Nie jesteś zalogowany

Posty z kategorii: "elektronika"


I Hype For A Living 4

2010-11-24 14:02:03


Do przedstawienia mam cztery zespoły, z których dwa będą pogrążone w odmętach undergroundu i wątpię, aby kiedykolwiek z niego wyszły, natomiast pozostałym dwóm wróżę szybki kurs na powierzchnię. Trzy zostały odkryte tradycyjnie via HypeMachine (dzięki wam twórcy i webmasterzy za ten cudowny i zbawienny serwis!), a jeden – The Go Go Darkness – podesłał znajomy.

 

1. Ensemble Economique

Ensemble Economique to Brian Pyle, będący częścią także innych około drone'owo-psychodelicznych projektów (bardziej znane Starving Weirdos i mniej RV Paintings). Trudno nazwać ten projekt nowym, bo EE wydał swój pierwszy album w 2008 roku, jednak ciągle znajduje się on – ze swoimi ośmioma setkami słuchaczy – na niemalże absolutnym dnie undergroundu. Co jest, moim zdaniem, haniebne, gdyż ten człowiek zasługuje na dużo więcej uwagi blogo- i niezalsfery. Wiem jednak, iż nie wszyscy trawią nudnawą electronikę, większość dostaje zgagi lub zasypia. Dlatego dla zademonstrowania jego umiejętności, nieco żywszy remiks EE umieszczony przez Briana na jego soundcloudzie:

Quakes(Ensemble Economique remix) by Ensemble Economique

Jednak nawet owych cierpiących na niestrawność zapraszam do posłuchania i zachwytów:


2The Go Go Darkness

The Go Go Darkness w swoim jedynym video brzmi i wygląda jak islandzka wersja witch house'u, która przeplata popowy, zniekształcony wokal z sakralnymi, przypominającymi organy, klawiszami i przywodzi na myśl najlepsze momenty soundtracków Lyncha. Pozostałe utwory są bardziej new wave'owe, a zespół deklaruje się jako przynależny do Vebeth: „Vebeth is a movement of musicians/artists with a similar philosophy/goal whose aim is to publish music/art independently of a third party”. Sądzę, że warto przyjrzeć się także innym artystom przyznającym się do tego ruchu, a można to zrobić na myspace Vebeth, który, nawiasem mówiąc, ma w swoim logo trójkąt.

 


3. We Are the World
Z absolutnie niezrozumiałym tagiem art-techno objawił mi się eksperymentalny kolektyw We Are The World. Późno, bo późno, odkryłam kilka dniu temu ich debiut Clay Stones wydany w kwietniu tego roku i już zrecenzowany, krótko i krytycznie, choć nie bez wyrażonej nadziei na przyszłość, na P4ku.

Wprawdzie nie można zaprzeczyć słyszalnym wpływom The Knife (np. w Fight Song czy Lie Like A Forest), co zarzuca recenzent, ja nie posunęłabym się w surowości oceny aż tak daleko. Tu jest więcej techno, więcej glamu, są interesujące, raz to zniekształcone, raz nie, wokale, istotnie przywodzące na myśl PJ Harvey. W Fight Song możemy posłuchać mnmlowych cymbałków, mnmlowo zaczyna się też Lord Have Ass, nawiasem mówiąc z „ghostly” motywem, niczym wyrżniętym z koncertówki Portishead, a Sweet Things Are So Hard jest tak industrialowe, że można by z tego kawałka korzystać tworząc socrealistyczny musical o robotnikach trudzących się w fabryce przy budowie raju na ziemi. Trochę płycie brakuje w produkcji, lecz album prezentuje się w składną i wyrzucającą na dancefloor całość. 

 

 

4. Young Circles
Bardzo zręcznymi słówkami i eleganckimi zdaniami reklamują się, kreując się na nowy zespół, grający nową muzykę i reprezentujący nowy eklektyzm nowej dekady. I co tu dużo mówić, tak właśnie jest, choć w internecie można posłuchać jedynie dwóch ich utworów. Sharp Teeth, które umieszczam poniżej, wchodzi po krótkiej rozgrzewce z riffem zerżniętym z Supermassive Black Hole, rapem coś na myśl przywodzącym, choć nie mogę sobie przypomnieć CO i fantastycznym, chwytliwym refrenem. Na Crash Avenue możecie posłuchać drugiego utworu, Lightning. Debiutancką epkę planują wydać 11 stycznia 2011, a ja już nie mogę się doczekać.

Young Circles - Sharp Teeth by fadedglamourblog

Dla szczęśliwych posiadaczy spotify playlista z Ensemble Economique i We Are The World.

 


Katowice - Miasto Festiwali

2010-09-01 00:51:59

 

Jestem chyba jedną z niewielu osób, która na Śląsku nie mieszka, a lubi jego klimat i architekturę, uwielbia industrialne i postindustrialne plugastwo, obleśne dworce i czarne od sadzy ceglane domy robotnicze. Ale na pewno nie jestem jedyną, która docenia umiejscowienie Nowej Muzyki w kopalni Katowice. Najbliżej centrum miasta, jak tylko się da, tuż obok katowickiego Spodka, fantastycznie zagospodarowanego Ronda Sztuki i Oka Miasta, z Kładką Widokową dla spragnionych festiwalowiczów nad budzącą zachwyt Trójpasmówką. To, wraz oczywiście z krakowską Mangghą, jest miejsce idealne do urządzania muzycznych imprez.


Niestety, gdy stęsknieni za piękną kopalnią pojawiliśmy się pierwszego dnia na terenie festiwalu, nie dane nam było zobaczyć występu mathrockowego Three Trapped Tigers. Pytacie dlaczego? Bo było ZA GŁOŚNO. Ciężko w to uwierzyć – zwłaszcza biorąc pod uwagę moje problemy ze słuchem – ale nie byłam w stanie podejść bliżej do Live Stage niż na jakieś 500 metrów. Basy zmiatały błonę bębenkową do wnętrza czaszki, a podkręcone do niemożliwości wysokie tony przybijały ją szpilkami do kory mózgowej.

Po krótkiej przerwie poszliśmy zwiedzić Club Stage w nowej odsłonie i pod opieką King Midas Sound, narzekając – sfrustrowani prognozami pogody – na brak namiotów. I tu nie dało się wytrzymać – możliwości mojego ucha skończyły się jakieś 20 m przed dojściem do wieży kontrolnej. To było przerażające. Naprawdę byłam przekonana, że bez poskarżenia się dźwiękowcom lub zdobycia stoperów jedynym sposobem na zobaczenie któregokolwiek artysty będzie natychmiastowe i trwałe uszkodzenie słuchu.

Quest

Postanowiliśmy więc mocną czwórką wyruszyć na poszukiwanie apteki całodobowej, nie wiedząc o możliwości nabycia stoperów na terenie festiwalu. Przedarłszy się przez dzikie hordy mrocznej młodzieży z Metal Hammer Fest, miejscowych kozaków, uniknąwszy szalonych tramwajarzy, zakupiliśmy zapas stoperów oraz wino marki liebfraumilch i udalismy się na Most nad Trójpasmówką, z którym jesteśmy związani roczną już tradycją. Ominęliśmy w ten przyjemny sposób koncert Jaga Jazzist (ktoś powie jak było?) i zaraz potem wybraliśmy się na set niemieckiego Księcia Ciemności.

Byłam już spragniona muzyki, więc podobało mi się bardzo (jednak z perspektywy każdego kolejnego koncertu, Pantha wypadał coraz słabiej). Choć stopery zrobiły swoje i tak w pewnym momencie zdmuchnęła mnie przyjemna fala basu, a w tym dobrym secie zabrakło większej porcji autozabawy, bo Książe głównie miksował swoje utwory w extended versions i ku naszemu rozczarowaniu nie wyciągnął Noah i ekipy leśnych stworów spod stołu do niezagranego Stick To My Side.

Natomiast gwiazda pierwszego dnia, Bonobo, zdecydowanie mnie zawiodła. Widać nie jestem największą fanką, bo "tylko" lubię jego muzykę, ale na miłość świętego Zarkwona, ona się w ogóle nie sprawdza na żywo. Zwłaszcza kiedy mamy do czynienia z plenerowym koncertem w chłodny wieczór, to downtempowe plumkanie nie jest tym, co rozgrzewa tłumy. A otoczenie jest wspaniałe, wysypany piaseczek, są leżaczki; następnym razem niech organizatorzy nie przejmują się – gwiazda nie gwiazda, niech gra o 20, w promieniach zachodzącego słońca! Nawet tchnące Paulo Coelho teksty z Between The Lines „think with your heart, read between the lines”, „sometimes ur lost, sometimes ur found”, które kompletnie nie przeszkadzają przy słuchaniu Bonobo w domu, brzmiałyby dobrze w takich okolicznościach, a nie wywoływały salwę śmiechu.

