Nie jesteś zalogowany

 Unsound from the inside

2010-11-16 18:09:26

 

Opornie idzie mi napisanie czegokolwiek o Unsoundzie i chcę się z tego wytłumaczyć: tuż po zakończeniu festiwalu były pomysły, co i jak napisać, brak było tylko środków (komputera) i woli pisania. Teraz pomysły zostały zapomniane i w finalnym rozrachunku nie powstanie nic ciekawego. Uznajmy więc poniższy post za kiepską rozgrzewkę i próbę rozruszania pióra (klawiatury) przy pomocy kilku list i rankingów (aplauz, powszechne ukontentowanie, w końcu wszycy to uwielbiają). Obiecuję rychłą poprawę.

Niestety nie pamiętam już dokładnie, jak wyglądały poszczególne koncerty/sety, zwłaszcza klubowe, na wielu zresztą byłam zbyt krótko, żeby wyrobić sobie, bardziej szczegółową niż podobało/nie podobało, opinię. Na kilka, na których chciałam być, po prostu nie mogłam przyjść, a jestem przekonana, iż by mnie nie rozczarowały. 

TOP 8 (na więcej nie było mnie stać) Unsoundu 2010:

  1. Emeralds (Sobota, Muzeum Inżynierii) 

    W żaden sposób nie zawiódł  jeden z najbardziej przeze mnie wyczekiwanych koncertów Unsoundu. 25-letni chłopcy (ciekawe, że wszyscy znający Emeralds, wliczając mnie, spodziewali się panów po 40. Stąd wyobraźcie sobie moje zaskoczenie, gdy pod Muzeum Inżynierii podjechała taksówka-van z Emeraldsami z wystawionymi zimnymi łokciami, oglądającymi krakowski Kazimierz przez kolorowe ray-bany niczym kwintesencja „being awesome”) zatopieni byli w ścianie dźwięku, każdy na swój odrębny sposób i absolutnie ignorowali publiczność. Mieli też swoje własne wizualizacje, czy raczej złożony z różnych klipów, tym razem nieco odmiennych od tych wszystkich b-movies na kasetach VHS, film. Dla mnie był to najlepszy koncert festiwalu, kto JESZCZE nie zna Emeralds, PROSZĘ, niech nadrobi tę zaległość NATYCHMIAST.

  2. Mice Parade (Wtorek, Manggha)

    Wszyscy kojarzą nazwę Mice Parade, kojarzyłam i ja, nie zapoznana jednak byłam z ich dorobkiem. Tym bardziej umieszczenie ich koncertu w tym zestawieniu jest świadectwem, iż był to koncert z najwyższej półki. Damn, nie znoszę tego słowa! Ale było „energetycznie” i nie chodziło o skakanie po scenie i walenie gitarą we wzmacniacz. Nie, to była muzyka, przy której ciężko było wysiedzieć, dlatego ciągle nie do końca rozumiem, jaka była przyczyna wylegiwania się widzów pod sceną.

  3. Jigoku (Czwartek, Fabryka)

    Podobało mi się, pamiętam świetne wizuale, czy raczej montaż z ich kolekcji VHS, pamiętam też dobrą taneczną muzykę. Kajam się, że tylko tyle, ale sądzę, że ci, którzy będą to czytać i tak na Unsoundzie byli (kółeczka wzajemnej adoracji są trendi!).

  4. Actress i Oni (Piątek, Fabryka)

    Podobało mi się, znowu nie pamiętam dlaczego. Było fajnie i tyle.

  5. Beatbully i Melkeveien (Niedziela, Pauza)

    Jestem od czasu setu tych dwóch norweskich djów – a wyglądających niecodziennie, bo prezentujących stylówę bramkarzy mińskiego klubu, gibających się topornie i uśmiechniętych ze stoicką satysfakcją, wyrażającą leniwe „fuck yeah” – neoficko podjaranym fanem skweee. O skweee będzie więcej jeszcze, bo skweee jest świetne! Skweee is the new dubstep - mam nadzieję, bo szał na dubstep robi się już nieco nużący.

  6. Derek Plaslaiko (Piątek, Fabryka)

    Ten pan to techno pierwsza klasa. Mam nadzieję być na jego secie i pobyć tam dłużej niż tylko, by zorientować się jak bardzo „layered” może być techno. Po za byciem świetnym djem, prywatnie Derek jest uroczym szaleńcem, który przy zamierającej imprezie o 5.30 w sobotę w Fabryce wpadł na backstage i wyciągnął wszystkich pod scenę, zrobiwszy wpierw dużo zamieszania skandując: RAVE EMERGENCY! RAVE EMERGENCY!

