David Lynch czy sam Jodorowsky. Ale tym co zostało z niego po latach jest masa groteskowych, nakręconych komórką klipów, w których ubrany w habit, blady tłuścioch pali Biblię trzęsąc się przy tym konwulsyjnie. Dlaczego? Bo liczba słuchaczy, których Manson zainspirował do analizy głęboko humanistycznych filmów Jodorowsky’ego zamyka się pewnie w dwudziestce, zaś ci, którzy doznawali gdy Marylin skandował „I don’t like the drugs but the drugs like me” szli w miliony.

Jej, miałem cos jeszcze napisać, ale już zapomniałem. „Komentarze” sa takie fajne, nie trzeba się silić na zakończenie.
pawel_sajewicz 74 36   07/05/10, 00:29  
w wykropkowanym miejscu w "odniesiemy czy to do fotografi ... czy innych niebanalnych treści" miało być nazwisko Nobuyoshiego Arakiego, ale zapamniałem sobie dopisać.
martaslomka 10 43   07/05/10, 01:01  
Pawle, ale do czego zmierzasz, pisząc, że dla przeciętnego odbiorcy (nieprzygotowanego kulturowo na odczytywanie tych różnych symboli, metafor, intertekstów, nawiązań etc.), nic z tego nie wynika? To chyba naturalne, że ktoś, kto nie ma pewnego bagażu wiedzy, z niczego nie wyciągnie zbyt wiele (inna sprawa, że gdy się posiada tej wiedzy zbyt wiele, to się nadinterpretuje; ale to inny temat, o którym choćby teoria literatury napisała już setki elaboratów). Przeciętny odbiorca wyciągnie sobie z tego samo oswajanie się z niewygodną estetyką (od urody, przez groteskę, burleskę i turpizm, po niejednoznaczną seksualność; plus kreowanie na swój sposób wizerunku niezależnej kobiety) i wyjątkowym ekscentryzmem (chociażby te wskazane przez Ciebie stroje). To jest coś, o czym pisałam wyżej w komentarzu: adaptowanie się nieprzeciętnej wrażliwości w życiu codziennym, akceptacja poprzez nieustanne obcowanie z czymś bardzo sugestywnym. Pytasz się, co wynika dla osoby, która SŁUCHA „Bad Romance”. Rzecz w tym, że przy tak zintensyfikowanej obecności Gagi na rynku – ludzie jej siłą rzeczy słuchają/oglądają/czytają o niej. Pełny pakiet. Zatem mówienie wyłącznie o muzyce w kontekście ewentualnego wpływu na popkulturę i odbiorców jest wręcz niemożliwe. Strasznie mieszasz te porządki – kto i gdzie pisze, że muzyka Gagi jest przejmująca, intrygująca i inspirująca? Jej muzyka jest co najwyżej lepiej-gorzej skrojonym dance-popem (chociaż nie da się odseparować liryków, a te przecież operują wymienionymi wyżej elementami, które mają swoje uberprzedłużenie w wizerunku), dopiero fuzja wszystkich czynników, które nie mogą w tym przypadku bez siebie istnieć, jest szalenie rozpalająca wyobraźnię.

Przepraszam, że za bardzo nie odniosę się do Mansona, bo nie jestem znawczynią wszystkich jego posunięć, ale pamiętam doskonale wideoklip do „The Dope Show” (ten z androgynicznymi klonami) i podejrzewam, że na zasadzie podświadomego przyswajania, nie był on bez znaczenia dla kształtowania się mojej wrażliwości. :)
martaslomka 10 43   07/05/10, 01:14  
@ weźmy Kim Cattrall walczącą z rakiem w „Sex And The City”
Nawiasem mówiąc - to był świetnie prowadzony wątek, naprawdę, zdychającemu w ostatnich sezonach "Seksowi" konieczne było takie brutalne otrzeźwienie.