Zmarznięta słuchaniem przynudzającego Bonobo, wybrałam się na Autechre. Zaczęli 10 minut wcześniej, skończyli 20 minut później. Grali eksperymentalny, freestyle'owy set, rozwalające głowę breakcore'y, kompletnie mając wyjebane na publiczność. Podrygiwałam tam ostro, choć głównie po to, żeby nie zamarzły mi stawy. Jeden z najlepszych setów na festiwalu, po którym przyszedł czas na timetable'owy strzał w dziesiątkę.

Diva dubstepu, Mary Anne Hobbs zaserwowała zastygłemu od zimna i technicznych, mrożących mózg jak wrzący azot dźwięków, rozgrzewającą imprezę, mieszając dubstepowe rytmy z techno i lżejszymi house'owymi nutami. To był jeden z tych setów, kiedy człowiek zdaje sobie sprawę z tego, jak wiele dzieli nas od zachodu. W Krakowie mnóstwo jest dubstepowych imprez, co weekend są co najmniej 2, ale miksy, które prezentują polscy didżeje to smutne gówno w porównaniu z Mary Anne. Dużo jeszcze drogi przed nimi.

Festiwalowa Scena Dnia: Gdy wracaliśmy na teren kopalni, przed nami szła dziewczyna w stanie zataczającym i naturalnie potrąciła inną dziewczynę przykładającą właśnie butelkę do ust. Koleżanka oblanej pijanym i lekko oburzonym głosem zaczęła wołać za sprawczynią zajścia: „Hej, uważaj trochę, co, dziewczyno?!” i wznosiła tym podobne pełne pretensji okrzyki, by następnie, już z pewną dozą rozbawienia w głosie, dowrzasnąć: „Ona jest PROJEKTANTKĄ, a ty jej poplamiłaś SWETEREK!”



Następnego dnia naszym priorytetem było zdążyć na Bibio. Po celebracji kultury szwedzkiej w katowickiej Ikei i krótkim pikniku na Moście, udaliśmy się więc na Club Stage. Eksperymentalna wizualizacja drzewo+słońce+ekran wprowadzała ekologiczny klimat, w przeciwieństwie standardowego pulsującego jabłka na laptopie Bibio. Był to jeden z gorszysch występów w Katowicach, co jednak nie znaczy, że był zły. Zwłaszcza w momentach, gdy Bibio porzucał swoje jabłko, robiło się dużo bardziej interesująco, a pod koniec już całkiem się muzycznie rozkręcił. Szkoda, że tylko na ostatnie pół godziny. Drażniło mnie jednak częste przerywanie kawałków, osobiście wolę, gdy gładko przechodzą jedne w drugie, lub przynajmniej są długie i nie ucinane.

Później świetnie bawiłam się na Loops Haunt. Koleś kręcący za dekami był ewidentnie ucieszony swoją muzyką i uśmiechał się do siebie w tej uroczej autozajebistośći, ostro przy tym gnąc się do dubstepów zmiksowanych z techno i d'n'b. Rozrywki też dostarczał mi sympatyczny człowiek, stojący obok nas i całkowicie pochłonięty rysowaniem nogą wzorków na piasku w rytm muzyki. W pewnym momencie posunął się nawet do podreptania na drugą stronę widowni i wyskrobania słoneczka. W jego żyłach musiały dryfować jakieś niezłe związki chemiczne.

Stety czy niestety, odpuściłam Nosaj Thing (No Such Thing!) dla kolejnego romansu z Mostem, a następnie poszlismy na niedawno ogłoszoną timetable'ową niespodziankę. Bardzo podobał mi się set Prefuse'a, podobały mi się połamane bity, podobało mi się dużo idmowej zabawy dźwiękami, dużo też Prefuse'owego uroku osobistego.

Przy okazji napiszę również kilka słów o koncercie niedzielnym Prefuse'a, bo mam potrzebę uzewnętrznić się na ten temat już teraz. Był to, zaraz po Bonobo, najgorszy koncert festiwalu. W ogóle nie spodziewałam się czegoś takiego, a na pewno nie orkiestry plumkającej na skrzypcach 2-minutowe utwory i całkowicie zagłuszając inne dźwięki. Podobało mi się przez ok. 10 minut, potem zaczęło się robić nudno. Bardzo chciałam, żeby mi się podobało i bardzo chciałam się wsłuchać i usłyszeć Prefuse'a. Wiem, że jest wszechstronnym muzykiem, lecz wolę go robiącego hip-hop i electronikę.

A żadnych „eksploracji” ani „spontanicznego improwizowania dźwięków i przekształcania ich na żywo przy pomocy rozbudowanej maszynerii” tam nie było, a ja na pewno nigdzie ich tam nie słyszałam.


Po Prefuse na chwilę zajrzałam na Redbull Stage, by przez 3 minuty posłuchać Floating Points i znudzić się na tyle, by zamienić house na techno. Wybrałam więc wraz z A. Club Stage, nie świadoma, że DMX Krew będzie największym, obok Gaslamp Killera, o którym zaraz, odkryciem tego festu. Z głośników leciało oldschoolowe techno i IDM z elementami acid house'u i 80'sowego synthpopu. Do tego przaśne wizualki, typowe teksty w rodzaju „don't stop”, „bounce to the beat, move to the beat, move your feet, move your arse, move to the beat”, których do tej pory nie mogę niestety z głowy wyrzucić oraz widoczne wpływy Aphexa trochę w muzyce i bardzo w stylówie. Jak sie okazuje, skojarzenie nie było bezpodstawne, ponieważ DMX zdąrzył w lejbelu Aphexa wydać 6 (!) płyt.

Strasznie żałowałam, gdy późna godzina kazała mi wybierać między DMX a Moderatem. W końcu poszłam na Moderat i cudem udało nam się wbić w gigantyczny tłum – szczerze, było chyba więcej ludzi niż na Bonobo, zadziwiające. Na koncercie bawiłam się nieźle, rozrywki dostarczały mi pierwszej klasy wizualizajce i jeden z modeselektorów z jego stylówą podhalańską/niemieckiego rolnika. Tam gdzie stałam było niestety trochę jak na mój gust za dużo ludzi, a chciałam sobie potańczyć - po to ten koncert głównie był, po za tym działał na mnie efekt placebo i żyłam w nadziei, że jestem na haju.

Przeciągnięty Moderat i chwila chilloutu uniemożliwiła mi zobaczenie Gonjasufiego, ale – choć z dużym entuzjazmem podchodzę do jego muzyki – spora część prognoz i opinii brzmiało: „nudy”. Miałam jednak nadzieję, że uda mi się wpaść na chwilę, ale timetable mnie okłamał i o 2:15 grał już sam Gaslamp Killer. Nie spodziewałam się, że cokolwiek przebije Mary Anne i DMX Krew, ale Gaslamp jest oficjalnie Największym i Najfajniejszym Freakiem tego festiwalu. To człowieka cierpiący na ADHD, którego blant za blantem nie jest w stanie wychillować, chociaż M. sugerował, iż w grę wchodzi crack. Trochę mnie wkurzyło na początku prowadzenie dj setu niczym audycji radiowej, ale to ciągle był, obok Au., najlepszy występ na festiwalu.


WIN:

  1. Au. i Gaslamp.

  2. DMX Krew

  3. Mary Anne Hobbs

  4. Prefuse 73

  5. Pantha

  6. Loops Haunt

  7. Moderat


    Ambivalence Avenue:

  8. Bibio

  9. Słuchane z daleka Three Traped Tigers


    Słabo:

  1. Bonobo

  2. Prefuse 73 + Orkiestra Aukso


Finalny rozrachunek wypada bardzo na korzyść Nowej Muzyki. Pozdrawiam inicjatorów akcji glowstick tree, nie mogłam niestety znaleźć żadnego zdjęcia, jeżeli mi się uda, to wrzucę.

Organizacyjne zarzuty są tylko dwa, ale koniec końców dość poważne. Pierwszy z nich dotyczy rzecz jasna nagłośnienia. Jakościowo nie było najgorsze, ale głośność pierwszego dnia była nie do wytrzymania. W sobotę zostało to trochę poprawione ALBO mój słuch, mimo noszenia stoperów, się znacznie stępił.

Drugi to informacja, ściślej biorąc jej brak. Po pierwsze, nikt za bardzo nie wiedział jak i czym dojechać dnia ostatniego do szybu Wilsona. Niby gdzieś krążyły plotki, ale nie było nic konkretnego na oficjalnej stronie Festiwalu napisane, a jedynie nielicznym dane było zajrzeć na stronę KZK GOP. Po drugie, podobnie jak i w zeszłym roku, organizatorzy nie mogą się zdobyć chociaż na tanie i proste sposoby pokazania ludziom, GDZIE jest festiwal. Nie muszą to być wielkie banery, wystarczą kartki na słupie. W tym roku nie miałam z tym problemu, ale w zeszłym przyjechałam do Katowic sama, później niż moi znajomi i spotkałam w większości tak samo zagubionych jak ja ludzi. Na festiwalu Rock en Seine w Paryżu, na którym zdarzyło mi się być w 2008, od stacji metra, na której się wysiadało co 20 m były przywieszone karteczki ze strzałkami. DA SIĘ.

