Nie jesteś zalogowany

 muzyka vs. alterart

2010-07-12 03:52:58

 

Czyli muzyczne i niemuzyczne osobiste wrażenie zebrane na lotnisku Babie Doły, gdzie tego roku trudno było o powielanie zeszłorocznej argumentacji openerowiczów-obcokrajowców: "skoro line-up niewiele różni się od festiwali na zachodzie, a cena dużo niższa, to po co przepłacać?".

Wstęp

Decyzja wyjazdu do Gdyni na całe 4 dni została podjęta spontanicznie na tydzień przed Heinekenem, bo oficjalny plan pięcioletni zakładał wyjazd na jeden dzień (piątek, Pavement!). Nie będę sie rozpisywać na temat wspaniałych warunków mieszkaniowo-sanitarnych na polu namiotowym, bo jakie są każdy doświadczył bądź zasłyszał. Na wstępie potrzeba jednak kilku uwag co do ogólnej organizacji i logistyki, a w tej kwestii AlterArt ewidentnie wysnuł pożyteczne wnioski z zeszłorocznego festiwalu. Zamiana Sceny World i Tent, budząca irracjonalne i absurdalne protesty (psychologia tłumu), była nieprzypadkowym działaniem mającym rozładować ów tłum (o ironio); podobnie zwiększenie odległości pomiędzy wszystkim, rozłożenie dodatkowych barierek przed Mainem itd.

Podobna kwestia tyczy się – albowiem i tu pojawiał się zarzut, skądinąd słuszny – znacznie mniej „gwiazdorskiego” line-upu w porównaniu do edycji w 2009 roku. Tu także celem było zminimalizowanie tłumów, takich jak na koncertach Placebo czy The Prodigy; skąd więc podwyżka cen biletów? Tego już dobrą wolą organizatorów wytłumaczyć się nie da.

Dzień 1

Widziane w całości:

Yeasayer

Aby nie owijać w bawełnę, zastrzegam, że oczywiście nie mogę się powstrzymać od porównań Open'era z Primaverą, choć – szczerze – w większości kwestii nie ma nawet powodu, aby do takowych przystępować. Jednak z tych dwóch zespołów, które grały i tu i tam – a więc Pavement i Yeasayer – oba według mnie wypadły troszeczkę lepiej na Open'erze (proszę nie gapić się takim zbaraniałym wzrokiem w monitor, jestem tak samo zaskoczona; zaznaczam, że to jest tylko troszeczkę i z pewnością spowodowane raczej bardzo nieobiektywnymi czynnikami).

Po pierwsze na Yeasayerze nie było zaćpanych fanów, których tolerować można jedynie na rave'ach z prawdziwego zdarzenia, uskuteczniane było co najwyżej kulturalne podpalanie w sympatycznej atmosferze. Nagłośnienie co prawda gorsze, ale nikt przynajmniej mi w odbiorze koncertu nie przeszkadzał. Odniosłam też wrażenie, iż więcej było zabawy z dźwiękiem, więcej rozbudowanych wstępów do piosenek, które przynoszą mi o tyle dużo frajdy, że mogę zgadywać, co to za piosenka będzie (tak jak to było w przypadku Chidren, kiedy mój zmysł antycypacji osiągnął poziom niemal mistyczny, napędzany chyba narkotyiem z Diuny i od pierwszego uderzenia perkusji wiedziałam, o który kawałek chodzi - to był mój osobisty win). Nie zagrali Love Me Girl - rozumiem, że można się zmęczyć graniem jakiejś piosenki, o którą wszyscy ich proszą, bo zaczynam dochodzić do wniosku, iż właśnie dlatego nie zagrali jej ani na Primaverze ani na Openerze.

Tricky

Był to drugi raz kiedy widziałam Tricky'ego, po 2008 roku w Paryżu. Nie oceniłabym tego koncertu jako zły, bo zbyt rozciągnięte i nużące w niektórych momentach kawałki, rekompensował naspeedowany Tricky i gra blondwłosej basistki. Publiczność wydawała się zahipnotyzowana rzucającym się do mikrofonu Trickym; i choć mi również, nie ukrywam, się podobało, to jednak czegoś zabrakło, zabrakło tej charakterystycznych dla jego muzyki cudownie warstwowych, polifonicznych dźwięków, zwłaszcza na początku trudno było to wyłapać (dźwiękowcy, grrr). 