Tylko, że "Seks w wielkim mieście" przede wszystkim jednak zmienił i w telewizji, i w życiu codziennym sposób mówienia o seksie oraz uczulił na problem singielki - przypieczętował społecznie przesunięcie się granicy wieku wychodzenia za mąż czy wręcz odczarował w potocznym myśleniu status niezamężnej kobiety.
lukaszblaszczyk 2 26   07/05/10, 09:13  
Ale Pawle Wissarionie Sajewiczu Twój koronny kontrargument (o ile czegoś nie przekręciłem, bo dopiero co wstałem) jest zbywalny ot tak: podział na "ogarniętego kulturowo" i "filisterskiego" fana Mansona i Gagi zasadniczo obowiązuje w każdym innym przypadku. To tak jakbyś kwestionował zajebistość Steely Dan czy Pink Floyd (upraszczam, abstrahując zupełnie od mojego stosunku do Gagi) - co z tego, że Fagen i Becker piszą zajebiste piosenki, skoro gospodyni domowa, która słucha ich w Radiu Złote Przeboje podczas prasowania, nie wychwyci tych wszystkich niuansów kompozycyjnych, jakimi się jaramy; co z tego, że Wish You Were Here to spoko album, skoro die-hard PF równie mocno będzie kochał Division Bell? Nie karzmy artystów za filisterstwo ich fanów.
pawel_sajewicz 74 36   07/05/10, 16:38  
@Marta

Po pierwsze, wciąż mam wrażenie, że w przypadku Gagi mówimy jednak o postaci muzyka (nowa piosenka jest pretekstem do nowego teledysku/stroju/makijażu, a nie odwrotnie) i też jest - przynajmniej w moim przypadku (a chcę tu niejako uchodzić za randomowego odbiorcę Gagi; coś tam podpatrzę w TV, coś usłyszę w radiu) - elementem jej twórczości, z którym stykam się najczęściej.

Po drugie, spektakl Gagi wcale nie wydaje mi się tak doskonale zrealizowany tzn. nie wcześniej wspomniane zdjęcia Arakiego, ale teledysk "Telephone" skupia uwagę milionów. A ten teledysk (podobnie zresztą jak poprzednie, zwłaszcza "Bad Romance") to jest imo podlana dolarami przeciętnizna (pani trafia do więzienia, pani wychodzi z więzienia, pani zabija gości baru, a najbardziej efektownym składnikiem wizualnym jest "Pussy Wagon", który zabawny był 5 lat temu; albo: pani uprawia taniec synchroniczny przed swoim kochankiem i... już)

I podobnie wizerunek: raz, że jest dużo bardziej kompromisowy niż mógłby być (Germanotta brzydka jest naturalnie; ona zamiast eksponować swoje braki stara się je ukryć przecież! W "Bad Romance" miejscami można by nawet zaryzykowac stwierdzenie, że wygląda nieźle), także to co ty nazywasz turpizmem, dla mnie jest niczym więcej jak kiczem i to niewybrednym, niczym nie spointowanym (choć akurat nad tym ostatnim zarzutem musiałbym się zastanowić). Gaga nie oswaja masowego odbiorcy z wartościami kontrkulturowymi, jakoś tam doniosłymi, niewygodnymi - raczej popycha do granic "ekspresji" (ale nie granic znaczeniowych) estetykę, którą w popkulturze znamy od lat. Dlatego też piszę, że nic z tego nie wynika, bo masowy słuchacz nie zinterpretuje jej postaci w sposób nowy (to byłoby wartościowe), ale po prostu stwierdzi, że wraz z Gagą - w układzie odniesienia ciągle tym samym - wolno więcej. To co ja dostrzegam w tym bezpośrednim przekazie Germanotty, to nie jest wartość pozytywna, ale stępianie wrażliwości - wmawianie ludziom, że "lepiej" oznacza "bardziej" (i mówię to ja - psycho-fan filmów Żuławskiego, histerycznej ekspresji i w ogóle przesady - ale przesady w służbie czegoś).

Oczywiście jest też przekaz META (i na tym poziomie Gaga faktycznie wydaje mi się interesująca - chodzi o sposób w jaki zrobiła karierę, że pomimo/dzięki estetyce campu zdobyła tak oddanych fanów etc.), ale tak jak wspomniałem wcześniej, wątpię by ten przekaz docierał do mas (zresztą jest on wtórny wobec nachalnej powłoki Gagi).

