Nie jesteś zalogowany

Gonzo eksperymenty. Baśń bez morału, o magii i innych perspektywach.

2011-06-06 23:45:29

Wyobraźcie sobie następującą sytuację: podejmujecie decyzję o wyjeździe na koncert Animal Collective do Pragi. Jedziecie samochodem z dwojgiem znajomych przez polskie wsie i miasta, jest gorąco i parno jak nie wiem, potem pada burza. Po chwili powietrze schłodzone deszczem znowu wrze. Gdy zbliżacie się do Pragi, tej architektonicznej wersji marzenia cukiernika, jest godzina 18 i czujecie, że to czas, by wykorzystać wasz kwadratowy, kolorowy kartonik. Wkładacie pół z niego pod język i kluczycie po Pradze usiłując znaleźć cel waszej wyprawy. Znowu pada.

Miejsce, w którym się znaleźliście, przekracza wasze wszelkie oczekiwania. Odbicia rozproszonego przez chmury światła w mokrych od burzy powierzchniach wyostrza zieleń liści i szare powierzchnie industrialnego krajobrazu. Po prawej tory kolejowe, przed wami zza krzewów wyłania się ściana, a na niej człowiek siedzący na świnii zaciska dlonie na chmurze, z której padają krople krwi; nad nim unosi się Oko Boga. Na dachu porusza się różowy neon ze świnią, różowe są też plastikowe odlewy samochodów sportowych zawieszone na elewacji. Czujecie, na razie delikatnie, działanie magii kolorowego kartonika i dokładacie drugą połówkę. Wokół czeski naród gaworzy w swym pięknym języku, wchodzicie do fabrycznego wnętrza. Zaczynacie odczuwać tę przyjemną, radosną nerwowość, wyostrzenie percepcji spotęgowane perfekcją momentu, okoliczności, miejsca. Wchodzicie do łazienki, wśród jaskrawych pomarańczowo-zielonych ścian świeci intensywne światło i tnie wasze zmysły. W sali głównej na suficie znajdują się krzesła, na jednym z nich siedzi kukła człowieka. Szwędacie się chwilę po wyludnionej, ciemnej sali, rozświetlonej jedynie kolorowym blaskiem zza baru, przygaszonym światłem ze sceny i punkcikami diod. Wychodzicie na zewnątrz, popijacie piwo, ochroniarz użycza wam tytoniu do papierosów. Zapada zmierzch, są ostatnie chwile, gdy jasne, turkusowe niebo przebłyskuje spomiędzy chmur.

Nadchodzi czas, gdy trzeba wejść do środka, za dekami stają dwaj mężczyźni, zowiący sami siebie Fantazją Nastolatki. Głośność jest idealnie wyważona, potężny bas pulsuje na wszystkie strony, nie zakłócając jednak żadnych wyższych dźwięków. Nerwowość umysłu i percepcji udziela się waszemu ciału. Zmienia się postrzeganie odległości, Fantazja Nastolatki jest bliżej was, ludzie obok - dalej, dzięki temu czujecie ogromną przestrzeń; duchotę, pot, bicie własnego serca i muzykę. Drgające światła strzelają w waszą stronę, krzyżują się w mroku sali oświetlając dwie osoby, które podporządkowują sobie na scenie dźwięki. Obserwujecie ich i śmiejecie się w niebogłosy z przyjacielem z niesamowitości ich szalonej intoksykacji, więź między wami a Fantazją wzrasta z minuty na minutę, bo oni bawią się tak dobrze, jak wy, brodaty chłopiec po prawej skacze radośnie pod sufit i miota się nad suwakami, indiański chłopiec po lewej skupiony subtelnie buja się nad dekami i śpiewa widmowym, zniekształconym głosem, zaraz jednak dołączając do wariackiego brykania swojego partnera. A może oni po prostu stale intoksykują się swoją muzyką? To nie ma w ogóle znaczenia, jest chemia i jest łączność, kosmiczny trance miesza się z gęstym basem, falującymi światłami i pulsującymi ludźmi. Czujecie się trochę, jakbyście byli w jaskini, przed wami magicy odprawiają rytuały, jednak nie widzicie do końca, co czynią wokół swoich magicznych artefaktów, odbieracie tylko efekty ich manipulacji. A manipulują znanymi house'owymi nutami, raz przebrzmiewa jakiś jazzowy sampel, intensyfikują repetycję, by za moment dołożyć nowy wybuch dźwięków.

Z czysto fizyczną ulgą wychodzicie z gorącej sali na kojące, chłodne powietrze, nagle zrobiło się bardzo dużo ludzi dookoła. Wasz przyjaciel szuka znajomego zapachu w okolicy i przysiadacie się do beztroskich i lekko już flegmatycznych Czechów. On z nimi rozmawia o sprawach różnych i dziwnych, kompletnie was niedotyczących, choć w istocie dotyczących was bardzo mocno. Nie angażujecie się w nic, obserwujecie piękno; budynek, niebo, ludzi patrzących na was ze zwyczajnym ludzkim zainteresowaniem. Czech proponuje wam zapalenie, czujecie się trochę jak Alicja i grzecznie dziękujecie.


Za jakiś czas, otuleni tym przyjemnym, swojskim zapachem, wchodzicie do środka, jest znacznie więcej ludzi oraz znacznie bardziej gorąco. Niewiele widzicie, przez koncert głównie obserwujecie Avey'ego i Deakina, czasem zza swoich deków miga wam Geologist; Pandę, schowanego za zestawem perkusyjnym, udaje wam się dostrzec dopiero pod koniec występu. Gorąc, mokrość, lepkość i ciężkość powietrza przestaje mieć znaczenie, wzrasta ponownie nerwowość waszych ruchów i ekscytacja umysłu, kwasota każdej warstwy rzeczywistości splata się z szalejącymi połączeniami waszych neuronów. Pierwsza piosenka i śpiewa Deakin, najbardziej niesamowite jest to, że pierwszy raz widzicie Deakina na żywo. Intensywność muzyki i świateł da się kroić nożem, ale nie umyka wam żaden istotny dźwięk, żaden istotny bodziec, bo cienkie jak niteczki macki waszej percepcji mkną z prędkością światła przez całość i jednostkowość przestrzeni i chwili. Chłoniecie wszystko z mocą czarnej dziury, inkorporujecie każdy dźwięk w każdą komórkę i każdy organ waszego ciała. Cieszycie się jak nigdy w życiu widząc ich wszystkich, pokolorowanych psychodelią wizualizacji. Po odejściu od wokalu, Deakin jammuje ze swoją gitarą, dziko wymahując włosami skupia na sobie waszą uwagę. Druga piosenka - znowu jakiś nowy materiał - jest wspaniała, wpasowuje się w wasze podekscytowanie i rozedrganie. Avey krzyczy swoim emocjami, Geologist porusza miarowo głową w rytm muzyki, by potem zacząć dziko gibać się we wszystkie strony, jak nigdy do tej pory na żadnym koncercie. Piosenki rozciągają się w nieskończoność stale ewoluując, podczas całego występu rozpoznajecie z całą pewnością tylko Brothersport, Summertime Clothes i We Tigers. Dynamika układu nieustannie wzrasta, falujący dźwięk płynie zaburzając rytm rezonującego powietrza - a robią to wszystkie dźwięki, od repetytywnych, czarodziejskich podkładów, przez gitarę, rozgorączkowaną perkusję, plumkające, a czasem szamoczące się, ale zawsze bezbłędnie wystukiwane klawisze. Światło również drga, tworząc migotliwe łuny wokół głów innych ludzi. Maleńkie wybuchy brzmień w różnych punktach w przestrzeni docierają do was, wplatając się w rytm wszystkiego dookoła i wszystkiego wewnątrz was. Deakin biega po scenie i kręci piruety, Avey tańczy z mikrofonem i śpiewa sam do siebie, loopując i nawarstwiając własny wokal. Gdy śpiewa niesamowicie przyspieszone Brothersport, szalejecie przy słowach "You gotta get rid of the mourning, sort out the habits of your mind", właściwie całość tekstu płynie przez wasze płuca jednym tchem; Avey zabawia się swoim głosem. Pod koniec grają We Tigers, które jest jak zwykle tak kochane i rozkoszne, że macie ochotę poprzytulać się do tych dźwięków. Każda pojedyncza piosenka to kolejna porcja chwytliwego, kosmicznego popu; pojedyncze dźwięki wabią i flirtują z wami i same ze sobą, kręcąc się wokoło jak małe zadziorne bączki. Summertime Clothes, choć w wersji koncertowej jest bardzo zmienione, rozpoznajecie od pierwszej nuty; ta piosenka jest o stanie, w którym się znajdujecie, tekst znacie na pamięć i nie ma nic lepszego niż to połączenie i radość bycia, którą wyraża. Tą piosenką kończą, wszyscy klaszczą, klaszczecie wraz z nimi, ciesząc się Czechami i Pragą, bo czujecie, że Kraków i krakowianie nie daliby wam tego, co przeżywacie tutaj. Gromki aplauz zmusza ich do wyjścia z powrotem, z tego powodu radość wszystkich dookoła jest tak intensywna, że niemal się materializuje. Dwa ostatnie bisy, choć dla was mogliby grać całą noc.

