Nie jesteś zalogowany

"The Hours" (2002)

2010-11-16 19:31:05

reż. Stephen Daldry

Clarissa Vaughn: That is what we do. That is what people do. They stay alive for each other.

vs.

Virginia Woolf: Someone has to die in order that the rest of us should value life more. It’s contrast.

4.5/5

Ostatnio obejrzane w październiku 2010 r.

 


"The Last Picture Show" (1971)

2010-11-16 19:28:11

reż. Peter Bogdanovich

„Last Picture Show” koncentrując się wokół kilku scen z życia wiejskiej społeczności, nie posiada fabuły jako takiej. Pomimo tego, film Bogdanovicha jest mistrzowskim ćwiczeniem w sztuce opowiadania i angażuje uwagę widza w każdej minucie seansu. Bogdanovich nakręcił swój mainstreamowy debiut, używając języka pozbawionego ekspresji, w taki sposób, że milcząca, pasywna postawa bohaterów wydaje się nie do zniesienia, a ich namiętności są tym bardziej przejmujące. Niewiele jest obrazów bliższych życiu niż „The Last Picture Show”.   

4/5

Obejrzane w sierpniu 2010 r.

 


"A Serious Man" (2009)

2010-11-14 22:41:06

reż. Ethan i Joel Cohen

Młody chłopak przychodzi do starego rabina i oczekując na słowa, które mają przeprowadzić go przez życie, słyszy tekst piosenki Jefferson Airplane. „When the truth is found to be lies, and all the joy within you dies… You better find somebody to love”. Lepszych wskazówek nie dostanie. Dorosły człowiek przychodzi do rabina i poszukując słów, które by jego życie JAKKOLWIEK usprawiedliwiły, słyszy opowieść o zębach goja. Kiedy próbuje odnaleźć w niej jakiś sens dla siebie, rabin odpowiada: „A czy to w ogóle ma znaczenie?”.  

5/5

Obejrzane w lipcu 2010 r.

 


"Kids" (1995)

2010-11-14 22:37:55

reż. Larry Clark

Larry Clark miał ambicję przekonać szeroką publiczność, że dzieci to ani mali dorośli, jak chciałoby średniowiecze, ani niewinne laleczki w duchu Shirley Temple, ale żywe, myślące istoty. Więc tytułowe dzieciaki piją, ćpają, gwałcą i nie czują zupełnie nic. Jako terapia wstrząsowa, ich obraz musiał być bardziej szokujący niż kino antyaborcyjne. I podobnie jak ono, przedstawiał płaską, jednowymiarową wersję prawdy. W gruncie rzeczy, dla tego tematu więcej dobrego zrobił nawet „Kick Ass”

3/5

Obejrzane w październiku 2010 r.

 


"Bad Lieutenant: Port Of Call New Orleans" (2009)

2010-11-14 22:33:15

reż. Werner Herzog

Powstaniu tego filmu towarzyszyły spore kontrowersje. Znalazłszy się w krzyżowym ogniu, gdzieś w pół drogi między reżyserem oryginalnego „Złego porucznika” – Ablem Ferrarą (który życzył twórcom remake’u śmierci) – a amerykańskim producentem żądającym przeróbki kultowego obrazu, Werner Herzog wybrnął z tarapatów z niebywałym wdziękiem. Nie tylko podjął z filmem Ferrary dialog, ale w cwany sposób ośmieszył jego przesłanie. O ile „Zły porucznik” z 1992 r. był dziełem szokującym na zewnątrz i głęboko humanistycznym w środku, o tyle czarna komedia Herzoga z pozoru wydawać się może lżejsza w wymowie, ale w rzeczywistości niesie ze sobą przesłanie wiele bardziej nihilistyczne. Źli gliniarze nie zdobywają odkupienia, ale pieniądze, władzę i kobiety.

4/5

Obejrzane podczas ENH 2010

 


#Kino szpiegowskie

2010-11-14 22:28:36

Ostatnio odświeżyłem „Spy Game” Scotta i „Operację Samum” Pasikowskiego. Różnica między polskim i amerykańskim kinem szpiegowskim (*polskie kino szpiegowskie*, ha!) jest taka, że widz kina amerykańskiego rozumie dokładnie tyle, ile pozwala mu rozumieć reżyser. Widz kina polskiego, żeby rozumieć cokolwiek, musi w trakcie seansu robić notatki.