Odniosłam ponadto wrażenie - i nie dotyczy to tylko koncertu Tricky'ego, tylko w ogóle niektórych koncertów, że Ziółkowski rozmawia sobie z artystami i ich menedżerami i rzuca niby mimo chodem - "słuchajcie, ale może byście postawili trochę bardziej na gitary, bo Polacy lubią rocka i chcieli by usłyszeć takiego gitarowego grania trochę więcej, bardzo możliwe, że inaczej to im się może nie spodobać... ale nie, nie, nie mówię, przecież, że wyjdą z koncertu czy coś, tak  ogóle to grajcie co chcecie, ja przecież nic NIE sugeruję"

Groove Armada

Nie znam nowej płyty Groove Armady, ani szczerze mówiąc wnikliwie całej ich dyskografii, a koncert zeszłoroczny w Pomarańczowej Warszawie był raczej dla mnie rozczarowaniem niż przyczynkiem do ekscytacji, tym niemniej w Gdyni sprawdzili sie dużo lepiej. Nie wiem też, czy to utwory z nowej płyty to te, które przeplatały oldschoolowe house'owe brzmienie z nowoczesnym ciężkim bitem, zaskarbiającym sobie pisk warszawskiej „electro-posthitlerowskiej-młodzieży”, jakkolwiek brzmiało to świetnie przemieszane ze starszymi hitami. Wokalistka - jak zawsze chyba - niezawodnie rozkręcała show i publikę, a ogólnie cały koncert wypadł raczej na plus.

Widziane fragmenty:

Pearl Jam

Z daleko podglądnęłam sobie kilka kawałków Pearl Jam, gwiazdy dnia pierwszego (znowu nie przypadkowe jej ustawienie właśnie na czwartek! Nie zapobiegło to jednak katastrofalnemu korkowi prawdziwie zapobiegliwych fanów wpadających na ich koncert w ostatniej chwili i ich zderzeniu ze skandalicznie nieprzygotowaną obsługą). Trudno mi się wypowiadać, bo ani ich muzyki nie znam dobrze, choć brzmią na płycie nieźle (nadrabianie zaległości w drodze!) i ewidentnie nieźle też sprawdzali sie na koncercie. Z relacji naocznych psychofanów - było fantastycznie.

Dzień 2

Widziane w całości:

Die Antwoord

Wszystkie zarzuty rzucane w stronę Die Antwoord są bezpodstawne; że wulgarni? Że gówniana muzyka? Że więcej skaczą, pseudorapują, klną i się negliżują niż robią muzykę?

A zaświtało w głowach, że może o to chodzi? W XXI wieku, kiedy już nic nas nie szokuje, kiedy mało kto takie próby szokowania podejmuje, mamy performance odwółujący się do tradycyjnych szokowania metod: nagości, wypróżniania, wulgarności i gwałcenia naszych uszu. Nie można tego koncertu rozpatrywac w innych kategoriach, a w tych na pewno swoje zadanie wykonał. Publika była rozwiksowana (szkoda, że nie grali później i na jakiejś otwartej scenie; Ziółkowski zapewne aż tak daleko w szokowaniu pójśc nie chciał) i rozbawiona, wszyscy się dobrze bawili. To wszystko jako całość było bardzo satysfakcjonujące i jedyny koncert, w którego przypadku - mimo, że mi się podobał - nie żałowałam, iż nie trwał dłużej.