Rozgorączkowani i spływający potem, unikacie wzroku ludzi, unikacie patrzenia roszerzonymi oczami na rozproszone światła. Siadacie na zewnątrz, rozmawiacie o koncercie ze znajomymi, potem o wszystkim i niczym z ciekawymi i ciekawskimi Czechami. Magia, już częściowo wypocona i wygaszona, delikatnie pulsuje w waszej głowie, światła mrugają. Jedziecie przez płonącą od neonów, świateł ulicy i robót drogowych Pragę, wyjeżdżacie na rozbłyskującą momentami autostradę, która biegnie pod łuną bijącą od księżyca i otaczających go chmur i słuchacie Animal Collective.

Komentarzy: 2 Nie dodano tagów

I'm bored, I'm really, really bored.

2011-01-19 02:35:23

 

Nudno, nudno, nauka, nudno, nudno, potrzebuję stymulantów, nudno, nauka, nudno, brak pomysłów, dlaczego ten serial nie ściąga się szybciej, nudno, nauka, dekoncentracja, nudno.

Nie ma pomysłu na posta. Napisałam półtora miesiąca temu 2 strony o BBC Sound of, ale posłałam do diabła, nie chciało mi się kończyć, więc wrzucam niedokończone, nieoszlifowane, nieedytowane, w ogóle do dupy. enjoy the crap.

 

Zdarzyło mi się już pisac o BBC Sound of w 2008 roku i nie będę rozwijać ponownie tego, co tam napisałam i co wszyscy wiedzą: ten sondaż to poprawna politycznie samospełniająca się przepowiednia.

http://www.last.fm/user/Proserek/journal/2008/12/18/2ccqmn_bbc_a_sterowanie_spo%C5%82ecze%C5%84stwem_masowym_czyli_jak_napisa%C4%87_nikogo_nie_interesuj%C4%85cy_tekst_o_tym,_co_interesuje_nas_wszystkich.

http://www.last.fm/user/Proserek/journal/2008/12/28/2czzzd_bbc_a_sterowanie_spo%C5%82ecze%C5%84stwem_masowym_2

 

Nie mam zamiaru polemizować z opinią naczelnego Ambrożewskiego, bo po prostu mam rację. Oczywiste, że trzeba brać poprawkę we wszystkim co się pisze na temat BBC Sound of, ponieważ mamy doczynienia z mainstreamowym medium kierującym mainstreamową listę do mainstreamowego, ergo SZEROKIEGO targetu. Na dodatek jest to lista wcale nie „typująca najgorętsze zepsoły muzyczne tego roku” lecz lista zespołów, które są relatywnie nowe na scenie muzycznej i przedostają się do głównego nurtu zglobalizowanej świadomości społecznej. Czy bez tego sondażu by się dostały? Prawdopodobnie także, choć zapewne na mniejszą skalę.

 

Przejdźmy do klu programu, a mianowicie krótkiej opinii na temat tego, co pisklątka napędzające komercyjno-muzyczne piekiełko, które BBC próbuje wyhodować i wziąć pod swoje opiekuńcze skrzydła, mają do zaoferowania.

Spośród 15 wytypowanych nazw(isk) znam dwa: Warpaint i James Blake (o, ironio). W kwestii Jamesa trudno o jakieś zastrzeżenia, Brytyjczyk wypłynął na ciągle rosnącej i zaczynającej wywoływać mdłości, fali popularności dubstepu, oraz dzięki miauczącemu wokalowi. Wybór Warpaint rzeczywiście nieco zaskakuje, lubię, przyjemnie się słucha, ale zadatków na komercyjny sukces nie mają.

 

Na pierwszy ogień poszła Anna Calvi, singer-songwriterka z WB (900 słuchaczy na last.fm). Pierwsza piosenka (Jezebel, cover Edith Piaf, zdaje się) – potężny głos, nieco kabaretowa stylizacja, z ukłonem w stronę folku i pełnych patosu soundtracków westernów. Druga piosenka (First We Kiss) – zdolności wokalne ciągle powalają, mam wrażenie jakbym słuchała jeszcze-trochę-popowego Scotta Walkera, aranżacja daje radę, melodyjne i popowe, baroquepopowe przearanżowanie też ujdzie. Trzecia piosenka (Moulinette) – są zadatki na komercyjne zaistnienie, dziewczyna chyba zna się na rzeczy, gra na kilku instrumentach i komponuje. Jak dla mnie raczej na plus.

Lecimy dalej i to niemalże dosłownie. Nie wiadomo zbyt wiele o Daleyu (320 słuchaczy na last.fm) po za tym, że jest hipsterem i śpiewa soul. Nic specjalnie świeżego, więc możemy z góry przyjąć, że BBC próbuje być eklektyczne, a rzeczywiście co roku pojawia się jakaś jedna lub dwie „gwiazdeczki” soulowe bądź o soul zahaczające. Odnosi relatywny sukces, więc bezpiecznie jest taką choć jedną do zestawienia wrzucić, weźcie na ten przykład Adele, Ayo, Liddela, Corinne Baley-Rae czy Plan B. Między mną a współczesnym soulem nie ma chemii. Obejrzałam kilka klipów, między innymi jeden umiarkowanie zabawny, zrobiony z gorillaz, w którym wraz ze swoją hip grzywką przemierza głębiny w pulsującej dyskotekowym światłem łodzi podwodnej (we all live...!). Jedyne w czym ten pan osiągnie sukces to w zapełnianiu naszej rzeczywistości hipsterskimi klonami w pasiastych t-shirtach, z wygolonymi boczkami, sterczącymi raybanami i grzywką.

Następnie zabieram się za Esben & the Witch. To brzmi intesująco, choć ponoć i w tym przypadku BBC nie był w żadnym stopniu trendsetterem, nikt chyba nie oczekuje, że nim będzie. Ciekawe tagi? Check. Wsparcie od p4k i The Guardian? Check. Next Big Thing w Q Awards? Check. Kontrakt z Matadorem, CIĄGLE i PRAWDZIWIE niezależną wytwórnią? Check.

Słucham. I słucham. I słucham. I myślę, że jeszcze będę.

Jesse J... och, tak zapomniałam, MAMY SZEROKI TARGET, więc wrzucimy trochę so-called alternative, co chłopcy? Więc dorzućmy tych animal collective wannabe, ale przecież istotą sprawy są śliczne panienki robiące okołopopową muzykę! Co sączy się z moich głośników? Okropna mieszanina irytującego grime'u, nie mającego nic wspólnego z subtelnością produkcji Goldie Locks, a rżnąca równo z M.I.A. Co z tego, że pisała piosenki dla popgwiazdeczek? Lady Gaga to nie będzie.