  7. Shining (Środa, Manggha)

    Nie widziałam Shining w Katowicach, wybrałam hip-hop zamiast jazz-metalu. Słyszałam, że wówczas Shining zagrało świetny, eksperymentalny koncert, zapewne czuli się zobligowani nazwą sceny i dołożyli swoją cegiełkę do nowego, eksperymentalno-elektroniczno-eklektycznego wizerunku Offa. Słyszałam też narzekania tych samych osób na konwencjonalność koncertu unsoundowego i tym samym granie pod – mroczną i długowłosą – publikę. Dla mnie ta konwencjonalność wypadła w zabawnym kontraście do uroczego wokalisty, oferującego Panu W Pierwszym Rzędzie pomoc w szukaniu okularów i zasadniczo równie uroczych członków zespołu. Ale przyznaję się – fakt, poznałam ich i to z pewnością wpłynęło na moja pozytywną ocenę tego występu.

  8. Mount Kimbie (Sobota, Fabryka)

    Siedziałam sobie z boku i na ten moment wieczoru Mount Kimbie było dla mnie muzyką idealnie się wpasowującą. Bo dlaczego nie? Sporo ludzi wydawało się rozczarowanych formułą występu, będącym na poły koncertem, na poły dj setem i to niezbyt tanecznym. Zwiodło ludzi przywiązanie do etykietek, zwłaszcza do dubstepowej etykietki ZARÓWNO imprezy Bass Mutations, jak i Mount Kimbie. Bezmyślne tagowanie i określanie zespołów przy pomocy tagu nr 1 na last.fm prowadzi do podobnych kuriozalnych przypadków, jak uznawanie Kings of Leon za "indie".

LISTA NAJBARDZIEJ NIEODŻAŁOWANYCH RZECZY:

  1. Koncert Roll The Dice. NO KURWA

  2. Czwartkowa św. Katarzyna: Tim Hecker, Wildbirds & Peacedrums. Słyszałam 10 minut Tima i mam ochotę się pociąć z rozpaczy.

  3. Piątkowe Kino Kijów: Hildur Guðnadóttir z Andre Vida i Adamem Bryanbaumem Wiltzie, Lustmord, Moritz von Oswald Trio.

  4. Set Jamesa Blake'a. Choć niezbyt wyczekiwałam setu tego neurotycznie prezentującego się brytyjskiego chłopca, późniejsze doniesienia na ten temat kazały mi bardzo żałować nieobecności na nim (nawiasem mówiąc, James miał zagrać następnego dnia nieplanowany wcześniej set podczas AfterParty w Pauzie. Była jednak godzina 4:15, kiedy został odcięty od prądu przez sfrustrowaną i pełną negatywnej energii obsługę :/). Stałam wtedy na bramce i wyzłośliwiałam się na męczydupach, którzy koniecznie pragnęli dostać się do środka, podczas gdy przestaliśmy sprzedawać bilety.

    Nie dało się inaczej. W Fabryce zaczynało brakować tlenu – label „BASS MUTATIONS” robi swoje, od czasu rozprzestrzenienia się mody na dubstep ludzie w ciemno przychodzą na tę imprezę. Trzeba przyznać, że musi to wywoływać pewne poczucie dumy, iż ludzie pojawiają się, ponieważ FAJNIE JEST SIĘ POJAWIĆ, z drugiej zaś strony – chyba nie o to chodzi, żeby przychodzić, bo to jest impreza, na której musisz się pokazać? Sama nie wiem. Niemniej jednak, po 15 minutach stania na bramce przeszła mi irytacja, kiedy odkryłam jak wiele rozrywki dostarcza mi opowiadanie jak to organizatorzy „pragną głębiej realizować motyw przewodni tegorocznego Unsoundu, więc za kilka minut zamykamy bramy i planujemy wymordować wszystkich wewnątrz, więc naprawdę nie warto wchodzić do środka”. W rytm setu Jamesa, rzecz jasna.

  5. Instalacja Mordant Music. A autor jej (i jego dziewczyna także) jest najmilszym i najbardziej zabawnym człowiekiem świata, mam poczucie winy AS FUCK.

  6. Pokaz filmu "Premonition" (USA, reż. Alan Rudolph, 1971).  "Zespół rockowy udaje sie do odosobnionej chaty, by przygotować się do happeningu muzycznego. Narkotyki i niewidzialne moce drzemiące w lesie wkrótce zaczną im zagrażać. Zapomniany psychotropowy klasyk z hałaśliwą elektroniką Harold Budd w tle.” Jak można NIE żałować odpuszczenia takiego filmu?

  7. Żałuję również, choć nie tak bardzo jak poprzednich 6 podpunktów, koncertu Carlosa Giffoni i całego eksperymentalno-noise'owego popołudnia w Alchemii.


Tymczasowo zostało wyczerpane wszystko, co miałam jeszcze w głowie na temat Unsoundu.

 

Nie dodano tagów



Skomentuj

Komentarze: 0

Nie dodano komentarzy.
Logowanie
Zapamiętaj mnie
Bezpieczne logowanie (SSL)
Zapomniałem hasła
» zarejestruj się!