W ogóle jeszcze jedno skojarzenie: Gaga a Tarantino. Kiedyś bardzo próbowałem znaleźć u Tarantino jakieś sensy, wartości inne niż fajne dialogi i błyskotliwe aluzje - zresztą, broniłem go przed zarzutami o "zręczne rzemieślnictwo". Ale kiedy dłużej się zastanowić to faktycznie: te wszystkie elementy były tam for the sake of being. Zasadnicza różnica polega na tym, że Gaga przypomina bardziej Tarantino z "Bękartów wojny" niż "Pulp Fiction" tzn. z etapu kariery, na którym wyparował wszelki błysk, zniknęły wysublimowane dialogi, a elementy konstrukcji już dawno były ograne. Tak jak Tarantino został już tylko kicz i odwołania, tak Gaga z nie popartego niczym kiczu startuje.

I dlatego mija cel uwaga Błaszczyka, że stygmatyzuję twórcę zw. na niewyrobiony gust jego odbiorców. Problem Gagi nie polega na jej fanach, ale na tym, że jej produkt, niezależnie do jakich fanów by nie trafił, pozostaje przeciętny, pozbawiony niuansów i na dłuższą metę męczący.


lukaszblaszczyk 2 26   07/05/10, 16:58  
No tak, w momencie, w którym kwestionujesz pozamuzyczną wartość produktu, jakim jest Gaga, to faktycznie moja uwaga mija cel. Sądziłem po prostu, że przedstawiasz to tak: muzycznie Gaga jest żadna, pozamuzycznie ciekawa, ale gros jej fanów i tak tej pozamuzycznej otoczki nie kuma.
martaslomka 10 43   07/05/10, 17:18  
Oj, Pawle, problem z tą rozmową wygląda tak, że Ty już obrałeś dawno temu stanowisko na nie i nic Cię nie przekona, podobnie jak mnie – w tej chwili – w drugą stronę. :) Jeśli chodzi o wideoklip do „Telephone” to najbardziej inspirującą rzeczą, jaka się w nim pojawia, są ujęcia, gdy Gaga jest naga i owinięta w strategicznych miejscach taśmą policyjną z napisami „crime” – sorry, ale to jest rewelacyjne. Znakomity jest też motyw, gdy Gaga szykuje truciznę – składniki, które tam dorzuca, noszą nazwy zaczęrpnięte z „Gwiezdnych wojen” – kapitalna symbolika technologii i futuryzmu w zbrodni przeciwko po pierwsze mężczyźnie, po drugie ludzkości, bo przecież tam ostatecznie ginie cały bar. Co do „Bad Romance” to kwestia prezentowania tam swojej urody też jej dyskusyjna – znajdują się tam przecież sceny, gdzie makijaż i kostium jednoznacznie nawiązuje do transwestytyzmu. Albo zielona kreacja od McQueena w BR – to jest również operowanie turpizmem. Dla mnie te wideoklipy nie są przeciętne, to są najlepsze teledyski, jakie widziałam od kilkunastu lat, serio (przy czym Telephone moim zdaniem słabszy i od BR, i od Video Phone, ale przede wszystkim przez nieustanne zaburzanie flow dialogami).

@ albo: pani uprawia taniec synchroniczny przed swoim kochankiem i... już

Nie mogę sobie przypomnieć tej sceny. O co chodzi?