Clare Maguire, kolejna piękna dziewczynka (było, nie było, większość producentów, krytyków i innych osobistości muzycznych to głównie panowie około czterdziestki), singer-songwriterka z (znowu!) WB, wdzięcznie małpuje Anthony'ego w coverze Hope There's Someone. Klikam następną piosenkę – Ain't Nobody, tym razem – by sprawdzić, jak jej głos sprawdza się bez tak wysoko postawionych wzorców. To było zaskakujące, piosenka o miłości! Głos ciągle robi świetne wrażenie, wkurwia przearanżowanie, skąd ten pociąg do patosu i smyków? Kolejna – Strangest Thing – w swoim minimalizmie jest absolutnym przeciwieństwem poprzedniej, zostawia pole dla imponującego głosu Brytyjki.

Mona. Ewidentne Kings Of Leon wannabe. Kolejne absolutnie nic nie wnoszące zabawy gitarowe. Nudne. Słaba nazwa.

Włączam The Naked and Famous z myślą, że przecież nigdy za wiele electropopu. Pierwsza piosenka, Young Blood, i przez całe trzy minuty zastanawiam się, kogo przypomina mi ten głos. Zaczynam myśleć o Elizabeth Fraser, ale powstrzymuję się przed tą jawną profanacją. To musi być ktoś inny!

Kolejny utwór Punching In A Dream, mocna gitara jak na electropop, głos przestaje przypominać Elizabeth Fraser, piosenka ssie tak bardzo, że chcę ją zmiąć jak kartkę papieru, podpalić i spuścić w kiblu. Żeby nie wyjśc na sukę klikam jeszcze The Sun. Jest trochę lepiej niż ten eklektyczny wymiot, gitara mrauczy zdecydowanie przyjemniej, widać taneczny potencjał i próbe zrobienia czegoś ciekawszego z wokalem. Mimo to całokształt ciągle nie powala.

Nero, here we go dubstep. Rzecz stara jak świat, wieśc głosi, że w biznesie muzycznym siedzą od 2004, ale od niedawna (jakiś 2 lat) kręcą też dubstepy. Innocence, ostatni singiel nie prezentuje nic nowego, dobry banger, poszłabym na ich imprezę.

Jai Paul, o tu wreszcie coś ciekawego. WONKY hiphop i NIE, nie chodzi tylko o to, że podoba mi sie dźwięk słowa „wonky”. Nieprzesadnie wyszukane, ale przynajmniej trochę świeższe, BTSTU dobrze wchodzi w głowę.

Nie spodziewam sie wiele po The Vaccines, bo doprawdy nie wiem ile można promować to samo, ale wiadomo, na tym opiera się gospodarka, w tym przemysł muzyczny. Nic nie powstaje z niczego, po za tym estetyka rockowa, aczkolwiek ewoluująca, ciągle pozostaje symbolem pociągającym tłumy na wysadzanej sztucznymi brylantami smyczy. Słucham pierwszej piosenki (If You Wanna), otrzymałam paczkę opisaną „skrzyżowanie Surfer Blood i The Drums” co spowodowało przebłysk „ZARAZ ZWYMIOTUJĘ”, kiedy zdaje sobie sprawę, że wcale źle się tego nie słucha. Słucham drugiej, Post Break Up Sex, dostają plus za tytuł. Blow It Up brzmi nieźle. Są w porządku, nie rani mi uszu.

 

 boooooooooooooooooooooooooooored

Komentarzy: 0 Nie dodano tagów

Winter Wonder Land

2010-12-03 20:57:30


Na pytanie pod jakim znakiem pogodowo-muzycznym upłynie zima przełomu 2010/2011 odpowiedzą wam synoptycy. Ja w takiego bawić sie nie będę, choć przyznam, rączki zacieram w oczekiwaniu na coroczny mikołajkowy prezent BBC i mam nadzieję, że ich ogłoszenia będą równie gorące, jak zima krótka i łagodna.

Jasna sprawa, istnieje mnóstwo ludzi, którzy lubią zimę. Musicie jednak przyznać, niewielu znajdzie się takich w Polsce i na świecie, którzy lubią zimę w mieście. 

Zima w mieście to zmora, z której nikt z nas jako dziecko nie zdawał sobie sprawy. Dzieci uwielbiają zabawę w śniegu, nigdzie się zazwyczaj nie spieszą, więc obca im frustracja stania w korkach, ślizganie się to zabawa, a nie uciążliwa właściwość fizyczna uniemożliwiająca chodzenie. Zima była czasem magicznym, czasem nieuchwytnej już teraz atmosfery świąt, skrzącego się śniegu, zabaw, ślizgawek, bałwanów, mikołajów i choinek. Więc zróbmy coś, żeby była dalej magiczna, zbudujmy tą atmosferę od nowa, choćby i była nietrwała niczym iglo podczas roztopów!

Pomińmy milczeniem nieco spływający patosem wstęp i przejdźmy do sedna; przygotowałam zimową playlistę, co okazało się dużo trudniejsze od ułożenia playlisty letniej. Zastosowałam kilka kryteriów.

Pierwszym było wpisanie w bibliotekę iTunes słowa „winter” i odrzucenie kilku w oczywisty sposób niepasujących wyników, jak Summer Babe (Winter Version)  Pavement.

Następnie rzuciłam hasło "świąteczne hity" i tu stanęłam przed dość poważnym problemem. Większość znanych piosenek świątecznych zostało nagranych w złotych czasach jazzu i swingu, a więc jeszcze w okresie międzywojennym lub tuż po wojnie. Ich oryginalne wersje poszły w zapomnienie, a wersji późniejszych jest tysiące. Osobiście jestem wielką zwolenniczką właśnie tych oryginalnych wersji lub nagranych przez Franka Sinatrę, Ellę Fitzgerald czy podobnej klasy artystów. Dlatego wybaczcie muzyczny faszyzm, nie pozwalam tu na zalew Jackson 5, Britney Spears czy Kylie. Przy okazji dorzuciłam także kilka nie-świątecznych utworów z tej muzycznej epoki, których ciepłe jazzowe brzmienie będzie mi już zawsze przywodzić na myśl święta, kominek i śnieg hulający za oknem.

Po trzecie, postanowiłam wybrać kilka zespołów lub piosenek, których brzmienie w sposób nieopanowany kojarzy mi się z zimą bądź swiętami. Tu musiałam się poważnie zastanowić, bo kwestia jest zasadnicza: CO sprawia, iż piosenkę można nazwać „zimową”?

Do mnie przemawia głównie delikatny folk pokroju Fleet Foxes, trochę Decemberists zmieszanych z Bat For Lashes, a nawet zawodzenia pana z Mumford & Sons; dodałam trochę smutnego popu Belle and Sebastian i Death Cab For Cutie; odrobinę zalatującej minimalem electroniki z dzwoneczkami, czyli Pantha du Prince, trochę Björk, a nawet Jacaszka. Z kolejnej strony nie mogłam sobie odmówić dołożenia boskich dźwięków Cocteau Twins czy Destroy Everything You Touch Ladytron, ten ostatni utwór głównie z uwagi na klip.

Zastanawiające – jaki wspólny element zawiera przynajmniej część tych utworów? Chyba tylko wysokie, często przenikliwe, dźwięki, uderzające niczym zimowe słońce i drobinki lodu atakujące skórę i wdzierające się do płuc. Jednak w istocie nie mam pojęcia, może ktoś będzie skłonny rozwikłać dla mnie tę zagadkę.

Pierwsze miejsce jest miejscem honorowym, reszta utworów została ułożona w kolejności umiarkowanie losowej. Cała playlista jest dość popowa, chilloutowa i delikatna; ci, którym z zimą kojarzy się norweski black metal albo (jak twierdzi last.fm) Gwen Stefani, zostają bezwzględnie zdyskryminowani.


