Nie jesteś zalogowany

 Gonzo eksperymenty. Baśń bez morału, o magii i innych perspektywach.

2011-06-06 23:45:29

Wyobraźcie sobie następującą sytuację: podejmujecie decyzję o wyjeździe na koncert Animal Collective do Pragi. Jedziecie samochodem z dwojgiem znajomych przez polskie wsie i miasta, jest gorąco i parno jak nie wiem, potem pada burza. Po chwili powietrze schłodzone deszczem znowu wrze. Gdy zbliżacie się do Pragi, tej architektonicznej wersji marzenia cukiernika, jest godzina 18 i czujecie, że to czas, by wykorzystać wasz kwadratowy, kolorowy kartonik. Wkładacie pół z niego pod język i kluczycie po Pradze usiłując znaleźć cel waszej wyprawy. Znowu pada.

Miejsce, w którym się znaleźliście, przekracza wasze wszelkie oczekiwania. Odbicia rozproszonego przez chmury światła w mokrych od burzy powierzchniach wyostrza zieleń liści i szare powierzchnie industrialnego krajobrazu. Po prawej tory kolejowe, przed wami zza krzewów wyłania się ściana, a na niej człowiek siedzący na świnii zaciska dlonie na chmurze, z której padają krople krwi; nad nim unosi się Oko Boga. Na dachu porusza się różowy neon ze świnią, różowe są też plastikowe odlewy samochodów sportowych zawieszone na elewacji. Czujecie, na razie delikatnie, działanie magii kolorowego kartonika i dokładacie drugą połówkę. Wokół czeski naród gaworzy w swym pięknym języku, wchodzicie do fabrycznego wnętrza. Zaczynacie odczuwać tę przyjemną, radosną nerwowość, wyostrzenie percepcji spotęgowane perfekcją momentu, okoliczności, miejsca. Wchodzicie do łazienki, wśród jaskrawych pomarańczowo-zielonych ścian świeci intensywne światło i tnie wasze zmysły. W sali głównej na suficie znajdują się krzesła, na jednym z nich siedzi kukła człowieka. Szwędacie się chwilę po wyludnionej, ciemnej sali, rozświetlonej jedynie kolorowym blaskiem zza baru, przygaszonym światłem ze sceny i punkcikami diod. Wychodzicie na zewnątrz, popijacie piwo, ochroniarz użycza wam tytoniu do papierosów. Zapada zmierzch, są ostatnie chwile, gdy jasne, turkusowe niebo przebłyskuje spomiędzy chmur.

Nadchodzi czas, gdy trzeba wejść do środka, za dekami stają dwaj mężczyźni, zowiący sami siebie Fantazją Nastolatki. Głośność jest idealnie wyważona, potężny bas pulsuje na wszystkie strony, nie zakłócając jednak żadnych wyższych dźwięków. Nerwowość umysłu i percepcji udziela się waszemu ciału. Zmienia się postrzeganie odległości, Fantazja Nastolatki jest bliżej was, ludzie obok - dalej, dzięki temu czujecie ogromną przestrzeń; duchotę, pot, bicie własnego serca i muzykę. Drgające światła strzelają w waszą stronę, krzyżują się w mroku sali oświetlając dwie osoby, które podporządkowują sobie na scenie dźwięki. Obserwujecie ich i śmiejecie się w niebogłosy z przyjacielem z niesamowitości ich szalonej intoksykacji, więź między wami a Fantazją wzrasta z minuty na minutę, bo oni bawią się tak dobrze, jak wy, brodaty chłopiec po prawej skacze radośnie pod sufit i miota się nad suwakami, indiański chłopiec po lewej skupiony subtelnie buja się nad dekami i śpiewa widmowym, zniekształconym głosem, zaraz jednak dołączając do wariackiego brykania swojego partnera. A może oni po prostu stale intoksykują się swoją muzyką? To nie ma w ogóle znaczenia, jest chemia i jest łączność, kosmiczny trance miesza się z gęstym basem, falującymi światłami i pulsującymi ludźmi. Czujecie się trochę, jakbyście byli w jaskini, przed wami magicy odprawiają rytuały, jednak nie widzicie do końca, co czynią wokół swoich magicznych artefaktów, odbieracie tylko efekty ich manipulacji. A manipulują znanymi house'owymi nutami, raz przebrzmiewa jakiś jazzowy sampel, intensyfikują repetycję, by za moment dołożyć nowy wybuch dźwięków.

Z czysto fizyczną ulgą wychodzicie z gorącej sali na kojące, chłodne powietrze, nagle zrobiło się bardzo dużo ludzi dookoła. Wasz przyjaciel szuka znajomego zapachu w okolicy i przysiadacie się do beztroskich i lekko już flegmatycznych Czechów. On z nimi rozmawia o sprawach różnych i dziwnych, kompletnie was niedotyczących, choć w istocie dotyczących was bardzo mocno. Nie angażujecie się w nic, obserwujecie piękno; budynek, niebo, ludzi patrzących na was ze zwyczajnym ludzkim zainteresowaniem. Czech proponuje wam zapalenie, czujecie się trochę jak Alicja i grzecznie dziękujecie.