Klaxons

Trudno nie mieć uczuć mieszanych w stosunku do zespołu, który tak drastycznie zmienił wizerunek; niewiele już pozostało z estetyki „newrave'owej”, tak jakby chłopcy z Londynu chcieli usilnie odciąć się od tego joke genre i pokazać, że dojrzeli. I może tak jest istotnie, co ewidentnie dopasowane jest do nowych utworów - całkiem udanie brzmiących na koncercie. Jednak koncert wydawał się bardziej udany dlatego, że wygłodniali fani – i ci którzy w zeszłym roku pojawili się na Vena Music Festival i ci którzy go ominęli, reagowali fantastycznie; nie dlatego, że muzycy dali jakiś wybitny koncert. Było w porządku, ale żeby szał? Niespecjalnie.

Pavement

Moja ocena tego koncertu, co już oczywiście wiedzą wszyscy, nie jest przesadnie obiektywna, ale mimo to mam wrażenia jeszcze lepsze niż z Primavery. Co nie zmienia faktu, że wydaje się, iż Stephen Malkmus był nieco zawiedziony frekwencją – choć spod sceny wydawało się, że jest baaaaaaaardzo dużo ludzi, ci którzy stali z tyłu twierdzą, że było niewiele, porównując do innych koncertów w namiocie.

No cóż, Pavement nigdy nie trafił do Polski w taki sposób, jak trafił na zachód, trzeba pamiętać, że rozpadli się tuż przed początkiem zapóźnionego rozwoju takiej kultury muzycznej, jaką oglądamy współcześnie  w Rzeczpospolitej. 

Jak już wspomniane zostało, mam odrobinę lepsze wrażenia niż z San Miguel, choć powoli zaczynam się zastanawiać, czy po prostu nie jest to świeże upojenie pokoncertowe, które każe mi tak myśleć. Tak naprawdę cokolwiek by na tej scenie nie zrobili, ja i tak bym ich kochała; to strojenie się, zmienianie gitar, nonszalanckie i ironiczne odzywki w stronę publiczności - to wszystko jest stuprocentowy Pavement i stuprocentowy Malkmus (bóg hipsterstwa, lol). Oczywiście, nie da się ukryć słabszego nagłośnienia, ale to że jednak ten koncert widnieje żywiej w mojej krótkiej pamięci teraz działa zdecydowanie na jego korzyść.

Widziane mniej więcej w połowie:

Massive Attack

Niewiele to róźniło się od koncertu, który dali przed dwoma laty, ale było to dość, żeby mi po plecach przeszły ciary podczas piosenek, w których na wokalu był 3D. To już moje bardzo prywatne odczucie, że Massive Attack zawsze te ciary wywoływać będzie, a z drugiej strony żal, za zespołem, którego najlepsze lata uż dawno minęły, a jego czas tak naprawdę się skończył. I to już dobrą chwilę temu.

Dzień 3

Widziane w całości:

L.U.C.

Genralnie pierwsze wrażenie było takie – dźwiękowcy i organizatorzy Alter Art wyrazu soundcheck w swoim słowniku nie posiadają, bo nie był to jedyny koncert, na którym kilka pierwszych kawałki brzmiały jakby zespół twojego 12letniego brata grał w piwnicy na grzebieniu, podczas gdy sąsiad wierci dziurę w ścianie w sobotnie przedpołudnie. 

Gdy już technicy wrócili z przerwy na dziesięciodaniowy obiad, poziom zajebistości rósł z minuty na minutę. L.U.C., jak każdy człowiek ze zrytym baniakiem, to ktoś, z kim odnajduję wspólny język; starał się jak mógł, fikał, krzyczał, zabawiał, opowiadał, rozśmieszał, dedykował, performensował w pełnym słońcu, by pod koniec koncertu mieć wielką widownię. Niestety surrealistyczne dźwięki i teksty zasługują na osłonę nocy, być może na jakiejś mniejszej scenie – choć kto wie, czy wtedy bym poszła go obejrzeć.

Regina Spektor

Początek był słaby – irytowały mnie nieziemsko skrzypce i wiolonczela, dobrze, ze urocza Regina i jej perkusista równoważyli te zakłócające koncert w paskudny sposób smyki. Najlepsza część koncertu zaczęła się, gdy Regina zagrała sama (choć od razu zaczęłam tęsknić za perkusistą), a już 2 utwory zagrane na gitarze wygrały cały koncert, zaraz po nich uplasowało się obijanie krzesełka. Jej muzyka jest ładna i to w sposób, który trafia do wielu ludzi - pię kny głos pięknej kobiety pięknie grającej na fortepianie; i rzeczywiście nie rozczarowała, ale za tę pierwszą połowę ze smykami wyższej oceny niż 5/10 bym nie dała.