  1. Animal Collective – Winter Wonder Land


All Time Christmas Hits prezentują: pomocnicy św. Mikołaja

  1. The Beach Boys – Fall Breaks And Back To Winter

  2. Bing Crosby – Winter Wonderland

  3. Brenda Lee – Rockin' Around the Christmas Tree

  4. Frank Sinatra – Let It Snow, Let It Snow, Let It Snow

  5. The Chiffons – Sweet Talking Guy

  6. Count Basie – One O'Clock Jump

  7. Perry Como – (There's No Place Like) Home for the Holidays

  8. Frank Sinatra – Santa Claus Is Comin' To Town

  9. Duke Ellington – It Don't Mean a Thing (If It Ain't Got That Swing)

  10. Ella Fitzgerald – Rudolph The Red-Nosed Reindeer

  11. Ray Anthony – Pick Yourself Up

  12. Micheal Bolton - Santa Claus Is Coming to Town

  13. Frank Sinatra – New York, New York

  14. Judy Garland – Have Yourself A Merry Little Christmas

  15. The Puppini Sisters – All I Want For Christmas (czyli jak zaranażować współczesny przebój świąteczny)


Folkowe zawodzenie zimowych demonów

  1. Bat For Lashes – Horse And I

  2. Belle & Sebastian – If You Find Yourself Caught In Love

  3. Bat For Lashes – Tahiti

  4. Fleet Foxes – Heard Them Stirring

  5. Fleet Foxes – White Winter Hymnal

  6. God Help The Girl – Pretty Eve In The Tub

  7. The Decemberists – Sons & Daughters

  8. Jeremy Jay – Winter Wonder

  9. Mumford & Sons – Winter Winds

  10. Belle & Sebastian – The Fox In The Snow

  11. Fleet Foxes – Your Protector

  12. Ra Ra Riot – Winter '05

  13. Flogging Molly – The Son Never Shines (On Closed Doors)

  14. Mumford & Sons – Little Lion Man

  15. Death Cab For Cutie – I Will Follow You Into The Dark

  16. Belle & Sebastian – Piazza, New York Catcher


    Jingle Bells

  1. Björk – Frosti

  2. Fennesz – Perfume for Winter

  3. Cocteau Twins – Carolyn's Fingers

  4. Björk – Harm of Will

  5. Jacaszek – Lament

  6. Pantha Du Prince – The Splendour

  7. Cocteau Twins – Lorelei

  8. Sigur Rós – Salka

  9. Sigur Rós - Glósóli (własciwie to cała ich dyskografia)

  10. Yeasayer – Wait for the Wintertime

  11. Animal Collective – Winters Love

  12. Atlas Sound – Winter Vacation

  13. Frou Frou – Let Go

  14. To Kill a Petty Bourgeoisie – The Man With The Shovel, Is The Man I’m Going To Marry

  15. Pantha Du Prince – Welt Am Draht

  16. Maja Ratkje – Wintergarden

  17. múm – Winter (What We Never Were After All)


Truly random, yet cool and frosty

  1. Casiotone for the Painfully Alone - Cold White Christmas

  2. Cryptacize – Mythomania

  3. The Deadly Syndrome – Winter In You

  4. Hood – Winter '72

  5. Ladytron – Destroy Everything You Touch

  6. Low – Just Like Christmas

  7. M83 – Up!

  8. The Velvet Underground – Sunday Morning


    Playlista na spotify


 

Komentarzy: 6 Nie dodano tagów

I Hype For A Living 4

2010-11-24 14:02:03


Do przedstawienia mam cztery zespoły, z których dwa będą pogrążone w odmętach undergroundu i wątpię, aby kiedykolwiek z niego wyszły, natomiast pozostałym dwóm wróżę szybki kurs na powierzchnię. Trzy zostały odkryte tradycyjnie via HypeMachine (dzięki wam twórcy i webmasterzy za ten cudowny i zbawienny serwis!), a jeden – The Go Go Darkness – podesłał znajomy.

 

1. Ensemble Economique

Ensemble Economique to Brian Pyle, będący częścią także innych około drone'owo-psychodelicznych projektów (bardziej znane Starving Weirdos i mniej RV Paintings). Trudno nazwać ten projekt nowym, bo EE wydał swój pierwszy album w 2008 roku, jednak ciągle znajduje się on – ze swoimi ośmioma setkami słuchaczy – na niemalże absolutnym dnie undergroundu. Co jest, moim zdaniem, haniebne, gdyż ten człowiek zasługuje na dużo więcej uwagi blogo- i niezalsfery. Wiem jednak, iż nie wszyscy trawią nudnawą electronikę, większość dostaje zgagi lub zasypia. Dlatego dla zademonstrowania jego umiejętności, nieco żywszy remiks EE umieszczony przez Briana na jego soundcloudzie:

Quakes(Ensemble Economique remix) by Ensemble Economique

Jednak nawet owych cierpiących na niestrawność zapraszam do posłuchania i zachwytów:


2The Go Go Darkness

The Go Go Darkness w swoim jedynym video brzmi i wygląda jak islandzka wersja witch house'u, która przeplata popowy, zniekształcony wokal z sakralnymi, przypominającymi organy, klawiszami i przywodzi na myśl najlepsze momenty soundtracków Lyncha. Pozostałe utwory są bardziej new wave'owe, a zespół deklaruje się jako przynależny do Vebeth: „Vebeth is a movement of musicians/artists with a similar philosophy/goal whose aim is to publish music/art independently of a third party”. Sądzę, że warto przyjrzeć się także innym artystom przyznającym się do tego ruchu, a można to zrobić na myspace Vebeth, który, nawiasem mówiąc, ma w swoim logo trójkąt.

 


3. We Are the World
Z absolutnie niezrozumiałym tagiem art-techno objawił mi się eksperymentalny kolektyw We Are The World. Późno, bo późno, odkryłam kilka dniu temu ich debiut Clay Stones wydany w kwietniu tego roku i już zrecenzowany, krótko i krytycznie, choć nie bez wyrażonej nadziei na przyszłość, na P4ku.

Wprawdzie nie można zaprzeczyć słyszalnym wpływom The Knife (np. w Fight Song czy Lie Like A Forest), co zarzuca recenzent, ja nie posunęłabym się w surowości oceny aż tak daleko. Tu jest więcej techno, więcej glamu, są interesujące, raz to zniekształcone, raz nie, wokale, istotnie przywodzące na myśl PJ Harvey. W Fight Song możemy posłuchać mnmlowych cymbałków, mnmlowo zaczyna się też Lord Have Ass, nawiasem mówiąc z „ghostly” motywem, niczym wyrżniętym z koncertówki Portishead, a Sweet Things Are So Hard jest tak industrialowe, że można by z tego kawałka korzystać tworząc socrealistyczny musical o robotnikach trudzących się w fabryce przy budowie raju na ziemi. Trochę płycie brakuje w produkcji, lecz album prezentuje się w składną i wyrzucającą na dancefloor całość. 

 

 

4. Young Circles
Bardzo zręcznymi słówkami i eleganckimi zdaniami reklamują się, kreując się na nowy zespół, grający nową muzykę i reprezentujący nowy eklektyzm nowej dekady. I co tu dużo mówić, tak właśnie jest, choć w internecie można posłuchać jedynie dwóch ich utworów. Sharp Teeth, które umieszczam poniżej, wchodzi po krótkiej rozgrzewce z riffem zerżniętym z Supermassive Black Hole, rapem coś na myśl przywodzącym, choć nie mogę sobie przypomnieć CO i fantastycznym, chwytliwym refrenem. Na Crash Avenue możecie posłuchać drugiego utworu, Lightning. Debiutancką epkę planują wydać 11 stycznia 2011, a ja już nie mogę się doczekać.

Young Circles - Sharp Teeth by fadedglamourblog

Dla szczęśliwych posiadaczy spotify playlista z Ensemble Economique i We Are The World.

 


Unsound from the inside

2010-11-16 18:09:26

 

Opornie idzie mi napisanie czegokolwiek o Unsoundzie i chcę się z tego wytłumaczyć: tuż po zakończeniu festiwalu były pomysły, co i jak napisać, brak było tylko środków (komputera) i woli pisania. Teraz pomysły zostały zapomniane i w finalnym rozrachunku nie powstanie nic ciekawego. Uznajmy więc poniższy post za kiepską rozgrzewkę i próbę rozruszania pióra (klawiatury) przy pomocy kilku list i rankingów (aplauz, powszechne ukontentowanie, w końcu wszycy to uwielbiają). Obiecuję rychłą poprawę.

Niestety nie pamiętam już dokładnie, jak wyglądały poszczególne koncerty/sety, zwłaszcza klubowe, na wielu zresztą byłam zbyt krótko, żeby wyrobić sobie, bardziej szczegółową niż podobało/nie podobało, opinię. Na kilka, na których chciałam być, po prostu nie mogłam przyjść, a jestem przekonana, iż by mnie nie rozczarowały. 