Choć festiwale są zasadniczo bardzo przyjaznymi dla ludzi wydarzeniami, to ciągle zdarzają się rzeczy podważające tę przyjazność. Żeby ich uniknąć, organizatorzy muszą być osobami mającymi spójną wizję, myślącymi analitycznie, ale przede wszystkim - osobami, które potrafią wczuć się w skórę uczestników festiwalu.


PS. Zapomniałam dodać, we wszystkich wizualizacjach, które widziałam pojawiały się trójkąty. Srsly, to robi się coraz bardziej niepokojące.


Lato w playliście. Top 10 Letnich Piosenek Wszech Czasów.

2010-08-25 23:30:34

Nadchodzi koniec lata i choć z jednej strony chce się płakać, to przychodzi też jesień – zmrok zapada wcześniej, imprezy trwają dłużej, w grę wchodzi także robienie zwierzątek z kasztanów. Ale przede wszystkim najważniejszy festiwal tego sezonu – Unsound. Oraz Ars Cameralis, Plateaux, Free Form i nieszczęsne Sacrum Profanum. Nie taka jesień zła, jakby się mogło wydawać. Ale smutno jest i tak.

Za 2 dni większość z nas wyjedzie do Katowic na ostatnią prawdziwie letnią imprezę, która już od jakiegoś czasu w kalendarzu znaczy się jako zapowiedź nieuchronnego końca wakacji. Niby miesiąc jeszcze przed nami, lecz wrzesień to już nie to samo. Dzieciaki mniejsze i większe wracają do szkoły, te jeszcze większe przygotowują się do sesji poprawkowej, a te największe nadzorują tych poprzednich, siedząc za biurkami nauczycielskimi i profesorskimi mównicami.

Z okazji tej, aby zatrzymać wakacje, każdy powinien mieć ze sobą letnią playlistę, którą jeszcze przez 2-3 miesiące może odtwarzać – z naciskiem na ignorowanie rzeczywistości i wskazaniem na bycie nostalgicznym. Bo nostalgia jest wyczuwalna w dużej części muzyki, która towarzyszyła wielu z nas w te wakacje. Tak jakby była nierozerwalnie związana ze zniekształconymi, przesterowanymi wokalami, a na wszystkich rolandach i yamahach znajdowało się osobne pokrętło lub klawisz podpisane „nostalgia”.

Inspiracja przyszła dzięki blogowi hipsturbed, który wypuścił kilka dni temu świetnego mixtape'a, a można sobie go ściągnąć z ich soundclouda. I trafnie piszą „This is our mixtape celebrating the music that filled our summer with many different vibes. A common theme summer 2010 had was the use of synths. It truly has been a synthesummer.”

fuck art, lets play with synthesisers

Każdy przeżywa swoje wakacje inaczej i każdy w inny sposób je wspomina, ale jest jedno słowo kluczowe, które powinno być wspólne wszystkim - beztroska. Na tej playliście widnieje kilka piosenek z tego roku i kilka nieco starszych oraz 10 moich ulubionych letnich piosenek wszechczasów.

To prywatna celebracja wakacyjnego oderwania od rzeczywistości i jest przeznaczona do słuchania podczas jazdy zatłoczoną i cuchnącą komunikacją miejską na zajęcia i do pracy.

 

Po pierwsze: (nie)letni romans i miłość po grób.

Tigercity – Are You Sensation

Best Coast – Summer Mood*

Wavves – Post Acid

Bear in Heaven - Lovesick Teenagers

HEALTH – USA Boys

Elvis Perkins in Dearland - I Heard Your Voice in Dresden

Starfucker – Florida

Neon Indian – Should Have Taken Acid With You

GOBBLE GOBBLE - Lawn Knives (Teen Daze Remix)

Here We go Magic – Fangela

Best Coast – Sun Was High (So Was I)

How To Dress Well - Ecstasy With Jojo

Geneva Jacuzzi - Clothes On The Bed

 

Po drugie: letnie dancingi.

Neon Indian – Deadbeat Summer

Those Dancing Days – Those Dancing Days

Soundpool – Mirrors In Your Eyes

Beat Connection - In The Water (bandcamp)

Rasmus Faber - Everything Is Alright

(0:52)

Po trzecie: plażowa nostalgia i boski chillout.

Shine 2009 – New Rules (O tym zespole będzie później jeszcze więcej)

oOoOO – NoSummr4u

Wind Forest - Wakey Wakeyyyy

Toro Y Moi – Talamak

Washed Out – Belong

Beach House – Walk in the Park

 

Po czwarte: Letni nihilizm.

Wavves – King Of The Beach

Small Black - Despicable Dogs

Salem - Frost

Zola Jesus – Manifest Destiny

Minus The Bear - Pachuca Sunrise

*wyboldowane zostały wydane w tym roku.

 

ALL TIME SUMMER HITS

1. Na początku było Pavement.

Gold Soundz. Dźwięki i tekst splatają się w wspomnienie o beztroskim lecie spędzonym na plaży z dziewczyną. To jak wspomnienie o wspomnieniu o wspomnieniu. Nostalgia kwadrat.

2. Potem nadszedł Dziwny Lipiec.

I wtedy z nostalgią i lekkim tongue-in-cheek przypominacie sobie o ukochanym zespole z okresu szczeniackiego The Decemberists i piosence July, July!. Opowiada o pewnych wakacjach spędzonych przez Colina Melloya na squatowaniu w opuszczonej rzeźni i wymyślaniu historii o duchach; o wspomnieniach różnych, dziwnych, w których już nie do końca wiemy, co jest prawdą, a co jest zmyślone.

3. AnCo

Nostalgia nostalgią, ale w Top 3 Letnich Piosenek brakuje jeszcze... Summertime Clothes. To jest piosenka na pełnię lata, kiedy radość i beztroska budzi się o zachodzie słońca i chroni przed gorącem w nocnym deszczu. Gdy tylko nadchodzi zmierzch, chłód i beztroskie psychodeliki pobudzają twój wyciągnięty z marazmu mózg, wypluwający tysiąc myśli na sekundę. Czy jest ktoś, kto potrafi nie ruszyć nawet palcem u nogi do tej piosenki? POP SONG DEKADY.

4. Neutral Milk Hotel – In the Aeroplane Over the Sea

5. The Avalanches – Since I Left You

Welcome to paradise, paradise, paradise...

6. The Smiths – There Is a Light That Never Goes Out

Nocna podróż wgłąb miasta, wraz z – przychodzącą raczej rzadko – przyjemnością przebywania z innymi ludźmi. Nic się nie liczy, są wakacje!

7. Joy Division – Transmission

Ciężko to oddać lepiej: just staying out the time (...) To synchronize love to the beat of the show and we could dance, dance, dance, dance, dance, dance, to the radio. Miłość w rytmie festiwalu. I radia.

8. Beulah - Gravity's Bringing Us Down

Oldschoolowy i trochę zapomniany Elephant 6. OSTRZEŻENIE Wsłuchiwanie się w tekst powoduje spadek poziomu wakacyjności.

 

9. David Bowie - Lets Dance

10. Belle and Sebastian - The Blues Are Still Blue

 

Playlista dla posiadaczy Spotify (z kilkoma modyfikacjami).

 


OFF 2k10

2010-08-10 03:52:51


W pościgu za najbardziej przyjazną formułą relacji festiwalowej, gdzie, jak wiadomo, zawarte są zarówno informacje, jak i osobiste przeżycia i sądy, a przy tym jest ich ogromna ilość, bo jednak dotyczą kilku dni intenswynej stymulacji zmysłów, przedstawiam relację z Off Festival 2010. Została ona oparta o podział artystów na cztery kategorie reprezentujące moją ogólnie pojętą wiedzę i nastawienie do wykonawcy.

Kategoria nr 1: Osobiści headlinerzy Offa.

Kategoria nr 2: Zespoły, które znam i lubię. Zespoły, które znam/kojarzę i fajnie by było zobaczyć.

Kategoria 3: Zespoły, o których bladego pojęcia nie miałam, ale poszłam z różnych przyczyn, najczęściej wymieniane to: a) czas wolny b) rekomendacja c) fajny opis.

Kategoria 4: Inne takie.


1.

Toro y Moi (Piątek, Scena Trójki)

Toro y Moi był pierwszym koncertem jaki widziałam i mimo zaliczenia do kategorii pierwszej udało zdążyłam na nieco ponad połowę. Podobało mi się, natomiast nie było to koncert życia, prawdopodobnie dlatego, że w namiocie panował ukrop, prawie nic nie widziałam, no i tylko połowę. Co zwróciło uwagę, to zdecydowanie większa przebojowość piosenek – i chyba nigdy wcześniej nie zdawałam sobie sprawy jak bardzo 80sowo brzmią klawisze Chaza. Otoczenie i warunki zewnętrzne są jednakowoż niesamowicie ważne, ja mam wyobrażenia na temat TyM i Washed Out grających na plaży w sierpniowy poranek po całonocnej imprezie i zabawy w podchody po lesie, a nie o godzinie 17 w destylarni związków mineralnych.