@ona zamiast eksponować swoje braki stara się je ukryć przecież
Trochę o tym pisałam wcześniej: „Aby zbliżyć się do esencji Lady Gagi, trzeba uchwycić jej pokrętną logikę: znajdź estetykę, która będzie nasycona niewiarygodnym obrzydzeniem, szpetotą i jednocześnie będzie generować irracjonalne piękno oraz nieskończony seksapil. Gdy Gaga przykleja sobie do twarzy tysiące koralików, przyodziewa geometryczne kostiumy, owija się taśmą policyjną, przyczepia do łba homara, fetyszyzuje ciało, nakłada transwestycki makijaż, napastuje orkę i uruchamia pochód grubiańskich syntezatorów oraz ordynarnego bitu – tak, ona chce być piękna. Na swój wypoczwarzony, nerwowy i graniczny sposób: z jednej strony nawiązujący do współczesnego, powszechnego kanonu urody, z drugiej gloryfikujący wrażliwość niepożądaną i niewygodną.”
kubaambrozewski 12 98   07/05/10, 17:32  
Paweł Sajewicz = mój człowiek!
jordan_babula 0 1   08/05/10, 09:28  
Tekst fascynujący. Gratuluję autorce wiedzy i umiejętności analitycznych. Podoba mi się również próba „prawdziwie obiektywnego” podejścia do sprawy. Sam podszedłem do tekstu Szubrychta dosyć bezkrytycznie, lecz jej uwagi otworzyły mi oczy na to, że i świetnych autorów należy sprawdzać. Wydaje mi się jednak, że w tym wszystkim Marta Słomka nie uniknęła jednak pewnej stronniczości a nawet (może nieświadomie) posłużyła się manipulacją.
Zastanawiam się, czy nie nastąpiło tu pomieszanie pojęć sztuki, kultury i popkultury. Jeśli Gaga ma wpływ na budzenie społecznej świadomości feministycznej – a z tego co rozumiem, ma bardzo duży – to nie sądzę, aby to wynikało z tekstów, jakie układa, ani z tego, czy we włosy wplecie sobie telefon czy coś innego, albo jaką będzie miała choreografię, ale raczej z jej wypowiedzi publicznych. Gaga jest wtedy ważna jako osoba publiczna, której głos, ze względu na masowe zainteresowanie publiczności i mediów jest słyszalny, ale nie jako artystka.
Zabawne jest z jednej strony wypunktowanie przez autorkę, a z drugiej strony pogłębianie przez nią podziału na „świat muzyki rockowej” (ironicznie nazywany przez nią lepszym) i popowej. Ja pochodzę z „rockowej strony mocy”, więc też jestem pewnie nieobiektywny, ale raczej się nie pomylę pisząc, że niestety muzyce pop nie przysługuje społeczne pozwolenie na wypowiadanie się na tematy ogólne. Nieliczne wyjątki poprzedzające regułę to utwory w stylu „Heal The World”, ale o wolności czy nierównościach społecznych może śpiewać Bob Dylan, a nie Rihanna (wyjątkiem jest zapewne rasizm – Czarni reprezentanci sceny po mają silny mandat by o nim mówić). Gdy Doda wplata w tekst jednego ze swoich przebojów wers o tym, że „nie jadłeś dziś ciepłego obiadu” (jako „oko” puszczone do dzieci z naprawdę biednych rodzin) jest to w najwyższym stopniu bulwersujące.
Dyskusji o granicach sztuki nigdy byśmy nie skończyli. Ja sam uważam na przykład twórczość zespołu ABBA za sztukę, chociaż sztukę w obrębie muzyki popularnej. Wśród utworów Madonny, jakkolwiek lubię jej przeboje z wczesnych lat, jak „Material Girl” czy „Like A Prayer”, nie znajduję pozycji, które w piosenkowym kunszcie choć w jednej czwartej dorównywały piosenkom ABBY. U Lady Gaga wszakże takie znalazłem. I dlatego lubię Gagę. Lubię ją za dwie piosenki, które dzięki jej wokalnej ekspresji a przede wszystkim mocnym/dobrym/chwytliwym melodiom trafiają w moją wrażliwość. Tu wkraczam na teren wypowiedzi absolutnie subiektywnej, więc krótko: nie obchodzi mnie nijak cały „pakiet”, o jakim pisze Marta Słomka. Naprawdę podobają mi się utwory „Poker Face” i „Bad Romance”. Coś mi robią takiego, że chcę ich słuchać. I jeśli za sprawą czarodziejskich mocy mogą stać się muzycznie 10-20% lepsze kosztem teledysków i kostiumów – wchodzę w to.
A teraz punkt końcowy. Autorko: jest tak, że dla niektórych jest szalenie istotne, czy gwiazda sama układa swoje utwory, czy nie. Może Ty podchodzisz do tego inaczej, ale dla części (nie wiem jak dużej, ale na pewno niemałej) odbiorców muzyki (tak, tak, głównie miłośników rocka) jest to informacja podstawowa. Gdy ktoś śpiewając teksty i wykonując określone melodie wyraża swoje emocje, swoją wrażliwość i swoje przekonania - możemy mu zaufać. Gdy po prostu odgrywa swoją rolę, wtedy możemy co najwyżej oceniać jego biegłość techniczną. Dlatego ja sam lubię „Gagę w pakiecie”, czyli jej twórczość i ją jako artystkę – bo sama sobie pisze (aczkolwiek to też przyjmuję na wiarę, bo ma współpracowników, producentów etc. i w gruncie rzeczy nie wiem, ile w jej utworach jest jej autorskich pomysłów). „Czy to, że numer "Off The Wall" napisał Rod Temperton, a nie Michael Jackson umniejsza w jakikolwiek sposób jego wartość?”. Hmmm, czyją wartość, albo też: wartość czego? Wartości utworu nie umniejsza, ale wartość Jacksona jako jego twórcy obraca w gruzy. Naprawdę – bardzo wielu ludzi myśli właśnie takimi kategoriami i nie wiem dlaczego powinni kończyć :)
Jeżeli gdzieś się w tym pisaniu pomyliłem, chętnie zostanę wyprowadzony z błędu.
pawel_sajewicz 74 36   08/05/10, 15:15  
Ejże, Martu, OCZYWIŚCIE, że dam się przekonać. Gdyby było inaczej, w ogóle nie wdawałbym się w polemikę, bo i po co?