TOP 8 (na więcej nie było mnie stać) Unsoundu 2010:

  1. Emeralds (Sobota, Muzeum Inżynierii) 

    W żaden sposób nie zawiódł  jeden z najbardziej przeze mnie wyczekiwanych koncertów Unsoundu. 25-letni chłopcy (ciekawe, że wszyscy znający Emeralds, wliczając mnie, spodziewali się panów po 40. Stąd wyobraźcie sobie moje zaskoczenie, gdy pod Muzeum Inżynierii podjechała taksówka-van z Emeraldsami z wystawionymi zimnymi łokciami, oglądającymi krakowski Kazimierz przez kolorowe ray-bany niczym kwintesencja „being awesome”) zatopieni byli w ścianie dźwięku, każdy na swój odrębny sposób i absolutnie ignorowali publiczność. Mieli też swoje własne wizualizacje, czy raczej złożony z różnych klipów, tym razem nieco odmiennych od tych wszystkich b-movies na kasetach VHS, film. Dla mnie był to najlepszy koncert festiwalu, kto JESZCZE nie zna Emeralds, PROSZĘ, niech nadrobi tę zaległość NATYCHMIAST.

  2. Mice Parade (Wtorek, Manggha)

    Wszyscy kojarzą nazwę Mice Parade, kojarzyłam i ja, nie zapoznana jednak byłam z ich dorobkiem. Tym bardziej umieszczenie ich koncertu w tym zestawieniu jest świadectwem, iż był to koncert z najwyższej półki. Damn, nie znoszę tego słowa! Ale było „energetycznie” i nie chodziło o skakanie po scenie i walenie gitarą we wzmacniacz. Nie, to była muzyka, przy której ciężko było wysiedzieć, dlatego ciągle nie do końca rozumiem, jaka była przyczyna wylegiwania się widzów pod sceną.

  3. Jigoku (Czwartek, Fabryka)

    Podobało mi się, pamiętam świetne wizuale, czy raczej montaż z ich kolekcji VHS, pamiętam też dobrą taneczną muzykę. Kajam się, że tylko tyle, ale sądzę, że ci, którzy będą to czytać i tak na Unsoundzie byli (kółeczka wzajemnej adoracji są trendi!).

  4. Actress i Oni (Piątek, Fabryka)

    Podobało mi się, znowu nie pamiętam dlaczego. Było fajnie i tyle.

  5. Beatbully i Melkeveien (Niedziela, Pauza)

    Jestem od czasu setu tych dwóch norweskich djów – a wyglądających niecodziennie, bo prezentujących stylówę bramkarzy mińskiego klubu, gibających się topornie i uśmiechniętych ze stoicką satysfakcją, wyrażającą leniwe „fuck yeah” – neoficko podjaranym fanem skweee. O skweee będzie więcej jeszcze, bo skweee jest świetne! Skweee is the new dubstep - mam nadzieję, bo szał na dubstep robi się już nieco nużący.

  6. Derek Plaslaiko (Piątek, Fabryka)

    Ten pan to techno pierwsza klasa. Mam nadzieję być na jego secie i pobyć tam dłużej niż tylko, by zorientować się jak bardzo „layered” może być techno. Po za byciem świetnym djem, prywatnie Derek jest uroczym szaleńcem, który przy zamierającej imprezie o 5.30 w sobotę w Fabryce wpadł na backstage i wyciągnął wszystkich pod scenę, zrobiwszy wpierw dużo zamieszania skandując: RAVE EMERGENCY! RAVE EMERGENCY!

  7. Shining (Środa, Manggha)

    Nie widziałam Shining w Katowicach, wybrałam hip-hop zamiast jazz-metalu. Słyszałam, że wówczas Shining zagrało świetny, eksperymentalny koncert, zapewne czuli się zobligowani nazwą sceny i dołożyli swoją cegiełkę do nowego, eksperymentalno-elektroniczno-eklektycznego wizerunku Offa. Słyszałam też narzekania tych samych osób na konwencjonalność koncertu unsoundowego i tym samym granie pod – mroczną i długowłosą – publikę. Dla mnie ta konwencjonalność wypadła w zabawnym kontraście do uroczego wokalisty, oferującego Panu W Pierwszym Rzędzie pomoc w szukaniu okularów i zasadniczo równie uroczych członków zespołu. Ale przyznaję się – fakt, poznałam ich i to z pewnością wpłynęło na moja pozytywną ocenę tego występu.

  8. Mount Kimbie (Sobota, Fabryka)

    Siedziałam sobie z boku i na ten moment wieczoru Mount Kimbie było dla mnie muzyką idealnie się wpasowującą. Bo dlaczego nie? Sporo ludzi wydawało się rozczarowanych formułą występu, będącym na poły koncertem, na poły dj setem i to niezbyt tanecznym. Zwiodło ludzi przywiązanie do etykietek, zwłaszcza do dubstepowej etykietki ZARÓWNO imprezy Bass Mutations, jak i Mount Kimbie. Bezmyślne tagowanie i określanie zespołów przy pomocy tagu nr 1 na last.fm prowadzi do podobnych kuriozalnych przypadków, jak uznawanie Kings of Leon za "indie".

LISTA NAJBARDZIEJ NIEODŻAŁOWANYCH RZECZY:

  1. Koncert Roll The Dice. NO KURWA

  2. Czwartkowa św. Katarzyna: Tim Hecker, Wildbirds & Peacedrums. Słyszałam 10 minut Tima i mam ochotę się pociąć z rozpaczy.

  3. Piątkowe Kino Kijów: Hildur Guðnadóttir z Andre Vida i Adamem Bryanbaumem Wiltzie, Lustmord, Moritz von Oswald Trio.

  4. Set Jamesa Blake'a. Choć niezbyt wyczekiwałam setu tego neurotycznie prezentującego się brytyjskiego chłopca, późniejsze doniesienia na ten temat kazały mi bardzo żałować nieobecności na nim (nawiasem mówiąc, James miał zagrać następnego dnia nieplanowany wcześniej set podczas AfterParty w Pauzie. Była jednak godzina 4:15, kiedy został odcięty od prądu przez sfrustrowaną i pełną negatywnej energii obsługę :/). Stałam wtedy na bramce i wyzłośliwiałam się na męczydupach, którzy koniecznie pragnęli dostać się do środka, podczas gdy przestaliśmy sprzedawać bilety.

    Nie dało się inaczej. W Fabryce zaczynało brakować tlenu – label „BASS MUTATIONS” robi swoje, od czasu rozprzestrzenienia się mody na dubstep ludzie w ciemno przychodzą na tę imprezę. Trzeba przyznać, że musi to wywoływać pewne poczucie dumy, iż ludzie pojawiają się, ponieważ FAJNIE JEST SIĘ POJAWIĆ, z drugiej zaś strony – chyba nie o to chodzi, żeby przychodzić, bo to jest impreza, na której musisz się pokazać? Sama nie wiem. Niemniej jednak, po 15 minutach stania na bramce przeszła mi irytacja, kiedy odkryłam jak wiele rozrywki dostarcza mi opowiadanie jak to organizatorzy „pragną głębiej realizować motyw przewodni tegorocznego Unsoundu, więc za kilka minut zamykamy bramy i planujemy wymordować wszystkich wewnątrz, więc naprawdę nie warto wchodzić do środka”. W rytm setu Jamesa, rzecz jasna.

  5. Instalacja Mordant Music. A autor jej (i jego dziewczyna także) jest najmilszym i najbardziej zabawnym człowiekiem świata, mam poczucie winy AS FUCK.

  6. Pokaz filmu "Premonition" (USA, reż. Alan Rudolph, 1971).  "Zespół rockowy udaje sie do odosobnionej chaty, by przygotować się do happeningu muzycznego. Narkotyki i niewidzialne moce drzemiące w lesie wkrótce zaczną im zagrażać. Zapomniany psychotropowy klasyk z hałaśliwą elektroniką Harold Budd w tle.” Jak można NIE żałować odpuszczenia takiego filmu?