Za jakiś czas, otuleni tym przyjemnym, swojskim zapachem, wchodzicie do środka, jest znacznie więcej ludzi oraz znacznie bardziej gorąco. Niewiele widzicie, przez koncert głównie obserwujecie Avey'ego i Deakina, czasem zza swoich deków miga wam Geologist; Pandę, schowanego za zestawem perkusyjnym, udaje wam się dostrzec dopiero pod koniec występu. Gorąc, mokrość, lepkość i ciężkość powietrza przestaje mieć znaczenie, wzrasta ponownie nerwowość waszych ruchów i ekscytacja umysłu, kwasota każdej warstwy rzeczywistości splata się z szalejącymi połączeniami waszych neuronów. Pierwsza piosenka i śpiewa Deakin, najbardziej niesamowite jest to, że pierwszy raz widzicie Deakina na żywo. Intensywność muzyki i świateł da się kroić nożem, ale nie umyka wam żaden istotny dźwięk, żaden istotny bodziec, bo cienkie jak niteczki macki waszej percepcji mkną z prędkością światła przez całość i jednostkowość przestrzeni i chwili. Chłoniecie wszystko z mocą czarnej dziury, inkorporujecie każdy dźwięk w każdą komórkę i każdy organ waszego ciała. Cieszycie się jak nigdy w życiu widząc ich wszystkich, pokolorowanych psychodelią wizualizacji. Po odejściu od wokalu, Deakin jammuje ze swoją gitarą, dziko wymahując włosami skupia na sobie waszą uwagę. Druga piosenka - znowu jakiś nowy materiał - jest wspaniała, wpasowuje się w wasze podekscytowanie i rozedrganie. Avey krzyczy swoim emocjami, Geologist porusza miarowo głową w rytm muzyki, by potem zacząć dziko gibać się we wszystkie strony, jak nigdy do tej pory na żadnym koncercie. Piosenki rozciągają się w nieskończoność stale ewoluując, podczas całego występu rozpoznajecie z całą pewnością tylko Brothersport, Summertime Clothes i We Tigers. Dynamika układu nieustannie wzrasta, falujący dźwięk płynie zaburzając rytm rezonującego powietrza - a robią to wszystkie dźwięki, od repetytywnych, czarodziejskich podkładów, przez gitarę, rozgorączkowaną perkusję, plumkające, a czasem szamoczące się, ale zawsze bezbłędnie wystukiwane klawisze. Światło również drga, tworząc migotliwe łuny wokół głów innych ludzi. Maleńkie wybuchy brzmień w różnych punktach w przestrzeni docierają do was, wplatając się w rytm wszystkiego dookoła i wszystkiego wewnątrz was. Deakin biega po scenie i kręci piruety, Avey tańczy z mikrofonem i śpiewa sam do siebie, loopując i nawarstwiając własny wokal. Gdy śpiewa niesamowicie przyspieszone Brothersport, szalejecie przy słowach "You gotta get rid of the mourning, sort out the habits of your mind", właściwie całość tekstu płynie przez wasze płuca jednym tchem; Avey zabawia się swoim głosem. Pod koniec grają We Tigers, które jest jak zwykle tak kochane i rozkoszne, że macie ochotę poprzytulać się do tych dźwięków. Każda pojedyncza piosenka to kolejna porcja chwytliwego, kosmicznego popu; pojedyncze dźwięki wabią i flirtują z wami i same ze sobą, kręcąc się wokoło jak małe zadziorne bączki. Summertime Clothes, choć w wersji koncertowej jest bardzo zmienione, rozpoznajecie od pierwszej nuty; ta piosenka jest o stanie, w którym się znajdujecie, tekst znacie na pamięć i nie ma nic lepszego niż to połączenie i radość bycia, którą wyraża. Tą piosenką kończą, wszyscy klaszczą, klaszczecie wraz z nimi, ciesząc się Czechami i Pragą, bo czujecie, że Kraków i krakowianie nie daliby wam tego, co przeżywacie tutaj. Gromki aplauz zmusza ich do wyjścia z powrotem, z tego powodu radość wszystkich dookoła jest tak intensywna, że niemal się materializuje. Dwa ostatnie bisy, choć dla was mogliby grać całą noc.

Rozgorączkowani i spływający potem, unikacie wzroku ludzi, unikacie patrzenia roszerzonymi oczami na rozproszone światła. Siadacie na zewnątrz, rozmawiacie o koncercie ze znajomymi, potem o wszystkim i niczym z ciekawymi i ciekawskimi Czechami. Magia, już częściowo wypocona i wygaszona, delikatnie pulsuje w waszej głowie, światła mrugają. Jedziecie przez płonącą od neonów, świateł ulicy i robót drogowych Pragę, wyjeżdżacie na rozbłyskującą momentami autostradę, która biegnie pod łuną bijącą od księżyca i otaczających go chmur i słuchacie Animal Collective.

Nie dodano tagów



Skomentuj

Komentarze: 2

third_ankle 0 11   07/06/11, 00:21  
Fajnie, chociaż nie zaryzykowałbym przyjęcia znaczka przed koncertem. Czesi zawsze o niebo lepiej nagłaśniają występy, więc pod tym względem było pewnie lepiej niż mogłoby być w Krakowie. Co mogę powiedzieć, zazdroszczę, ja nie mogłem się wybrać.
proserek 27 107   08/06/11, 15:31  
akurat AnCo gra taką muzykę, do której filatelistyka jest jak najbardziej wskazana.

Mam poczucie, że Kraków przyjąłby ich tak, jak ppubliczność na różnych festiwalach, np Coachelli, a później jeszcze Primavery - dużo ludzi by przyszło, bo zespół jest podhajpowany, znają głównie MPP i byliby ppo prostu rozczarowani. Tym bardziej, że grają teraz głównie nowy materiał.
Logowanie
Zapamiętaj mnie
Bezpieczne logowanie (SSL)
Zapomniałem hasła
» zarejestruj się!