Trochę zagalopowałem się w stwierdzeniu, że twórczość Gagi jest wyzuta z niuansów - to rzecz jasna nadużycie (twoje uwagi do szczegółów klipu "Telephone" ważne w tym kontekście), natomiast całokształt naprawdę nie wydaje mi się uderzać powyżej przeciętnej (na zasadzie: w ostatnim filmie Polańskiego, począwszy od klasycznie intrygującego początku, jest sporo doskonałych scen, ALE one nie składają się na zadowalający efekt końcowy). Żeby już nie przedłużać, rzucę tylko hasłowo moje wątpliwości co do klipu "Telephone": sztampowe, liniowe prowadzenie akcji (zwłaszcza pierwsze 3 minuty), przewidywalność "fabuły", brak MacGuffina (http://en.wikipedia.org/wiki/MacGuffin) --> widz nie jest zainteresowany zakończeniem itd. na konwencjonalnym potraktowaniu medium teledysku skończywszy (no bo czas trwania nie jest żadną innowacją imo).
martaslomka 10 43   09/05/10, 19:33  
Przede wszystkim dzięki za miłe słowa! Ale do rzeczy:

1. Wbrew pozorom, Gaga niezbyt często wypowiada się publicznie jakoś szerzej, na ogół są to wywiady przy okazji występu w show telewizyjnym, a tam tematy oscylują głównie wokół kilku wątków: muzyka, moda, popkultura, fani, sława plus ewentualnie Polaroid. No i miała też kilka dużych wywiadów do prasy – uogólniając - tematyka podobna. W pewnym momencie połapała się, że faktycznie jest już *osobą publiczną*, i zaangażowała się w dwie spore sprawy: ogromny wiec gejowski w Waszyngtonie w ubiegłym roku, na którym przemawiała, oraz kampanię charytatywną MAC Viva Glam, w której wzięła udział wraz z Cyndi Lauper – chodziło o świadomość seksualną i AIDS. Była jeszcze ta akcja dla Haiti – ale może to zostawmy, przy takich tragediach gwiazdy na ogół angażują się w pomoc – co i jak chcą na tym ugrać, inna sprawa.

Moim zdaniem te publiczne wystąpienia zazębiają i dopełniają się jakoś logicznie z całą resztą jej działalności – nie są ani mniej, ani bardziej istotne i wymowne. Nie chcę być źle zrozumiana – nie uważam, by popkultura diametralnie i zwłaszcza błyskawicznie zmieniała porządek społeczny i świadomość społeczną, sądzę natomiast, że może działać ona podskórnie, podprogowo i między wierszami.

2. Rock etc. Świadomie przerysowałam tę „opozycję”, by podkreślić, jak wciąż żywe – niestety – są te podziały na ambitną, ważką i zaangażowaną muzykę rockową oraz miałki, plastikowy pop – i nie mówię tu wyłącznie o doborze tematów w warstwie lirycznej i pozamuzycznej w ogóle, czyli wizerunku, ale również o samej muzyce, podczas gdy część (tak jak w każdym gatunku istnieje dobra i zła reprezentacja) tej muzyki na poziomie aranżacyjnym czy piosenkopisarskim to są rzeczy wybitne, z tym że popowi wartości często nadal odmawia się niejako z urzędu (to się i tak już bardzo zmieniło, co mnie ogromnie cieszy). Z tego stereotypowego i leniwego myślenia bierze się właśnie brak społecznego przyzwolenia dla popu na wyjście z wyświechtanych schematów. Inna sprawa, że nieszczególnie lubię, gdy treści polityczne/społeczne w muzyce podane są wprost – „Heal The World” albo „Earth Song” Jacksona jest tu właśnie przykładem rażącej naiwnością i patosem piosenki (choć to też odrobinę problematyczne, bo przy MJ musimy wziąć pod uwagę jego szczególnego rodzaju wrażliwość i tę ufność pokładaną w muzyce; innymi słowy wszyscy polegliby tu z kretesem, MJ wciąż jednak broni się w warstwie ideologicznej za sprawą swojej dziwacznej prostoduszności).