  7. Żałuję również, choć nie tak bardzo jak poprzednich 6 podpunktów, koncertu Carlosa Giffoni i całego eksperymentalno-noise'owego popołudnia w Alchemii.


Tymczasowo zostało wyczerpane wszystko, co miałam jeszcze w głowie na temat Unsoundu.

 

Komentarzy: 0 Nie dodano tagów

MiędzyCzas (Innovation) w Łodzi

2010-10-31 21:35:38

W międzyczasie - pomiędzy cierpieniem na pounsoundową depresję a próbą wyprodukowania z siebie jakiegoś cudaka na temat mojego ukochanego festiwalu - wybrałam się na święto dnb czyli Innovation w Łodzi.

Głównym powodem wyprawy do Łodzi był przyjazd Black Sun Empire (dodatkowym zaś Aphrodite), ale jeżeli zapytacie mnie jak było, nie będę w stanie wam opowiedzieć. Powód jest prosty - za każdym razem, gdy zmieniała się ekipa na scenie, nie miałam najmniejszego pojęcia, kto gra. Nie było żadnego timetable'a, chociażby w formie plakatu, bo o programy nawet nie warto było pytać. Scen były trzy, po za główną pozostałe dwie były bezimienne w praktyce, w teorii bowiem ich rozróżnienie miało być dość istotne. NO ALE. Widać nie dla wszystkich.

Daleka od oceniania eventu po ludziach, którzy na nim bywają, nie będę tu jątrzyć się niepotrzebnie na "dresiarstwo", którzy byli głównym targetem i uczestnikami imprezy - a mogłabym, bo oprócz uprzejmych "ładnie ci w tym kolorze włosów", lampili się bezwstydnie jak na stwora z innej planety. Wiem, trochę nie przystawałam, ale też nie można WSZĘDZIE czuć się jak ryba w wodzie. (so - i'm cool with it).

Choć ostatecznie cały wyjazd do Łodzi na imprezę (już sama abstrakcyjność i absurd wyrażenia "jadę do Łodzi na imprezę" jest dla mnie ciekawa i nowa, zresztą) zaliczam jako interesujące doświadczenie, dodam, iż nieprzynależność do grupy docelowej nie jest jedynie pozorna; przeciwnie, zdecydowanie nie jest to event dla mnie. A przynajmniej trzeźwej mnie.

Całonocna napierdalanka do drum'n'bassów, które już po połowie setu - mimo heroicznych i całkowicie daremnych wysiłków MCich - zlewają mi się w jedno, to nie mój klimat. Ciężko już odróżnić jedną rzecz od drugiej. Jedynym ciekawym akcentem był Pan-Na-(Prawdopodobnie)-Scenie-DNB.Pl-W-Koszulce-W-Paski, miksujący całkiem ciekawie jakieś standardowe klubowe hity w ciekawy tech-house'owy set. A może to moje ucho jest za mało wyćwiczone na rozróżnianie drum'n'bassowch niuansów? ;)

Słowo na koniec: 1. Brakowało narkotyków, które by na wyłapanie muzycznych niuansów pozwoliły, a nie np. zwaliły z nóg i posłały do spania. Było nie było, fuzja psychoaktywnej chemii i muzyki tanecznej, muzyki w ogóle - czy kultury w ogóle - to temat szeroko znany, mam nadzieję, społeczności musicspota i którego dotykać nie muszę 2. Drum'n'bass, który szczyty popularności świętował w polskim andergałndzie w połowie lat 90. to - jak się dowiedziałam - współczesna muzyka ludu. I zostało to potwierdzone empirycznie obserwacją. 3. Krótka ta notka została napisana na kolanie, żeby zapchać brak posta o Unsoundzie, PRZEPRASZAM.

 

Komentarzy: 4 Nie dodano tagów

Unsound from the inside (prologue)

2010-10-26 16:23:21

Plan jest, aby napisać coś ciekawego o Unsoundzie, ale niekoniecznie stricte muzycznego, bo w tym roku u mnie nie tylko o muzykę chodziło. Będę więc znowu wyżywać się nieco na kwestiach organizacyjnych, ale też pławić się w wdzięczności i tęsknocie za niesamowitość atmosfery, której dane mi było, podobnie jak w zeszłym roku, doświadczyć.

Nie da się zaprzeczyć: odkrywam, że zdecydowanie w moim typie jest praca w trybie: spory zapierdol przeplatany imprezą, alkoholem, hengałtowaniem z artystami i niewielką ilością snu. Mimo, że z zasady jestem leniwa i sypiam 10 godzin dziennie, w moich żyłach płynie nieustannie strumień endorfin i adrenaliny. Jedyny żal jaki został, to nieobecność na koncertach Tima Heckera i Wildbirds&Peacedrums w kościele Św. Katarzyny, piątkowych wydarzeniach w Kijowie i secie Jamesa Blake'a. Choć tegoroczna edycja nie wydaje mi się tak udana jak ta z 2009 roku, dreszcz entuzjazmu i wzbierająca w gardle tęsknota to przez długi jedyne emocje, które Unsound Festival 2010 będzie u mnie wywoływać.


Reaktywacja roku 2010 czyli Plan Rozbiórki.

2010-09-13 19:56:46

W roku 2009 dostaliśmy w prezencie Pavement. W tym roku przychodzi reaktywacja odrobinę mniejszego kalibru. Nie mogłam sobie nie pozwolić na ten wpis, wpis o reaktywacji The Dismemberment Plan, jednego z bardziej utęsknionych zespołów lat 90. Nie mogłam, po prostu nie potrafiłam się powstrzymać, muszę napisać, jak bardzo się cieszę. Mimo iż rzekomo reaktywacja ma przynieść jedynie kilka występów w Stanach Zjednoczonych, wierzę, że - nawet jeżeli nie zostaną sprowadzeni na Offa - to chociaż pojawią się na Primavera Sound. W zeszłym roku zawitali tam przecież nie tylko Stephen Malkmus z gromadą, ale także inni niezalowi tytani lat dziewięćdziesiątych, klasyka drugiej fali emo, mianowicie Sunny Day Real Estate.

Jak się moja przygoda z The D-Plan zaczęła? Wyjątkowo banalnie, od ściągnięcia, dostępnego za darmo, What Do You Want Me To Say z last.fm. Co tu dużo mówić, nie da się obok tego zespołu, tego wokalu, tych niesamowitych gitar odejść bez chwili zatrzymania i żadnej emocji. Bo oni drażnią, wkurwiają tym głosem i math rockowym rytmem i perkusją. By w momencie gdy stoisz na granicy, wejść z niesamowicie chwytliwym refrenem lub partią gitar, która nie chce ci wyjść z głowy.

Na koniec tego krótkiego posta: nie wiem, naprawdę NIE WIEM, co mogłoby przebić reaktywacyjny ciąg ostatnich lat. Modlić się nam tylko przychodzi o powrót do świata żywych Jeffa Manguma.

Jasna rzecz, prawdopodobieństwo tego jest równe ze zmartwychwstaniem Nico i reaktywacją - po 43 latach od najsłynniejszego banana w dziejach ludzkości - The Velvet Underground. Ale nie traćmy wiary.

 

Komentarzy: 9 Nie dodano tagów

I Hype For A Living 3

2010-09-04 18:17:25

Hype krótki, zwięzły i na temat, bo czasu brak i terminy atakują.

Fińskie lato

Associates EP by Shine 2009 by Shine 2009

O zespole Shine 2009 było już wspominane we wpisie o letniej playliście; spod ręki helsińskiego duetu wyszły dopiero trzy piosenki, których możecie posłuchać powyżej. Zapewniam, jedno przesłuchanie wystarcza, żeby ten melodyjny balearic utknął w waszej głowie... może nie na zawsze, ale zapomnieć szybko o sobie nie pozwala.


Obrzucający Gwiazdami? W Polsce by to nie przeszło.