Bear In Heaven (Niedziela, Scena Trójki)

Kazus Namiotu Trójki: za mało miejsca na normalne koncerty, a za dużo na niezbyt jeszcze jednak popularne dubstepy. Wymaga dopracowania, Panie Rojek!

Natomiast wąsaci piękni chłopcy z Brooklynu dali niezły koncert, jednak nie-fanom mógł się wydawać nudny. Brawa za kawałek Ultimate Satisfaction, kiedy twarz wokalisty naprawdę wyrażała ultimate satisfaction, i za ogólną radość z gry na żywo. Koncert utwierdził mnie w mojej opinii – to jest zespół grający wspaniały pop, zespół, który ma potencjał do doprowadzenia swojej muzyki na najwyższy, kosmiczny level popu, za jaki odpowiedzialni są np. AnCo czy Gang Gang Dance.

Shearwater (Niedziela, Główna)

Kto nie widział, co się dzieje na scenie, niech żałuje – abstrahując od tego, że muzyka tu naprawdę SAMA SIĘ BRONI, bo Jonathan Meiburg, podobnie jak zresztą Will Sheff, jest fantastycznym kompozytorem i wokalistą (no, tu może Will już nie tak bardzo...). Ciągłe krążenie instrumentów pomiędzy członkami zespołu, piękna basistka – przy czym obserwowanie jej gry było prawdziwą przyjemnością, dawno nie widziałam tak absolutnie niesamowicie rozbudowanej linii basu, fantastyczne solówki, perkusista, który wygląda jak członek Megadeth wypuszczony po miesiącu z Maksykańskiego aresztu, grał na klarnecie, a potem synchronicznie z basistką na cymbałkach, stadionowy wokal Jonathana, to był naprawdę najbardziej zróżnicowany występ pod względem muzycznym na całym festiwalu, zresztą widownia to doceniła, aplauz pod koniec koncertu był dużo większy niż na początku, szkoda tylko, że tak krótko, wiem, jaram się jak blant koncercie Marley'a.


2.

The Horrors (Piątek, Główna)

Właściwie sama nie wiem czego oczekiwałam od nich na żywo – rzeczywiście chwilami było nieco nudnawo, ale nowa płyta się broni i nowy, trochę złagodzony imaaaaż również. The Awesome Guy (Tom Cowan) sterujący elektroniką nie dość, że był „awesome”, to przede wszystkim WŁAŚNIE elektronika na tym koncercie robiła duże wrażenie. Choć obstaję przy zdaniu, że Scena Leśna była dużo lepiej nagłośniona niż Główna, to na tym występie dźwięk był bardzo dobry. Brakowało jedynie odrobiny kontaktu z publicznością, nawet nie werbalnego, ale jakiegoś gestu czy chemii.

Ta niestety rodzi się tylko w specyficznych, sprzyjających okolicznościach.

Darkstar (Niedziela, Scena Trójki)

Nieźle, ale bez szału, spodziewałam się czegoś duuużo lepszego.

Antiop Consortium (Niedziela, Leśna)

Na koncert Antiop Consortium wybrałam się zaraz po Flaming Lips, co teoretycznie powinno zmniejszyć poziom ekscytacji tym występem. Bynajmniej, okazało się, że reaktywowana grupa dała jeden z lepszych na całym festiwalu. Grube wobble, gęsta generyczna elektronika, automaty perkusyjne, do tego nietypowy jak na skład hiphopowy „podział pracy” - wszyscy grali muzykę i rapowali, w różnych proporcjach rzecz jasna, ale mimo wszystko. Epic Shit.

Kyst (Niedziela, Eksperymentalna)

To był moje drugie podejście do tego zespołu i znowu zakończone porażką. Jak płyta zaczyna się dobrym wejściem, to zaraz potem morale spada ci do zera, ale z uwagi na rzekomo fantastyczny koncert na Openerze postanowiłam dać im szansę. Wybaczcie chłopcy, ale nie będzie owijania w bawełnę. Może w skali Polski Wasza muzyka to coś świeżego, ale żyjemy w epoce globalizacji i w takim kontekście jest wtórna niczym debiut Surfer Blood. Ich przewaga nad Wami polega na tym, że przynajmniej nie są nudni.

Digital Mystikz (Sobota, Scena Trójki)

Spośród trzech dubstepowych wykonawców był to zdecydowanie najlepszy set. Brakowało jedynie większej ilości ludzi, którym wobble zżerałby wnętrzności, a połamany rytm wiercił dziury w komorach serca. Oprawa wizualna była fantastyczna: chmury dymu i światło wyłaniające jedynie zarys sylwetek Mistyków. Porządny, klasyczny, rozkurwiający poziomy świadomości dubstep.

Lali Puna (Sobota, Leśna)

Lali Puna była jedną z pierwszych moich elektronicznych wczesnolicealnych ekscytacji, która umarła śmiercią naturalną 2 lata temu. Nowej płyty nie znam, a na koncercie na pewno nie spodziewałam się, że będzie aż tak tanecznie – oczekiwałam raczej chilloutu pod Babcią Wierzbą. Scena Leśna miała świetne nagłośnienie, każdy dźwięk słychać było perfekcyjnie, a dźwięków tych było sporo, a i wokal, który zawsze trochę mnie denerwował, był niezbyt głośny.

Mew (Sobota, Leśna)

Nie za wiele mam do powiedzenia, po za tym, że było w porządku. Podobał mi się wygląd wokalisty i głos, który brzmi na żywo jak skrzyżowanie wokalu Sigur Ros i Sunny Day Real Estate.

A Hawk and A Hawksaw (Sobota, Scena Trójki)

Bardzo dobry występ, ale gdyby nie moja fascynacja śmigającymi wirtuozersko palcami skrzypaczki, byłoby na dłuższą metę jednak nudno i męcząco. Maska diabła otrzymuje nagrodę na Najfajniejszy Rekwizyt Sceniczny! Marzy mi się koncert orkiestry folkowej bądź jakiś mroczny tribal w lesie, przy ogniskach i zielonych lampionach i 30 osób grających i tańczących – wszyscy w maskach diabła.

Hey, hasn't your brain turned into scrmabled eggs yet, czyli Mouse On Mars. (Piątek, Scena Trójki)

Doborowa wiksa w najbardziej niepasujących warunkach, czyli białym dusznym i jasnym namiocie Trójki o godzinie 19. Takie stymulanty to moje stymulanty, było głośno, industrialnie i syntetycznie, błagam o jeszcze!

Fennesz (Piątek, Eksperymentalna)

Nagle wszyscy kochaja ambienty. Zrozumiałe, Fennesz to bóg, ale to powinno dać do myślenia organizatorom, że coś jest z tymi namiotami cholernie nie w porządku. Posłuchaliśmy przez 10 minut na zewnątrz i poszliśmy.

Lenny Valentino (Piątek, Główna)

I tak pierwszego dnia zagrał dla nas Artur Rojek, Papież Polskiego Niezalu. Nie spodziewałam się, że będzie aż tak dobrze. A było naprawdę świetnie, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, iż nigdy nie byłam fanką ani Myslovitz ani LV. Owszem, można zarzucać, że koncert był stuprocentowo dopracowany i dopicowany, ale przecież nie można było sobie pozwolić na TAKIM koncercie na żadne uchybienia. Lekki deszczyk i łagodna gra gitary akustycznej idealnie się ze sobą zgrywały (tak, to ten fetysz: I only want the time/To do one thing that I like/I want to get so stoned/And take a walk out in the light drizzle i Let's leave the sound of the heat for the sound of the rain/It's easy to sleep when it wets my brain/(...)So much of my mind that it spills outside). Bardzo, bardzo dobrze było.

I like my mic loud, czyli Raekwon (Piątek, Leśna)

Nagroda dla Najgorszeg Koncertu Festiwalu wędruje w ręce Raekwona. Beznadziejne nagłośnienie, zwłaszcza rzeczony mic był za głośno; kiepsko było słychać – i tak płytkie jak dziewczyna piłkarza – loopy (po jeden na piosenkę – coż za obfitość), jednominutowe kawałki. Nawet materiał Wu-Tang Clan się nie obronił. Raekwon zabił Ghost Doga. Ale dzięki za rozbawienie mnie tekstem z kawałka Ice Cream: chwila przerwy w muzyce i Fat-Is-The-New-Gangsta-Raekwon wrzeszcy do mikrofonu: Ice cold bitches melt down when in the clutch. Well, Imma soooooo fuckin meltin down.

Joker feat. Nomad (Piątek, Scena Trójki)

To był poprostu słaby set. Gdyby był fajny, to pierwsze 20 minut grania słabego jak barszcz house'u podczas gdy Nomad zmienił się z – i tak wątpliwego – mc'ego w barmana i robił Jokerowi driny z Jackiem Danielsem i colą, potraktowałabym jako zabawną rozgrzewkę. Jednak BYŁO słabo, a Nomad nadaje się JEDYNIE do polewania drinków.