Hot Chip

Nareszcie, wyczekiwane przeze mnie Hot Chip. Wprawdzie ich też już oglądałam skaczących po scenie, lecz w wybitnie niesprzyjających okolicznościach (światło dzienne, mała scena itepe), a mimo to, te 2 lata temu zrobili na mnie świetne wrażenie. Tak jak wtedy w Paryżu – były rozwinięte wersje, zabawa dźwiękami, tym razem przyprawione dodatkowo perkusistą grającym partię na klawiszach. Tak jak się spodziewałam, nowa płyta zaczyna do mnie coraz bardziej przemawiać. Tego też oczekiwałam po tym koncercie – że pomoże mi ją zrozumieć, rozgryźć, a przynajmniej – z nią się zaprzyjaźnić. Brakowało jednak kilku kawałków ze starszych płyt, a i nieco dłuższego koncertu, zwłaszcza iż był to finałowy koncert tego dnia i spokojnie Ziólkowski mógł im odpalić trochę więcej gotówki, żeby zagrali więcej.

Widziane fragmenty:

Niwea

Nie, nie rozkminiam tego zespołu. Zajebista muzyka? Jest. Surrealistyczne teksty? Są. Co najmniej jeden freak w zespole? Jest. Beznadziejny, zagłuszający wszystko, krzyczący wokal? Niestety też.

Nie mogę ukryć, że gdyby właśnie nie ten wokal - w którym jest zapewne jakiś zamysł - jarałabym się Niweą podobnie jak wszyscy. Dajcie znać chłopcy, kiedy nagracie wersje karaoke!

Skunk Anansie

Dostali ode mnie czas na 2 piosenki, bo niestety przegrywali konkurencję z Reginą (choć jako 10letnie słoneczko namiętnie słuchałam solowej twórczości Skin). Gdyby nie – mimo wszystko silniejszy – sentyment do Reginy, chętnie zostałabym na całym koncercie.

Kasabian

Kazus Pearl Jam – siedziałam sobie przez kilka piosenek na tyłach i było w porządku.

Dzień 4

Widziane w całości:

Kings of Convenience

Zdecydowanie pozytywne zaskoczenie, mimo wysokich w stosunku do nich oczekiwań. Bo przecież wszyscy wiedzą, że grają bez zarzutu śliczną muzykę, sa niesłychanie uroczy, a Erlend cudownie buja bioderkami. Ale – w przeciweństwie do Reginy – muzycy gościnni, czyli basista i skrzypek dobrze zgrywali się z ich brzmieniem i nie byli bynamniej jedynie backupem dla gwoździa programu („no bo to przecież nie wypada grać w jedną lub dwie osoby, co ludzie pomyślą?”). Cudowny kontakt z publicznością, sposób opowiadania anegdotek naprawdę potrafi rozbroić najbardziej negatywnie nastawionych do nich ludzi. Aż przykro się robi, kiedy sobie pomyślisz, że ten zespół ma na koncie 4 płyty i nikt ich przed Ziółkowskim do Polski zaprosić nie raczył.

The Dead Weather

Co by nie sądzić o muzyce Jacka White'a, czy się go lubi czy nie, nie można powiedzieć, że ten człowiek nie wie jak pisać wpadające w ucho riffy, co słychać na jego najnowszym projekcie chyba najlepiej od czasów starszych Stripes'ów. Ponadto to jest słyszalne na pierwszy rzut ucha, a na koncercie widoczne na pierwszy rzut oka, że to są muzycy z prawdziwego zdarzenia. Na scenie stanęła grupa profesjonalistów, doświadczonych ludzi, zgranych, dających z siebie wszystko, a równocześnie wcale nie wystudiowanych, znużonych czy uładzonych. Choć wcześniej słuchała odrobinę dokonań tego superzespołu, to dopiero na koncercie ludzie nie do końca przekonani – tak jak ja – mogą ten fenomen pojąć.