New Tracks (See Volume 1 set for Current LP) by Star Slinger

Zmęczenie wszechobecnym chillwavem zaczyna doskwierać zapewne nie tylko mi, zwłaszcza, że wokół pojawia się całe mnóstwo młodych zespołów zafascynowanych wokalami przefiltrowanymi przez gęste, maskujące niedoskonałości, sito i prostotą produkowania muzyki na softwaresynthach. Niektórzy, siedzący w temacie głębiej niż Washed Out czy Toro, spokali się już ze Star Slingerem, który ma na swoim koncie sporo remiksów właśnie takich drugoligowych chillwave'owych zespołów jak Small Black czy Coolrunnings. Zresztą i autorskie utwory Star Slingera mieszają instrumentalny hip hop z chillwave'owymi naleciałościami, a w największym swoim "hicie" May I Walk With You zręcznie miksuje wokale, jak i downtempowe sample, niczym wycięte wprost z kawałka Brazillian Girls.


Fuck Yeah, Psychedelic Rock

Jako przedostatni, zapraszam do posłuchania garażowej psychodeliki oferowanej przez doomstar!. Niby nic nowego, ale słucha się świetnie, a ich repertuar, jak na zespół mający 384 słuchaczy, jest całkiem rozbudowany.

doomstar - Rainbow Bloodsucker


Meet Your new favourite band

Sacred Animals by RootMusic

Na koniec zostawiam najlepsze - Twój nowy ulubiony zespół, Sacred Animals. Gdy trafiłam na nich w tym tygodniu na Hype Machine, przesłuchałam ich najlepszy utwór Chosen Seed kilkanaście razy z rzędu i z każdym razem podobał mi się bardziej. Ponownie, nie znajdziecie tu niesamowitych eksperymentów, za to czerpiącą od najlepszych folktronikę, delikatne melodie i emocjonalny, przejmujący wokal. Nazwa zespołu nie mogła być bardziej trafna, piosenek, zwłaszcza Still Removed, słucha się niczym pełnej intymnych zwierzeń pieśni religijnej. Hmm, czy Ludzie to Sacred Animals?

 Cóż, nigdy dość zespołów ze zwierzętami w nazwie.


May the Hype be with you! ;D


Katowice - Miasto Festiwali

2010-09-01 00:51:59

 

Jestem chyba jedną z niewielu osób, która na Śląsku nie mieszka, a lubi jego klimat i architekturę, uwielbia industrialne i postindustrialne plugastwo, obleśne dworce i czarne od sadzy ceglane domy robotnicze. Ale na pewno nie jestem jedyną, która docenia umiejscowienie Nowej Muzyki w kopalni Katowice. Najbliżej centrum miasta, jak tylko się da, tuż obok katowickiego Spodka, fantastycznie zagospodarowanego Ronda Sztuki i Oka Miasta, z Kładką Widokową dla spragnionych festiwalowiczów nad budzącą zachwyt Trójpasmówką. To, wraz oczywiście z krakowską Mangghą, jest miejsce idealne do urządzania muzycznych imprez.


Niestety, gdy stęsknieni za piękną kopalnią pojawiliśmy się pierwszego dnia na terenie festiwalu, nie dane nam było zobaczyć występu mathrockowego Three Trapped Tigers. Pytacie dlaczego? Bo było ZA GŁOŚNO. Ciężko w to uwierzyć – zwłaszcza biorąc pod uwagę moje problemy ze słuchem – ale nie byłam w stanie podejść bliżej do Live Stage niż na jakieś 500 metrów. Basy zmiatały błonę bębenkową do wnętrza czaszki, a podkręcone do niemożliwości wysokie tony przybijały ją szpilkami do kory mózgowej.

Po krótkiej przerwie poszliśmy zwiedzić Club Stage w nowej odsłonie i pod opieką King Midas Sound, narzekając – sfrustrowani prognozami pogody – na brak namiotów. I tu nie dało się wytrzymać – możliwości mojego ucha skończyły się jakieś 20 m przed dojściem do wieży kontrolnej. To było przerażające. Naprawdę byłam przekonana, że bez poskarżenia się dźwiękowcom lub zdobycia stoperów jedynym sposobem na zobaczenie któregokolwiek artysty będzie natychmiastowe i trwałe uszkodzenie słuchu.

Quest

Postanowiliśmy więc mocną czwórką wyruszyć na poszukiwanie apteki całodobowej, nie wiedząc o możliwości nabycia stoperów na terenie festiwalu. Przedarłszy się przez dzikie hordy mrocznej młodzieży z Metal Hammer Fest, miejscowych kozaków, uniknąwszy szalonych tramwajarzy, zakupiliśmy zapas stoperów oraz wino marki liebfraumilch i udalismy się na Most nad Trójpasmówką, z którym jesteśmy związani roczną już tradycją. Ominęliśmy w ten przyjemny sposób koncert Jaga Jazzist (ktoś powie jak było?) i zaraz potem wybraliśmy się na set niemieckiego Księcia Ciemności.

Byłam już spragniona muzyki, więc podobało mi się bardzo (jednak z perspektywy każdego kolejnego koncertu, Pantha wypadał coraz słabiej). Choć stopery zrobiły swoje i tak w pewnym momencie zdmuchnęła mnie przyjemna fala basu, a w tym dobrym secie zabrakło większej porcji autozabawy, bo Książe głównie miksował swoje utwory w extended versions i ku naszemu rozczarowaniu nie wyciągnął Noah i ekipy leśnych stworów spod stołu do niezagranego Stick To My Side.

Natomiast gwiazda pierwszego dnia, Bonobo, zdecydowanie mnie zawiodła. Widać nie jestem największą fanką, bo "tylko" lubię jego muzykę, ale na miłość świętego Zarkwona, ona się w ogóle nie sprawdza na żywo. Zwłaszcza kiedy mamy do czynienia z plenerowym koncertem w chłodny wieczór, to downtempowe plumkanie nie jest tym, co rozgrzewa tłumy. A otoczenie jest wspaniałe, wysypany piaseczek, są leżaczki; następnym razem niech organizatorzy nie przejmują się – gwiazda nie gwiazda, niech gra o 20, w promieniach zachodzącego słońca! Nawet tchnące Paulo Coelho teksty z Between The Lines „think with your heart, read between the lines”, „sometimes ur lost, sometimes ur found”, które kompletnie nie przeszkadzają przy słuchaniu Bonobo w domu, brzmiałyby dobrze w takich okolicznościach, a nie wywoływały salwę śmiechu.

Zmarznięta słuchaniem przynudzającego Bonobo, wybrałam się na Autechre. Zaczęli 10 minut wcześniej, skończyli 20 minut później. Grali eksperymentalny, freestyle'owy set, rozwalające głowę breakcore'y, kompletnie mając wyjebane na publiczność. Podrygiwałam tam ostro, choć głównie po to, żeby nie zamarzły mi stawy. Jeden z najlepszych setów na festiwalu, po którym przyszedł czas na timetable'owy strzał w dziesiątkę.

Diva dubstepu, Mary Anne Hobbs zaserwowała zastygłemu od zimna i technicznych, mrożących mózg jak wrzący azot dźwięków, rozgrzewającą imprezę, mieszając dubstepowe rytmy z techno i lżejszymi house'owymi nutami. To był jeden z tych setów, kiedy człowiek zdaje sobie sprawę z tego, jak wiele dzieli nas od zachodu. W Krakowie mnóstwo jest dubstepowych imprez, co weekend są co najmniej 2, ale miksy, które prezentują polscy didżeje to smutne gówno w porównaniu z Mary Anne. Dużo jeszcze drogi przed nimi.

Festiwalowa Scena Dnia: Gdy wracaliśmy na teren kopalni, przed nami szła dziewczyna w stanie zataczającym i naturalnie potrąciła inną dziewczynę przykładającą właśnie butelkę do ust. Koleżanka oblanej pijanym i lekko oburzonym głosem zaczęła wołać za sprawczynią zajścia: „Hej, uważaj trochę, co, dziewczyno?!” i wznosiła tym podobne pełne pretensji okrzyki, by następnie, już z pewną dozą rozbawienia w głosie, dowrzasnąć: „Ona jest PROJEKTANTKĄ, a ty jej poplamiłaś SWETEREK!”