The Flaming Lips (Niedziela, Główna)

Rozpocznę tak – jasne był to bardzo dobry koncert, festyn dla ludu nie robiony na taką skalę i w taki sposób przez nikogo innego. Wayne, jak wszyscy już wiedzą z jego twittera, to bardzo pozytywny gość. Ja, M. i K. eksplorujący odmienne stany świadomości byliśmy podekscytowani jak dzieci ideą sfruwających z nieba znaczków LSD i tabletek MDMA w balonach, a twarz Wayne'a na telebimie wyglądała jak z film Lyncha.

Sama nie wiem czyja to wina, zresztą wina pewnie po niczyjej stronie nie leży. Jednak Wayne i całe Flaming Lips wygladali na nieco zawiedzionych ospałością publiki. Do pewnego momentu z przodu musiało być szaleństwo, ale tam gdzie stałam, było raczej spokojnie, bez żadnej ekscytacji w rodzaju: „wziuwziuwziuwziuwziuwziu yay! Look I can be a helicopter!”

Pewnie jest kilka przyczyn, m.in. a) generalna ospałość Polaków b) generalne nastawienie raczej na słuchanie niż na bezpretensjonalną zabawę - nie tylko Polaków, ale ludzi przyjeżdżających na off c) Nie AŻ TAK ogromna popularność The Flaming Lips jak na Zachodzie d) Drogie piwo, a do tego niemożność wniesienia go na teren festiwalu?


3.

The Very Best (Niedziela, Scena Trójki)

Palmy, bauns, hawaii, Yeasayer i M.I.A. Kolejny koncert, który powinien być na innej scenie, a pozycja w timetable'u chybiona. Zdecydowanie scena na otwartym powietrzu i mógł odbywać się nawet dużo wcześniej. To nie ciężka elektronika, do której najlepiej wiksuje się naprutym, w gęstym powietrzu pełnym ludzi, dymu, narkotyków i laserów, tylko pozytywne elektroniczno-etniczne granie, do tego się tańczy lekko i łatwo przy ostatnich promieniach zachodzącego słońca. Aye?

Casiokids (Niedziela, Leśna)

Kilka kawałków przesłuchanych wywołało u mnie odruch wymiotny, lecz 10 minut występu powstrzymało wzbierający refluks. Sympatyczny zespół, bardzo sympatyczny koncert. Świetnie nagłośniony, podobnie z resztą jak Lali Puna i jak zwykle plus za radość z grania.

Pulled Apart By Horses (Niedziela, Leśna)

Siedziałam sobie w ogródku piwnym i sobie oglądałam, wygrzewając sobie włosy w słońcu. Nic ciekawego, ale pewnie pod sceną było fajnie.

Radio Dept. (Sobota, Scena Trójki)

W porządku, choć przypominali mi trochę brzmieniem Delphic. Słucham ich właśnie i nawet hypem daje lepsze dźwięki, nie wiem czy była to kwestia nagłośnienia czy artystów.

Tunng (Sobota, Leśna)

Koncertu słuchałam jednym uchem, uprawiając boski chillout pod Babcią Wierzbą, ale to jedno ucho wydawało się bardzo zadowolone z tego, co do niego docierało. Fajne dźwięki, fajne melodie, zajawiłam się.

Dam Mantle (Sobota, namiocik)

Dam to mój nowy ulubiony producent elektroniczny, zagrał niesamowity blend wszystkiego – dubstepu, glitchy, abstrakcyjnego hiphopu, ambientu i innych okolic muzycznych.

Prawatt & Mirna Ray (Sobota, Eksperymentalna)

Widziałam 3 – ale za to długie! - utwory, podobał mi się tylko jeden, kiedy ciemnowłosa wersja Brendana Canninga i zarośnięty gitarzysta zaczęli generować, mieszać, kręcić pokrętłami i suwać suwaczkami.

Zu (Piątek, Eksperymentalna)

Ta pierwszoligowa napierdalanka po uszach, której nie jestem w stanie słuchać do śniadania co rano, była jednym z najlepszych występów na festiwalu. O tym odpowiednio zaserwowanym drenażu mózgu lejbel "włoski metal" mówi tylko z jakiego kraju pochodzi ów zespół.

4.

FM Belfast (Sobota, Scena Trójki)

Gdy przedfestiwalowo się dokształcałam, byłam pozytywnie zaskoczona tym zespołem, spodziewałam się zupełnie innej muzyki. A teraz pluję sobie w brodę, że nie zdążyłam na ich występ. Wszyscy znajomi, WSZYSCY, którzy byli na ich koncercie uważają teraz, że przegrałam w życie.

Tune-Yards (Niedziela, Eksperymentalna)

Podobno było równie zajebiste.

Dum Dum Girls (Niedziela, Scena Trójki)

Żałuję, że nie poszłam, to trzeci z rzędu przegapiony ich koncert, jednak Shearwater ważniejszy.


Moje ulubione elementy relacji z festiwalu, czyli podsumowanie, rankingi i wytykanie błędów i absurdów organizacyjnych w drugiej części, coming soon.


PS. Ekipo musicspota, utracenie dużej części wpisu z powodu zakończenia się sesji jest nad wyraz wkurwiające, ale pewnie nic z tym się zrobić nie da.

 


Z okazji offa o dalekiej przyszłości

2010-08-05 17:17:17


Chciałam napisać notkę o kilku ostatnimi czasy odkrytych zespołach, gdy zdałam sobie sprawę, że to jest absolutnie bezcelowe na kilka dni (z powodu prokrastynacji już na jeden dzień) przed Offem. Zwłaszcza, że wielu, także ja, robi muzyczny rachunek sumienia. Toteż obiecuję dostarczyć wam tej rozrywki w programie Gotuj z Pasc... Słuchaj z Pro zaraz po pełnej ognia relacji z Katowic. Tymczasem zaś zapraszam do lektury pełnego entuzjazmu, wiejskiej podjary i naiwnej wiary w tożsamość myśli moich i Artura Rojka tekstu na temat przyjemności. I miejmy nadzieję, że te nas w przyszłości spotkają. Dlatego będzie o zespołach, które chciałabym kiedyś zobaczyć na żywo na Off Festival.

Zacznę od artystów oczywistych, od zbiorowego pre-orgazmu, który ich ogłoszenie by wywołało (a właściwy, rzecz jasna, na koncercie):

  1. Gang Gang Dance. W tym roku nowa płyta!

  2. Patric Wolf. Wprawdzie młodzieńcza ekscytacja jego muzyką bezpowrotnie minęła, ale nie przestałam go kochać.

  3. The Decemberists. Jw.

  4. Animal Collective. Bo nigdy za wiele.

  5. Beach House. Bo pozostał niedosyt.

Na dokładkę kilku artystów gromadzących nieco mniejsze rzesze wyznawców. Dopasuj następujące kategorie do poniższych zespołów (jedną literkę do jednej cyferki - nagrody czekają!): a) przepalony król plaży b) potomek Psychozy c) magiczne gołębie d) alicja w krainie czarów e) druga płyta ma okładkę w stylu "pick a bad photo apply a vintage effect write sth in helvetica" f) trola sausage g) wikipedia mówi, że dziwni ludzie pomagali im przy nagrywaniu debiutu, np pan z Sun O))) i modelka h) młodzi nie-gniewni, a raczej ironiczni oraz piękni i fatalistyczni i) umieranie jest spoko

  1. Los Campesinos!

  2. The Big Pink

  3. Elvis Perkins

  4. Ra Ra Riot

  5. Zola Jesus

  6. Wavves

  7. Janelle Monae

  8. Here We Go Magic


No i jeszcze Washed Out.

Kilku fchuj mało znanych, których nikt nie zaprosi:

  1. Dance Gavin Dance. Chociaż wolałam poprzedniego wokalistę.

  2. John Maus. These homosexuals and they're not going to hell! Paupaupaupaupaupaupaupau!

  3. Heroin and Your Veins. Gdyby heroina dryfująca w żyłach wydawała dźwięki, to brzmiałoby to właśnie w ten sposób. Boję się, że wywarłby ten koncert na słuchaczy wpływ analogiczny do tego, jaki miała publikacja Cierpień młodego Wertera na osiemnastowieczną młodzież.

  4. Może jeszcze na deser przydałyby się okultystyczne smaczki w postaci White Ring z polewą oOoOO. Ale nie wierzę, nie będzie; kto tam by słuchał tych trójkątów.

A jakich wykonawców Wy byście chcieli? Wpisujcie miasta! :DD

Na koniec stawiam dychę, że w przyszłym roku będzie Magnetic Man.

 

PS. W planach prowadzenie statystyk – ilu mężczyzn będzie prezentowało classy hipster pedophile look. 

i used to be borign nau i have a moustache

 

 

nooooo, właściwie, to tylko pretekst, po prostu chciałam sobie walnąć obrazek w poście.