Pleq

Właściwie nie mam nic więcej do napisania po za tym, że były glitche i połamany ambient wyzwalające we mnie chorobę sierocą. To było to, czego człowiek potrzebuje na sam koniec festiwalu.

Widziane mniej więcej w połowie:

Fatboy Slim

Druga połowa Fatboy Slima, którą widziałam, nie była niczym więcej czym miała być – czyli dobrą wiksą na koniec festu. Nic dziwnego więc, że ci, którzy spodziewali się koncertu, grania jego wielkich hitów byli zawiedzeni. Oczywiście nie był to najlepszy koncert jaki widziałam – to z resztą nawet nie był KONCERT, to był dj set – ale był w porządku, na tyle żeby sobie potańczyć i zwyczajnie - profesjonalnie rozkręcona impreza, nic więcej, na której można by sobie rave'ować do rana. Aż tyle? Tylko tyle. Na początku byłam do niego bardzo entuzjastycznie nastawiona, teraz dochodzę do wniosku, że jeśli to miał być finałowy koncert festiwalu, to to był żal i rozpacz.

Widziane fragmenty:

The Hives

The Hives słyszałam do słownie niecałą piosenkę, przechodząc obok Sceny Głównej i skoro już z tego fragmentu wyraźnie widać było, że jest fajowo, to na całym koncercie musiało być naprawdę świetnie. Żałuję, że nie byłam, ale nie można mieć wszystkiego.

Archive

Niestety, przez połowę Archive w jakiejś absurdalnej pogoni za moimi znajomymi, których przez pół godziny nie mogłam znaleźć. Zostało mi ostatnie 25 minut, które było niezłe, zwłaszcza, że wtedy nie wychodził już na scenę psujący wszystko mc. Ostatni kawałek był natomiast okropnie nudny, wokalistka zawodziła jakby ją ktoś ze skóry obdzierał. 

Nie wiem też na ile moje zmysły płatają mi figla, lecz odnoszę wrażenie, że wszystkie te kawałki na których się skupiłam, były zbudowane na podobnej zasadzie. Oraz - przede wszystkim - wszystkie zawierały w sobie któryś z elementów mojego ulubionego utwóru Archive, trwającego 18 minut Lights. Czy było tak naprawdę czy to tylko - jak już mówiłam - konsekwencje mojej wypaczonej perecepcji? Nie wiem.

 

Na koniec ciekawostka: opinie zasłyszane.

Fatboy Slim

Słaby jak barszcz, przez pierwsze 15 minut grał swoje hity, potem zrobił disco.

Kyst

Zraziłam się do tego zespołu, mam ich płytę dwa razy przesłuchaną i według mnie, choć zaczyna się dobrze, to z piosenki na piosenkę jest coraz słabsza. Podobno jednak koncert dali bardzo dobry, na tyle, że grupka zachwyconych słuchaczy wywołała ich na nieplanowany bis.

The Hives

Podobno było E.P.I.C.K.O.

Kasabian

Zasłyszane zostały przepotworne opowieści o na całej linii spieprzonym nagłośnieniu.  Podobno zniszczyło świetnie się zapowiadający koncert, choć wszyscy wypierają się tego, twierdząc, że po pierwszym utworze zostało naprawione. Wnioskując po jakości dźwięku i zaangażowaniu dźwiękowców na innych koncertach, jest to totalna bzdura.

 

Było w porządku, ale nie wiem kogo Ziółkowski musiałby w przyszłym roku zaprosić, abym pojechała.

 

 

PS. WIEM, relacja jak zwykle spóźniona i za długa.




Skomentuj

Komentarze: 1

cisza 7 35   12/07/10, 23:20  
Liczyłam, że przeczytam coś o Empire of the Sun :)
Ale Pavement miło :)
Logowanie
Zapamiętaj mnie
Bezpieczne logowanie (SSL)
Zapomniałem hasła
» zarejestruj się!