 


# Zapiski ze Skolimowskiego

2010-08-28 12:13:31

Przy okazji tegorocznej ENH załapałem się na ledwie dwa pokazy, z których jednym była projekcja zapomnianego, niskobudżetowego „Latarniowca” (1985) Jerzego Skolimowskiego. Wymuszony, sztampowy i groteskowo nonszalancki thriller (!) przypomniał mi o schowanej do szuflady notatce z innych filmów Polaka i kazał raz jeszcze zadać sobie pytanie o rangę tej twórczości. Już biografia reżysera sugeruje fascynującą sprzeczność – zaczynał jako bokser, skończył jako malarz – to jest niedopasowanie misjonarskich ambicji do twórczych możliwości. Z jednej strony mamy bowiem niestrudzonego wojownika o sztukę, z drugiej zapatrzonego w siebie artiste (z francuska rzecz jasna), którego niedostatki warsztatowe miast faktycznie o tę sztukę walczyć, skazują ją na śmieszność.

 

„Latarniowiec” to doskonały przykład: amerykański debiut Skolimowskiego, nakręcony pod zamówienie, według cudzego, niewiarygodnie banalnego scenariusza. Trzech uciekających przed pościgiem gangsterów dostaje się na stojący nieopodal wybrzeża latarniowiec i terroryzuje jego załogę. Kapitan statku to zdegradowany po wojnie marynarz, kryjący „bolesną tajemnicę” i „pozostający w konflikcie z dorastającym synem”; szef gangsterów to Robert Duvall w panamskim kapeluszu, z wąsikiem i nieco gejowskimi skłonnościami (każe tytułować siebie „doktorem”, sic!); gangsterzy to dwaj idioci – jeden zdziecinniały, drugi agresywny; no i jest jeszcze archetypiczny kucharz murzyn. Doskonały materiał na tragifarsę zostaje potraktowany przez Skolimowskiego śmiertelnie poważnie: tam gdzie inni, korzystając z amerykańskich pieniędzy i aktorskiego talentu (Duvall, Brandauer) powiedzieliby „Okej, zabawmy się”, Polak z uporem maniaka próbuje udowodnić to, co dla każdego jest oczywiste – dwoi się i troi, by ośmieszyć konwencję, treść, generalnie cały model kina gatunków, ale w efekcie uzyskuje głębokie zażenowanie widzów. Podobnie w „Przygodach Gerrarda” (1969) odbija się to rozdarcie między formą, w której Skolimowski funkcjonuje i jej ograniczeniami, którymi pogardza (znana uwaga: „Mnie się wtedy wydawało, że mogę zrobić film z czegokolwiek, choćby z karty dań”). Gdyby jednak to rozdarcie było świadomym wyborem, mogłoby ekscytować, a przecież stanowi ono wyraz zagubienia, wątpliwości i braku konsekwencji. Sam reżyser w prologu do swoich „Rąk do góry” (1967) mówi: „Czy kino nie jest pomniejszą ze sztuk, jeśli może wzbudzać poklask efektownymi środkami?”.

 

Problem ze Skolimowskim jest jednak bardziej złożony. Oto twórca w równym stopniu ułomny, co utalentowany, o wysoce autorskim stylu – oryginalnym, rozpoznawalnym i zapamiętywalnym. Debiutancki „Rysopis” (1964) posiada cechy filmu typowo „skolimowskiego” – zakłopotany bohater (bo wszyscy jego porte-parole zdają się zakłopotani) snuje się po ekranie w szeregu surrealistycznie-realistycznych (możliwych, ale nieprawdopodobnych) scen, jakby wespół z reżyserem szukając uzasadnienia dla swojej obecności w filmie. 20 lat później, w najsłynniejszym (ale rozczarowującym) obrazie Polaka – „Moonlighting” (1982) – Jeremy Irons, jako szef grupy polskich robotników w Londynie, próbuje ukryć przed swoimi towarzyszami fakt ogłoszenia stanu wojennego w ojczyźnie; do szarego świata wkrada się element absurdu, który bohater stara się okiełznać. Okazjonalnie, jak w „Krzyku” (1978), by zobrazować owo współistnienie codzienności i nieprawdopodobieństwa, Skolimowski posługuje się fantastyczną konwencją, ale w jego wydaniu ma ona więcej wspólnego z magicznym realizmem opowiadań Borgesa (których „Krzyk” wydaje się przetworzeniem) niż takim, powiedzmy, „Lokatorem” Polańskiego.