 


muzyka vs. alterart

2010-07-12 03:52:58

 

Czyli muzyczne i niemuzyczne osobiste wrażenie zebrane na lotnisku Babie Doły, gdzie tego roku trudno było o powielanie zeszłorocznej argumentacji openerowiczów-obcokrajowców: "skoro line-up niewiele różni się od festiwali na zachodzie, a cena dużo niższa, to po co przepłacać?".

Wstęp

Decyzja wyjazdu do Gdyni na całe 4 dni została podjęta spontanicznie na tydzień przed Heinekenem, bo oficjalny plan pięcioletni zakładał wyjazd na jeden dzień (piątek, Pavement!). Nie będę sie rozpisywać na temat wspaniałych warunków mieszkaniowo-sanitarnych na polu namiotowym, bo jakie są każdy doświadczył bądź zasłyszał. Na wstępie potrzeba jednak kilku uwag co do ogólnej organizacji i logistyki, a w tej kwestii AlterArt ewidentnie wysnuł pożyteczne wnioski z zeszłorocznego festiwalu. Zamiana Sceny World i Tent, budząca irracjonalne i absurdalne protesty (psychologia tłumu), była nieprzypadkowym działaniem mającym rozładować ów tłum (o ironio); podobnie zwiększenie odległości pomiędzy wszystkim, rozłożenie dodatkowych barierek przed Mainem itd.

Podobna kwestia tyczy się – albowiem i tu pojawiał się zarzut, skądinąd słuszny – znacznie mniej „gwiazdorskiego” line-upu w porównaniu do edycji w 2009 roku. Tu także celem było zminimalizowanie tłumów, takich jak na koncertach Placebo czy The Prodigy; skąd więc podwyżka cen biletów? Tego już dobrą wolą organizatorów wytłumaczyć się nie da.

Dzień 1

Widziane w całości:

Yeasayer

Aby nie owijać w bawełnę, zastrzegam, że oczywiście nie mogę się powstrzymać od porównań Open'era z Primaverą, choć – szczerze – w większości kwestii nie ma nawet powodu, aby do takowych przystępować. Jednak z tych dwóch zespołów, które grały i tu i tam – a więc Pavement i Yeasayer – oba według mnie wypadły troszeczkę lepiej na Open'erze (proszę nie gapić się takim zbaraniałym wzrokiem w monitor, jestem tak samo zaskoczona; zaznaczam, że to jest tylko troszeczkę i z pewnością spowodowane raczej bardzo nieobiektywnymi czynnikami).

Po pierwsze na Yeasayerze nie było zaćpanych fanów, których tolerować można jedynie na rave'ach z prawdziwego zdarzenia, uskuteczniane było co najwyżej kulturalne podpalanie w sympatycznej atmosferze. Nagłośnienie co prawda gorsze, ale nikt przynajmniej mi w odbiorze koncertu nie przeszkadzał. Odniosłam też wrażenie, iż więcej było zabawy z dźwiękiem, więcej rozbudowanych wstępów do piosenek, które przynoszą mi o tyle dużo frajdy, że mogę zgadywać, co to za piosenka będzie (tak jak to było w przypadku Chidren, kiedy mój zmysł antycypacji osiągnął poziom niemal mistyczny, napędzany chyba narkotyiem z Diuny i od pierwszego uderzenia perkusji wiedziałam, o który kawałek chodzi - to był mój osobisty win). Nie zagrali Love Me Girl - rozumiem, że można się zmęczyć graniem jakiejś piosenki, o którą wszyscy ich proszą, bo zaczynam dochodzić do wniosku, iż właśnie dlatego nie zagrali jej ani na Primaverze ani na Openerze.

Tricky

Był to drugi raz kiedy widziałam Tricky'ego, po 2008 roku w Paryżu. Nie oceniłabym tego koncertu jako zły, bo zbyt rozciągnięte i nużące w niektórych momentach kawałki, rekompensował naspeedowany Tricky i gra blondwłosej basistki. Publiczność wydawała się zahipnotyzowana rzucającym się do mikrofonu Trickym; i choć mi również, nie ukrywam, się podobało, to jednak czegoś zabrakło, zabrakło tej charakterystycznych dla jego muzyki cudownie warstwowych, polifonicznych dźwięków, zwłaszcza na początku trudno było to wyłapać (dźwiękowcy, grrr). 

Odniosłam ponadto wrażenie - i nie dotyczy to tylko koncertu Tricky'ego, tylko w ogóle niektórych koncertów, że Ziółkowski rozmawia sobie z artystami i ich menedżerami i rzuca niby mimo chodem - "słuchajcie, ale może byście postawili trochę bardziej na gitary, bo Polacy lubią rocka i chcieli by usłyszeć takiego gitarowego grania trochę więcej, bardzo możliwe, że inaczej to im się może nie spodobać... ale nie, nie, nie mówię, przecież, że wyjdą z koncertu czy coś, tak  ogóle to grajcie co chcecie, ja przecież nic NIE sugeruję"

Groove Armada

Nie znam nowej płyty Groove Armady, ani szczerze mówiąc wnikliwie całej ich dyskografii, a koncert zeszłoroczny w Pomarańczowej Warszawie był raczej dla mnie rozczarowaniem niż przyczynkiem do ekscytacji, tym niemniej w Gdyni sprawdzili sie dużo lepiej. Nie wiem też, czy to utwory z nowej płyty to te, które przeplatały oldschoolowe house'owe brzmienie z nowoczesnym ciężkim bitem, zaskarbiającym sobie pisk warszawskiej „electro-posthitlerowskiej-młodzieży”, jakkolwiek brzmiało to świetnie przemieszane ze starszymi hitami. Wokalistka - jak zawsze chyba - niezawodnie rozkręcała show i publikę, a ogólnie cały koncert wypadł raczej na plus.

Widziane fragmenty:

Pearl Jam

Z daleko podglądnęłam sobie kilka kawałków Pearl Jam, gwiazdy dnia pierwszego (znowu nie przypadkowe jej ustawienie właśnie na czwartek! Nie zapobiegło to jednak katastrofalnemu korkowi prawdziwie zapobiegliwych fanów wpadających na ich koncert w ostatniej chwili i ich zderzeniu ze skandalicznie nieprzygotowaną obsługą). Trudno mi się wypowiadać, bo ani ich muzyki nie znam dobrze, choć brzmią na płycie nieźle (nadrabianie zaległości w drodze!) i ewidentnie nieźle też sprawdzali sie na koncercie. Z relacji naocznych psychofanów - było fantastycznie.

Dzień 2

Widziane w całości:

Die Antwoord

Wszystkie zarzuty rzucane w stronę Die Antwoord są bezpodstawne; że wulgarni? Że gówniana muzyka? Że więcej skaczą, pseudorapują, klną i się negliżują niż robią muzykę?

A zaświtało w głowach, że może o to chodzi? W XXI wieku, kiedy już nic nas nie szokuje, kiedy mało kto takie próby szokowania podejmuje, mamy performance odwółujący się do tradycyjnych szokowania metod: nagości, wypróżniania, wulgarności i gwałcenia naszych uszu. Nie można tego koncertu rozpatrywac w innych kategoriach, a w tych na pewno swoje zadanie wykonał. Publika była rozwiksowana (szkoda, że nie grali później i na jakiejś otwartej scenie; Ziółkowski zapewne aż tak daleko w szokowaniu pójśc nie chciał) i rozbawiona, wszyscy się dobrze bawili. To wszystko jako całość było bardzo satysfakcjonujące i jedyny koncert, w którego przypadku - mimo, że mi się podobał - nie żałowałam, iż nie trwał dłużej.

Klaxons

Trudno nie mieć uczuć mieszanych w stosunku do zespołu, który tak drastycznie zmienił wizerunek; niewiele już pozostało z estetyki „newrave'owej”, tak jakby chłopcy z Londynu chcieli usilnie odciąć się od tego joke genre i pokazać, że dojrzeli. I może tak jest istotnie, co ewidentnie dopasowane jest do nowych utworów - całkiem udanie brzmiących na koncercie. Jednak koncert wydawał się bardziej udany dlatego, że wygłodniali fani – i ci którzy w zeszłym roku pojawili się na Vena Music Festival i ci którzy go ominęli, reagowali fantastycznie; nie dlatego, że muzycy dali jakiś wybitny koncert. Było w porządku, ale żeby szał? Niespecjalnie.

Pavement

Moja ocena tego koncertu, co już oczywiście wiedzą wszyscy, nie jest przesadnie obiektywna, ale mimo to mam wrażenia jeszcze lepsze niż z Primavery. Co nie zmienia faktu, że wydaje się, iż Stephen Malkmus był nieco zawiedziony frekwencją – choć spod sceny wydawało się, że jest baaaaaaaardzo dużo ludzi, ci którzy stali z tyłu twierdzą, że było niewiele, porównując do innych koncertów w namiocie.