Następnego dnia naszym priorytetem było zdążyć na Bibio. Po celebracji kultury szwedzkiej w katowickiej Ikei i krótkim pikniku na Moście, udaliśmy się więc na Club Stage. Eksperymentalna wizualizacja drzewo+słońce+ekran wprowadzała ekologiczny klimat, w przeciwieństwie standardowego pulsującego jabłka na laptopie Bibio. Był to jeden z gorszysch występów w Katowicach, co jednak nie znaczy, że był zły. Zwłaszcza w momentach, gdy Bibio porzucał swoje jabłko, robiło się dużo bardziej interesująco, a pod koniec już całkiem się muzycznie rozkręcił. Szkoda, że tylko na ostatnie pół godziny. Drażniło mnie jednak częste przerywanie kawałków, osobiście wolę, gdy gładko przechodzą jedne w drugie, lub przynajmniej są długie i nie ucinane.

Później świetnie bawiłam się na Loops Haunt. Koleś kręcący za dekami był ewidentnie ucieszony swoją muzyką i uśmiechał się do siebie w tej uroczej autozajebistośći, ostro przy tym gnąc się do dubstepów zmiksowanych z techno i d'n'b. Rozrywki też dostarczał mi sympatyczny człowiek, stojący obok nas i całkowicie pochłonięty rysowaniem nogą wzorków na piasku w rytm muzyki. W pewnym momencie posunął się nawet do podreptania na drugą stronę widowni i wyskrobania słoneczka. W jego żyłach musiały dryfować jakieś niezłe związki chemiczne.

Stety czy niestety, odpuściłam Nosaj Thing (No Such Thing!) dla kolejnego romansu z Mostem, a następnie poszlismy na niedawno ogłoszoną timetable'ową niespodziankę. Bardzo podobał mi się set Prefuse'a, podobały mi się połamane bity, podobało mi się dużo idmowej zabawy dźwiękami, dużo też Prefuse'owego uroku osobistego.

Przy okazji napiszę również kilka słów o koncercie niedzielnym Prefuse'a, bo mam potrzebę uzewnętrznić się na ten temat już teraz. Był to, zaraz po Bonobo, najgorszy koncert festiwalu. W ogóle nie spodziewałam się czegoś takiego, a na pewno nie orkiestry plumkającej na skrzypcach 2-minutowe utwory i całkowicie zagłuszając inne dźwięki. Podobało mi się przez ok. 10 minut, potem zaczęło się robić nudno. Bardzo chciałam, żeby mi się podobało i bardzo chciałam się wsłuchać i usłyszeć Prefuse'a. Wiem, że jest wszechstronnym muzykiem, lecz wolę go robiącego hip-hop i electronikę.

A żadnych „eksploracji” ani „spontanicznego improwizowania dźwięków i przekształcania ich na żywo przy pomocy rozbudowanej maszynerii” tam nie było, a ja na pewno nigdzie ich tam nie słyszałam.


Po Prefuse na chwilę zajrzałam na Redbull Stage, by przez 3 minuty posłuchać Floating Points i znudzić się na tyle, by zamienić house na techno. Wybrałam więc wraz z A. Club Stage, nie świadoma, że DMX Krew będzie największym, obok Gaslamp Killera, o którym zaraz, odkryciem tego festu. Z głośników leciało oldschoolowe techno i IDM z elementami acid house'u i 80'sowego synthpopu. Do tego przaśne wizualki, typowe teksty w rodzaju „don't stop”, „bounce to the beat, move to the beat, move your feet, move your arse, move to the beat”, których do tej pory nie mogę niestety z głowy wyrzucić oraz widoczne wpływy Aphexa trochę w muzyce i bardzo w stylówie. Jak sie okazuje, skojarzenie nie było bezpodstawne, ponieważ DMX zdąrzył w lejbelu Aphexa wydać 6 (!) płyt.

Strasznie żałowałam, gdy późna godzina kazała mi wybierać między DMX a Moderatem. W końcu poszłam na Moderat i cudem udało nam się wbić w gigantyczny tłum – szczerze, było chyba więcej ludzi niż na Bonobo, zadziwiające. Na koncercie bawiłam się nieźle, rozrywki dostarczały mi pierwszej klasy wizualizajce i jeden z modeselektorów z jego stylówą podhalańską/niemieckiego rolnika. Tam gdzie stałam było niestety trochę jak na mój gust za dużo ludzi, a chciałam sobie potańczyć - po to ten koncert głównie był, po za tym działał na mnie efekt placebo i żyłam w nadziei, że jestem na haju.

Przeciągnięty Moderat i chwila chilloutu uniemożliwiła mi zobaczenie Gonjasufiego, ale – choć z dużym entuzjazmem podchodzę do jego muzyki – spora część prognoz i opinii brzmiało: „nudy”. Miałam jednak nadzieję, że uda mi się wpaść na chwilę, ale timetable mnie okłamał i o 2:15 grał już sam Gaslamp Killer. Nie spodziewałam się, że cokolwiek przebije Mary Anne i DMX Krew, ale Gaslamp jest oficjalnie Największym i Najfajniejszym Freakiem tego festiwalu. To człowieka cierpiący na ADHD, którego blant za blantem nie jest w stanie wychillować, chociaż M. sugerował, iż w grę wchodzi crack. Trochę mnie wkurzyło na początku prowadzenie dj setu niczym audycji radiowej, ale to ciągle był, obok Au., najlepszy występ na festiwalu.


WIN:

  1. Au. i Gaslamp.

  2. DMX Krew

  3. Mary Anne Hobbs

  4. Prefuse 73

  5. Pantha

  6. Loops Haunt

  7. Moderat


    Ambivalence Avenue:

  8. Bibio

  9. Słuchane z daleka Three Traped Tigers


    Słabo:

  1. Bonobo

  2. Prefuse 73 + Orkiestra Aukso


Finalny rozrachunek wypada bardzo na korzyść Nowej Muzyki. Pozdrawiam inicjatorów akcji glowstick tree, nie mogłam niestety znaleźć żadnego zdjęcia, jeżeli mi się uda, to wrzucę.

Organizacyjne zarzuty są tylko dwa, ale koniec końców dość poważne. Pierwszy z nich dotyczy rzecz jasna nagłośnienia. Jakościowo nie było najgorsze, ale głośność pierwszego dnia była nie do wytrzymania. W sobotę zostało to trochę poprawione ALBO mój słuch, mimo noszenia stoperów, się znacznie stępił.

Drugi to informacja, ściślej biorąc jej brak. Po pierwsze, nikt za bardzo nie wiedział jak i czym dojechać dnia ostatniego do szybu Wilsona. Niby gdzieś krążyły plotki, ale nie było nic konkretnego na oficjalnej stronie Festiwalu napisane, a jedynie nielicznym dane było zajrzeć na stronę KZK GOP. Po drugie, podobnie jak i w zeszłym roku, organizatorzy nie mogą się zdobyć chociaż na tanie i proste sposoby pokazania ludziom, GDZIE jest festiwal. Nie muszą to być wielkie banery, wystarczą kartki na słupie. W tym roku nie miałam z tym problemu, ale w zeszłym przyjechałam do Katowic sama, później niż moi znajomi i spotkałam w większości tak samo zagubionych jak ja ludzi. Na festiwalu Rock en Seine w Paryżu, na którym zdarzyło mi się być w 2008, od stacji metra, na której się wysiadało co 20 m były przywieszone karteczki ze strzałkami. DA SIĘ.

Choć festiwale są zasadniczo bardzo przyjaznymi dla ludzi wydarzeniami, to ciągle zdarzają się rzeczy podważające tę przyjazność. Żeby ich uniknąć, organizatorzy muszą być osobami mającymi spójną wizję, myślącymi analitycznie, ale przede wszystkim - osobami, które potrafią wczuć się w skórę uczestników festiwalu.


PS. Zapomniałam dodać, we wszystkich wizualizacjach, które widziałam pojawiały się trójkąty. Srsly, to robi się coraz bardziej niepokojące.


« wróć 1 2 3 czytaj dalej »
Logowanie
Zapamiętaj mnie
Bezpieczne logowanie (SSL)
Zapomniałem hasła
» zarejestruj się!