Tam, gdzie przekaz utkany jest między wierszami, w metaforach, pokrętnych symbolach, wzrasta moje zainteresowanie. Dlatego też ta linijka Dody jest oczywiście niesmaczna - taki wers wybrzmiałby nie na miejscu w ustach niemalże każdego, niezależnie czy jest artystą popowym, czy bardem. Zły tekst pozostanie złym tekstem. Jednakowoż oczywiście zgodzę się, że w estetyce folkowej, w świecie barda z gitarą czy w muzyce – oględnie mówiąc – wyrastającej z kultury w jakiś sposób uciśnionej przyzwolenie na dobór tematów zaangażowanych oraz retorykę bardziej perswazyjną jest większe. Wszędzie indziej wyczucie smaku oraz zdolność poruszania się w metaforach jest wskazana – tylko sprzeciwiałabym się licencjonowaniu tematów, naprawdę.

3. Siłą Madonny jest idealne połączenie w latach 80. kapitalnej, rewelacyjnie napisanej muzyki oraz totalnie świeżego, coraz odważniejszego wizerunku. Ten pakiet zapewnił jej nieśmiertelność. A najlepszym numerem Madonny, moim skromnym, zdaniem jest „Into The Groove”, ale to może już nam Glebogryzarka rozpisze (żadna uszczypliwość! Na urodziny chciałabym sobie przeczytać top 5 singli Madonny od strony formalnej)

4. Autentyczność. To jest temat, w którym muszę uciec się do bardzo niskich chwytów, ale naprawdę nie wiem, jak to mogę lepiej zobrazować. Po pierwsze, David Bowie w 1972 roku na płycie „Ziggy Stardust” powiedział wszystko o tym, jak wydmuszkowata, groteskowa i naiwna w gruncie rzeczy jest kategoria autentyczności. Gość koncept albumem o przybyszu z kosmosu po prostu zamknął temat. Po drugie, genialny basista zaangażowanego, rockowego zespołu X, który w życiu nie napisał choćby jednego numeru dla tego zespołu, jest mniej autentyczny od lidera, który pisze teksty, oraz gitarzysty, który pisze muzykę? W powszechnym postrzeganiu nie, ponieważ jest członkiem zespołu rockowego. Czy rewelacyjna wokalistka pop Y jest autentyczna, gdy śpiewa teksty pana A do muzyki pana B, jest autentyczna? W powszechnym postrzeganiu nie, ponieważ jest piosenkarką pop. Czy Elvis Presley był autentyczny? Wszak śpiewał „tylko” czyjeś piosenki. „Gdy ktoś śpiewając teksty i wykonując określone melodie wyraża swoje emocje, swoją wrażliwość i swoje przekonania - możemy mu zaufać” – napisałeś, Jordanie, ale zaraz, wokalista nie jest wyłącznie zaprogramowanym do wydobywania dźwięków robotem – śpiewanie, performens, interpretacja – to wszystko również jest sztuką, w której kumulują się charyzma, talent, emocje, wrażliwość i kreatywność wykonawcy. Ostateczna wersja zawsze jest przefiltrowana przez osobowość wykonującego dany utwór, nigdy prawdopodobnie nie jest to wyłącznie czysta biegłość techniczna. W moim świecie Jackson jako interpretator muzyki i liryka Tempertona jest artystą, nie wyłącznie przekaźnikiem emocji kogoś innego. A kapitalny utwór wciąż pozostaje kapitalnym utworem, niezależnie czy napisał go Temperton, czy Jackson.
martaslomka 10 43   09/05/10, 19:58  
@Paweł
@Trochę zagalopowałem się w stwierdzeniu, że twórczość Gagi jest wyzuta z niuansów - to rzecz jasna nadużycie (twoje uwagi do szczegółów klipu "Telephone" ważne w tym kontekście), natomiast całokształt naprawdę nie wydaje mi się uderzać powyżej przeciętnej