No cóż, Pavement nigdy nie trafił do Polski w taki sposób, jak trafił na zachód, trzeba pamiętać, że rozpadli się tuż przed początkiem zapóźnionego rozwoju takiej kultury muzycznej, jaką oglądamy współcześnie  w Rzeczpospolitej. 

Jak już wspomniane zostało, mam odrobinę lepsze wrażenia niż z San Miguel, choć powoli zaczynam się zastanawiać, czy po prostu nie jest to świeże upojenie pokoncertowe, które każe mi tak myśleć. Tak naprawdę cokolwiek by na tej scenie nie zrobili, ja i tak bym ich kochała; to strojenie się, zmienianie gitar, nonszalanckie i ironiczne odzywki w stronę publiczności - to wszystko jest stuprocentowy Pavement i stuprocentowy Malkmus (bóg hipsterstwa, lol). Oczywiście, nie da się ukryć słabszego nagłośnienia, ale to że jednak ten koncert widnieje żywiej w mojej krótkiej pamięci teraz działa zdecydowanie na jego korzyść.

Widziane mniej więcej w połowie:

Massive Attack

Niewiele to róźniło się od koncertu, który dali przed dwoma laty, ale było to dość, żeby mi po plecach przeszły ciary podczas piosenek, w których na wokalu był 3D. To już moje bardzo prywatne odczucie, że Massive Attack zawsze te ciary wywoływać będzie, a z drugiej strony żal, za zespołem, którego najlepsze lata uż dawno minęły, a jego czas tak naprawdę się skończył. I to już dobrą chwilę temu.

Dzień 3

Widziane w całości:

L.U.C.

Genralnie pierwsze wrażenie było takie – dźwiękowcy i organizatorzy Alter Art wyrazu soundcheck w swoim słowniku nie posiadają, bo nie był to jedyny koncert, na którym kilka pierwszych kawałki brzmiały jakby zespół twojego 12letniego brata grał w piwnicy na grzebieniu, podczas gdy sąsiad wierci dziurę w ścianie w sobotnie przedpołudnie. 

Gdy już technicy wrócili z przerwy na dziesięciodaniowy obiad, poziom zajebistości rósł z minuty na minutę. L.U.C., jak każdy człowiek ze zrytym baniakiem, to ktoś, z kim odnajduję wspólny język; starał się jak mógł, fikał, krzyczał, zabawiał, opowiadał, rozśmieszał, dedykował, performensował w pełnym słońcu, by pod koniec koncertu mieć wielką widownię. Niestety surrealistyczne dźwięki i teksty zasługują na osłonę nocy, być może na jakiejś mniejszej scenie – choć kto wie, czy wtedy bym poszła go obejrzeć.

Regina Spektor

Początek był słaby – irytowały mnie nieziemsko skrzypce i wiolonczela, dobrze, ze urocza Regina i jej perkusista równoważyli te zakłócające koncert w paskudny sposób smyki. Najlepsza część koncertu zaczęła się, gdy Regina zagrała sama (choć od razu zaczęłam tęsknić za perkusistą), a już 2 utwory zagrane na gitarze wygrały cały koncert, zaraz po nich uplasowało się obijanie krzesełka. Jej muzyka jest ładna i to w sposób, który trafia do wielu ludzi - pię kny głos pięknej kobiety pięknie grającej na fortepianie; i rzeczywiście nie rozczarowała, ale za tę pierwszą połowę ze smykami wyższej oceny niż 5/10 bym nie dała.

Hot Chip

Nareszcie, wyczekiwane przeze mnie Hot Chip. Wprawdzie ich też już oglądałam skaczących po scenie, lecz w wybitnie niesprzyjających okolicznościach (światło dzienne, mała scena itepe), a mimo to, te 2 lata temu zrobili na mnie świetne wrażenie. Tak jak wtedy w Paryżu – były rozwinięte wersje, zabawa dźwiękami, tym razem przyprawione dodatkowo perkusistą grającym partię na klawiszach. Tak jak się spodziewałam, nowa płyta zaczyna do mnie coraz bardziej przemawiać. Tego też oczekiwałam po tym koncercie – że pomoże mi ją zrozumieć, rozgryźć, a przynajmniej – z nią się zaprzyjaźnić. Brakowało jednak kilku kawałków ze starszych płyt, a i nieco dłuższego koncertu, zwłaszcza iż był to finałowy koncert tego dnia i spokojnie Ziólkowski mógł im odpalić trochę więcej gotówki, żeby zagrali więcej.

Widziane fragmenty:

Niwea

Nie, nie rozkminiam tego zespołu. Zajebista muzyka? Jest. Surrealistyczne teksty? Są. Co najmniej jeden freak w zespole? Jest. Beznadziejny, zagłuszający wszystko, krzyczący wokal? Niestety też.

Nie mogę ukryć, że gdyby właśnie nie ten wokal - w którym jest zapewne jakiś zamysł - jarałabym się Niweą podobnie jak wszyscy. Dajcie znać chłopcy, kiedy nagracie wersje karaoke!

Skunk Anansie

Dostali ode mnie czas na 2 piosenki, bo niestety przegrywali konkurencję z Reginą (choć jako 10letnie słoneczko namiętnie słuchałam solowej twórczości Skin). Gdyby nie – mimo wszystko silniejszy – sentyment do Reginy, chętnie zostałabym na całym koncercie.

Kasabian

Kazus Pearl Jam – siedziałam sobie przez kilka piosenek na tyłach i było w porządku.

Dzień 4

Widziane w całości:

Kings of Convenience

Zdecydowanie pozytywne zaskoczenie, mimo wysokich w stosunku do nich oczekiwań. Bo przecież wszyscy wiedzą, że grają bez zarzutu śliczną muzykę, sa niesłychanie uroczy, a Erlend cudownie buja bioderkami. Ale – w przeciweństwie do Reginy – muzycy gościnni, czyli basista i skrzypek dobrze zgrywali się z ich brzmieniem i nie byli bynamniej jedynie backupem dla gwoździa programu („no bo to przecież nie wypada grać w jedną lub dwie osoby, co ludzie pomyślą?”). Cudowny kontakt z publicznością, sposób opowiadania anegdotek naprawdę potrafi rozbroić najbardziej negatywnie nastawionych do nich ludzi. Aż przykro się robi, kiedy sobie pomyślisz, że ten zespół ma na koncie 4 płyty i nikt ich przed Ziółkowskim do Polski zaprosić nie raczył.

The Dead Weather

Co by nie sądzić o muzyce Jacka White'a, czy się go lubi czy nie, nie można powiedzieć, że ten człowiek nie wie jak pisać wpadające w ucho riffy, co słychać na jego najnowszym projekcie chyba najlepiej od czasów starszych Stripes'ów. Ponadto to jest słyszalne na pierwszy rzut ucha, a na koncercie widoczne na pierwszy rzut oka, że to są muzycy z prawdziwego zdarzenia. Na scenie stanęła grupa profesjonalistów, doświadczonych ludzi, zgranych, dających z siebie wszystko, a równocześnie wcale nie wystudiowanych, znużonych czy uładzonych. Choć wcześniej słuchała odrobinę dokonań tego superzespołu, to dopiero na koncercie ludzie nie do końca przekonani – tak jak ja – mogą ten fenomen pojąć.

Pleq

Właściwie nie mam nic więcej do napisania po za tym, że były glitche i połamany ambient wyzwalające we mnie chorobę sierocą. To było to, czego człowiek potrzebuje na sam koniec festiwalu.

Widziane mniej więcej w połowie:

Fatboy Slim

Druga połowa Fatboy Slima, którą widziałam, nie była niczym więcej czym miała być – czyli dobrą wiksą na koniec festu. Nic dziwnego więc, że ci, którzy spodziewali się koncertu, grania jego wielkich hitów byli zawiedzeni. Oczywiście nie był to najlepszy koncert jaki widziałam – to z resztą nawet nie był KONCERT, to był dj set – ale był w porządku, na tyle żeby sobie potańczyć i zwyczajnie - profesjonalnie rozkręcona impreza, nic więcej, na której można by sobie rave'ować do rana. Aż tyle? Tylko tyle. Na początku byłam do niego bardzo entuzjastycznie nastawiona, teraz dochodzę do wniosku, że jeśli to miał być finałowy koncert festiwalu, to to był żal i rozpacz.

Widziane fragmenty:

The Hives

The Hives słyszałam do słownie niecałą piosenkę, przechodząc obok Sceny Głównej i skoro już z tego fragmentu wyraźnie widać było, że jest fajowo, to na całym koncercie musiało być naprawdę świetnie. Żałuję, że nie byłam, ale nie można mieć wszystkiego.

Archive

Niestety, przez połowę Archive w jakiejś absurdalnej pogoni za moimi znajomymi, których przez pół godziny nie mogłam znaleźć. Zostało mi ostatnie 25 minut, które było niezłe, zwłaszcza, że wtedy nie wychodził już na scenę psujący wszystko mc. Ostatni kawałek był natomiast okropnie nudny, wokalistka zawodziła jakby ją ktoś ze skóry obdzierał. 