 

Zakończenia „Rysopisu”, „Moonlighting” czy „Czterech nocy z Anną” nie stanowią rozwiązania, a widz wie po seansie niewiele więcej niż przed nim. Jeśli wziąć pod uwagę malarski wątek w karierze Polaka, wówczas jego twórczość wydaje się zaledwie szkicem „na temat”. Np. genezy „Czterech nocy z Anną” (2008) należy szukać w krótkiej notce prasowej: nieszczęśliwie zakochany mężczyzna usypia swoją wybrankę, by móc przebywać przy niej nocą. To wszystko czego Skolimowski potrzebuje, by stworzyć film, a film ten sprowadzić można do jednego sugestywnego ujęcia: obrazu (!) mężczyzny siedzącego u wezgłowia łóżka. „Cztery noce z Anną”, ostatnie dzieło reżysera, wydaje się jednocześnie jego najpełniejszym dokonaniem. Tak jakby w sercu siedemdziesięciolatka w końcu zapanowała zgoda na targające nim sprzeczności. 

 


"The Texas Chainsaw Massacre" (1974)

2010-07-14 12:17:16

reż. Tobe Hopper

Niezależnie od generalnej jakości ich produkcji, niegdysiejsi twórcy szokowego kina klasy B, do pewnego stopnia pozostawali wizjonerami. Weźmy Dario Argento, bodaj najbardziej „zmysłowego” z reżyserów lat 70., i jego credo: w ostatecznym rozrachunku, tym co widz zapamięta nie jest nielogiczna fabuła, ale szaleństwo kolorów, muzyki i innych bodźców oddziałujących na świadomość (nie bez kozery, dwa jego czołowe filmy to „Szepty” i „Głęboka czerwień”). Albo Ruggero Deodato, którego „Cannibal Holocaust” może być najgłupszym filmem wszechczasów, ale jest też jednym z najpiękniej nakręconych. Nieważne zatem, czy wynudzicie się podczas seansu „Teksańskiej Masakry” – obraz Leatherface’a „tańczącego” w promieniach zachodzącego słońca pozostanie z wami na zawsze.

3/5

Obejrzane 12 lipca 2010 r.


"The Fly" (1986)

2010-07-14 12:10:55

reż. David Cronenberg

W „Musze” nieprawdopodobna historia zostaje opowiedziana za pomocą zupełnie wiarygodnego języka. Nie sceny z pogranicza kina gore, ale uwagi na temat obsesji ludzkim ciałem – jego fetyszyzacja z jednej, i strach przed nim z drugiej strony – są tu najbardziej przerażające. Ciało, podobnie jak w innych filmach Cronenberga i tutaj służy za fizyczną emanację obsesji ducha (manii, fobii, uzależnień). Transgresja zawsze wiąże się z degradacją człowieczeństwa w jego namacalnym – cielesnym – wymiarze i zawsze jest tym, co bohaterów kanadyjskiego reżysera pociąga i jednocześnie prowadzi do upadku. Nie bez przypadku w pamięci widzów pozostaje scena, w której Geena Davies rodzi olbrzymią larwę muchy („I want this thing out of my body!”). Niektórych rzeczy *ludzie* robić nie powinni.

4/5

Obejrzane 10 lipca 2010 r.


"A Single Man" (2009)

2010-07-14 12:04:52

reż. Tom Ford

Odnoszę wrażenie, że gdyby historia George’a Falconera była historią o podtekście heteroseksualnym, straciłaby rację bytu. Wy oceńcie sami czy to jest zaleta, czy wada tego filmu.

3/5

Obejrzane w czerwcu 2010 r.


« wróć 1 2 3 4 5 6 7 8 czytaj dalej »