No a mnie się wydaje, że - w konwencji świata popkultury - całokształt tej kreacji uderza ponad przeciętną, na wyjaśnienie czego poświęciłam już naprawdę kilkadziesiąt tysięcy znaków tu i ówdzie - i jak to rozwiążemy, kto ma rację? :)

Tak mi teraz przyszło do głowy, okej, może się wygłupię, ale niech będzie: jeśli potraktować „Video Phone” i „Telephone” jako obrazy, które w pewnym sensie się zazębiają, bo stanowią swoje nieformalne przedłużenie, to czy pokrętnym McGuffinem nie będzie tu rzecz niedosłowna – „tarantinowatość”. Zwróć uwagę, że teledysk „Video Phone” otwiera minuta, która wydawała się kompletnie irracjonalna. Przypomnę: Beyonce w masce a la członkowie Obłędu 88 z „Kill Billa” w rytm tarantinowskiej muzyki maszeruje ulicą wraz z męską asystą, zresztą również nawiązującą garniturami z jednej strony do Obłędu 88, z drugiej do „Wściekłych psów”. A następnie totalna zmiana scenografii. WHAAAAAAAAAAAAAAAAT?! O co chodziło z tym Tarantino?! A potem przychodzi „Telephone” i ten motyw Tarantino znajduje swoje uzasadnienie i jesteśmy ciekawi, jak zostanie pociągnięty, chociaż de facto jest to najmniej istotne dla fabuły jako takiej.
michal_wieczorek 0 4   10/05/10, 09:37  
@"znakomity jest też motyw, gdy Gaga szykuje truciznę – składniki, które tam dorzuca, noszą nazwy zaczęrpnięte z „Gwiezdnych wojen” – kapitalna symbolika technologii i futuryzmu w zbrodni przeciwko po pierwsze mężczyźnie, po drugie ludzkości, bo przecież tam ostatecznie ginie cały bar."

tu się wkradło małe przekłamanie. z gwiezdnych wojen jest tylko Fex-M3. Meta-cyanide jest z "Diuny" Herberta i chyba jest to jeszcze ciekawsza symbolika, bo (pomijając wszystkie niuanse) był on aplikowany między innymi osobom, które nie przeszły testu na człowieczeństwo, "zabija wyłącznie zwierzęta". Zresztą już samo wspomnienie Diuny przez Gagę jest frapujące.

Natomiast Tiberium to substancja z serii gier "Command and Conquer" i jest to (za wikipedią): "Extremely toxic and mutagenic to terrestrial life-forms, Tiberium is an extraterrestrial terraforming agent by an alien race known as the Scrin."
martaslomka 10 43   10/05/10, 09:54  
racja, przepraszam za błąd. "Diuny" nie czytałam niestety, ale to wyjaśnienie rozwaliło mi właśnie umysł.
kuwetka 1 15   10/05/10, 21:57  
Znaczy co do tiberium, to dla mnie na pewno to nie było odwołanie psycho-fana C&C, który jest na bieżąco z mitologią, a funkcja tiberium jako "terraforming agent by an alien race known as the Scrin" jest właśnie nowym wynalazkiem (2007? a c&c zaczyna się w 95). Oczywiście nie da się wykluczyć, że chodziło też o tę historię ze Scrinami, ale dla mnie właśnie dla mnie byłoby tosupernadinterpretacyjne dumanie wywołane nadmiarem wiedzy. Ja bym obstawiał jednak (i tak moje uradowane serduszko to zrozumiało, kiedy to zobaczyło), że chodzi o nerdowe symulakrum tiberium, czyli jego zahibernowany obraz z klasycznej serii lat 90, kiedy nie wiadomo było dokładnie co to i po co to, natomiast wiadomo tylko że truje (bezpośrednio) i zarazem jest głównym paliwem i pośrednio walutą ludzkości, a w konsekwencji jedną z głównym przyczyn zagłady tej ludzkości (Tiberium Wars).
proserek 27 107   17/06/10, 13:54  
"współczesna Ameryka jest krajem, który znacznie lepiej poradził sobie z kwestią rasizmu niż dyskryminacji płciowej."
nie, nie poradziła sobie lepiej, tylko inaczej, wybierając przegięcie w drugą stronę. W niektórych stanach istnieją parytety w firmach, na studiach, stypendiach itp, zakładające, że określona liczba osób musi być czarna/pochodzenia latynoamerykańskiego/dodaj inną kategorię rasową.

Nie jestem w stanie w tym momencie przeczytać wszystkich komentarzy i z nimi np polemizować, więc odniosę się tylko do artykułu.
Krótko mówiąc twoim zarzutem wobec pierwszego artykułu jest to, że odmawia Gadze autentyczności, a z drugiej strony mamy zaś artykuł wynoszący ją na piedestał autentyczności, która w naszych czasach jest tak pożądana?

Nie chcę mówić tu o jej muzyce, bo ona po za obecnie istniejącą muzykę popową wykracza w stopniu niewielkim; jak zauważyłaś w tekście jej głównym atutem jest estetyka, którą operuje (tu zgodzę się, że te pierwsze klipy wpisują się w zastaną wcześniej formułę). I ta estetyka w dużym stopniu jest autentyczna, tym bardziej, iż jest bardzo radykalna i krzykliwa, epatująca erotyzmem, a czasami nawet autodestrukcją, co niekoniecznie może się podobać w purytańskiej Ameryce.
Co do jej kwestii "autentyczności". W świecie popu przyjęła się od pewnego czasu zasada: mamy showbiznes, w którym jest dużo gotówki na stworzenie dobrze sprzedającego się produktu, dzięki któremu zrobimy jeszcze więcej kasy i wszystko się dalej będzie kręciło, tak jak dotychczas. Znajdujemy sobie dziewczynkę/chłopaka który jest mniej lub bardziej charyzmatyczny, ma dryg do występowania na scenie, niezłą aparycję, śpiewa w porządku, ale zawsze można mu elektronikę podkręcić. Piszemy piosenki dla i są one wydawane pod jej/jego nazwiskiem/pseudonimem. To jest bardzo uproszczone, jednak kluczowe jest to, że na sukces jednej osoby pracuje tysiąc, które tworzą tę całą machinę i nad którą nikt się nie zastanawia. A to są ogromne rzesze ludzi i ogromne pieniądze, które do nich trafiają. To tak, jak nikt nigdy się nie zastanawia nad tym, kto produkuje najbanalniejesze przedmioty codziennego użytku, jak np. zakrętki od butelek. Obecna rzeczywistość - zwłaszcza materialna - jest, wskutek globalizacji i dążenia do zminimalizowania kosztów produkcji, tak rozciągnięta, że nie sposób jest ogarnąć umysłem wszystkich jej aspektów.
W ten sposób autentyczność można by rozumieć dostarczanie konsumentom produktów, które pochodzą z jednego źródła. Bo wszyscy wiedzą, że ten czy tamten wykonawca pisze swoje piosenki i projektuje swoją garderobę.
Ponieważ już zeszłam trochę z tematu zbliżając się do szerszych rozważań na temat globalizacji i współczesnego kapitalizmu, wracam do kwestii Lady G. Tak, uważam, że na pewnym poziomie jest bardziej autentyczna niż inne gwiazdy popu, ponieważ to nie ktoś z niej zrobił produkt, to nie ktoś ją wykreował. To ona siebie kreuje i tworzy swój produkt i swoją markę - w każdym razie w dużej mierze - i to daje jej sporą dozę niezależności i możliwości manipulacji w drugą stronę.
pnmedia 0 1   14/10/10, 00:00  
Gdyby nie ciężka robota w studiu nikt by tutaj o niej nie pisał. Mnie ciekawi, a niestety nikt w kraju o tym nie pisze, kto stoi za jej muzyką. Tylko ona? Byłaby genialniejsza od Madonny. Red One? Może jeszcze ktoś inny. Czy to Ona wpadła na pomysł przearanżowywania utworów na quasi rockową nutę w wersjach koncertowych czy też pomaga jej w tym świetny dyrektor muzyczny, taki współczesny Quincy Jones?
Czy pani Marta bądź ktokolwiek zna odpowiedź? Bom ciekaw okrutnie...