Nie wiem też na ile moje zmysły płatają mi figla, lecz odnoszę wrażenie, że wszystkie te kawałki na których się skupiłam, były zbudowane na podobnej zasadzie. Oraz - przede wszystkim - wszystkie zawierały w sobie któryś z elementów mojego ulubionego utwóru Archive, trwającego 18 minut Lights. Czy było tak naprawdę czy to tylko - jak już mówiłam - konsekwencje mojej wypaczonej perecepcji? Nie wiem.

 

Na koniec ciekawostka: opinie zasłyszane.

Fatboy Slim

Słaby jak barszcz, przez pierwsze 15 minut grał swoje hity, potem zrobił disco.

Kyst

Zraziłam się do tego zespołu, mam ich płytę dwa razy przesłuchaną i według mnie, choć zaczyna się dobrze, to z piosenki na piosenkę jest coraz słabsza. Podobno jednak koncert dali bardzo dobry, na tyle, że grupka zachwyconych słuchaczy wywołała ich na nieplanowany bis.

The Hives

Podobno było E.P.I.C.K.O.

Kasabian

Zasłyszane zostały przepotworne opowieści o na całej linii spieprzonym nagłośnieniu.  Podobno zniszczyło świetnie się zapowiadający koncert, choć wszyscy wypierają się tego, twierdząc, że po pierwszym utworze zostało naprawione. Wnioskując po jakości dźwięku i zaangażowaniu dźwiękowców na innych koncertach, jest to totalna bzdura.

 

Było w porządku, ale nie wiem kogo Ziółkowski musiałby w przyszłym roku zaprosić, abym pojechała.

 

 

PS. WIEM, relacja jak zwykle spóźniona i za długa.


Prince Rama of Ayodhya, czyli kolejna porcja dziwnej muzyki i trochę zapychacz przed długo wyczekiwaną przez fanów na całym świecie relację z open'era 2010

2010-07-09 00:31:18

 

Prince Rama of Ayodhya to podopieczni Avey Tare'a i Deakina, pod których okiem powstaje ich trzecia (! sprostowanie: "!" dotyczy tego, że trzecia w ogóle, nie tego, że trzecia pod okiem AT i D.) płytę zaplanowaną na wrzesień 2010. To także moje ostatnie odkrycie przedsesyjne (czy raczej w-czasie-sesyjne, wiadomo, nic tak dobrze nie smakuje, jak uspokajanie rozszalałej adrenaliny za pomocą małego muzycznego polowania na kilka godzin przed egzaminem); w zestawie otrzymujemy uderzanie dłońmi w klawisze syntezatora, aby wydawał dźwięk tam-tamów; otrzymujemy interakcję z publiką znaną z koncertów Lucky Dragon, ale bez zabaw z polem elektromagnetycznym;

śpiewne skandowanie, przywodzące na myśl pieśni religijne i etniczne, rytualne zawodzenie (ogłaszam konkurs: jeżeli ktoś wie jak przetłumaczyć słowo "chant" lepiej, może mnie dodać na Facebooku do znajomych). Co przede wszystkim robi wrażenie to to, że w każdym utwórze - choć wszystkie brzmią około-etniczno-elektronicznie, i proszę nie zagłębiajmy się w lastefemową nomenklaturę - dzieje się coś innego, coś co każe ci ubrać przepaskę biodrową, pióropusz, skakać wokół ogniska, czcić kolorową żabę i organizować w ogródku święto słońca podczas wigilii, żeby wkurzyć sąsiadów.

Ich występy na żywo pobudzają ci myśli do krążenia wokół trzech zasadniczych problemów: 1) kiedy organizujemy festiwal Pow-Wow 2) jak sprowadzamy ich do nas 3) na kiedy załatwiamy ten kwas?

 

 

 


Hmm, czy nowe Crystal Castles to witch house?

2010-06-20 00:21:06

Ja wiem, to jest wątpliwa teoria, ale chodzi mi to po głowie już od jakiegoś czasu. Wątpliwa z kilku powodów:

  1. Witch house to joke genre. Jeżeli nie kminicie klimatu, na topie teraz są: okultyzm (alternatywna nazwa to occult house), sekty, satanizm, ofiary z dziewic, trójkąty (niektórzy dokonują kreatywnego rozwinięcia joke genre i tagują jako trianglecore), magię chaosu, tytułowe czarownice, exploitation i b-movies z lat 60., 70. lub 80., (najlepiej skręć z tego klip, jeżeli nie masz pod ręką, może być młodsza dekada, tylko pamiętaj o nałożeniu dobrego ziarnistego vintage effect). Mamy więc też odświeżenie romantycznej estetyki gotyckiej, mindfuck i psychodelię, zdecydowanie moje klimaty.

  2. Moja techniczna wiedza na temat muzyki = 0, więc tak naprawdę, to co sobie naskrobię jest a) subiektywnym rezultatem przeżyć związanych z muzyką... b) ...i tak naprawdę kwalifikuje się do nowego gatunku pseudoliterackiego musical fiction.

  3. Podobieństwo jest pewnie przypadkowe i im dłużej edytuję tego posta, tym bardziej wątpliwe mi się wydaje. Po za tym cierpię na muzyczną schizofrenię.

  4. Nie jest ono też na tyle uderzające, aby wskazywało wyraźnie na inspirowanie się w jednę, bądź drugą (!), stronę...

  5. ...zwłaszcza, że CC ciągle pozostaje zespołem tanecznym, mamy 120 bpm i wzwyż, gruby bicik raz, dwa, trzy, cztery, dancefloor baby. Nie to co rozleniwiona, pławiąca się w swoim plugastwie witch house'owa połamana perkus... software synth. Tym razem "house" w nazwie to zmyłka.

  6. De facto to o czym myślę dotyczy zaledwie kilku kawałków z nowej płyty, toteż nie ma się czym podniecać.

Ale z drugiej strony tabelki mamy:

  1. przesterowany krzyczący wokal, ewentualnie szumiący gdzieś w tle, niczym jeden z dźwięków.

  2. Crystal Castles - Violent Dreams

    i  Salem - Redlights:


  3. White Ring - Suffocation. Potencjalnie nowy singiel Crystal Castles.


  4. intro i ending Baptism, tam gdzie nie ma jeszcze porządnego 8-bitu


  5. Crystal Castles - Year of Silence

  6. White Ring - Roses

    Crystal Castles - Fainting Spells

  7. Okładka płyty CC(II):

    cmentarz na pustkowiu, mały, mroczny chłopczyk?

    Mały, mroczny chłopczyk, który wygląda jak dziewczynka (yay for gender-bender) i syn szatanaCmentarz na pustkowiu? Jak to nie tchnie witch house'ową estetyką, to ja nie lubię trójkątów.

PS. Ostatnimi czasy nawet Fever Ray zostało otagowane jako witch house. Klimaty podobne, choć tu bardziej kłaniałby się tribal-pagan-scandinavianfolklore-witch-house.


PS 2. Ostatnio pojawił się (znowu) kolejny mniej lub bardziej żartobliwy termin "zombie rave", którym posługuje się Mater Suspiria Vision i 
ℑ⊇≥◊≤⊆ℜ, a jeden z masowo produkowanych klipów można oglądać tu.

 


Moooooooocno spóźniona relacja z Primavera Sound 2010 (no co, zaliczenia i sesję mam!)

2010-06-10 15:46:02

Największy festiwal muzyki alternatywnej w Europie zaczął się dla mnie i moich znajomych pozytywnym akcentem w postaci środowych koncertów w klubie Apollo. 

Jako pierwsze zagrały całkiem niezłe Peggy Sue – dwie dziewczyny z gitarami i akordeonem oraz perkusistą (według niepotwierdzonych głosów, do złudzenia przypominającym perkusistę Micachu). Atmosfera i wystrój klubu dawały bardzo dobre tło dla ich świetnych głosów i sympatycznych, bluesująco-country'ujących melodii.
Drugi gig, a więc wypadałoby wnioskować – lepszej klasy zespołu, przypadł szwedzkiemu First Aid Kit, w podobnym składzie 2+1. Choć dziewczyny prezentowały się dużo lepiej niż poprzedniczki, to po 3 banalnych i niemal identycznych piosenkach znudziły nas na tyle, iż postanowiłysmy z A. wyjść. Jak się później okazało, była to trafnie podjęta decyzja – z relacji świadków wynikało, że Szwedki nie zaserwowały żadnego niespodziewanego showmeńskiego bądź muzycznego zrywu, jedynie zabawiały tłum nędznymi anegdotkami.
Perfekcyjne wyczucie czasu pozwoliło nam zdążyć na headlinera tego wieczoru – Los Campesinos!. Niestety z uwagi na kiepski nagłośnienie w Apollo trudno było wyłapać standardowe elementy mogące ich podpiąć pod lejbele, którymi są oznaczeni na lastefemie (indiepop, twee). Na pierwszy plan wysuwały się rify i perkusja, a nie dzwoneczki/flety/skrzypce/cymbałki/pierdałki itp. Nie umniejszyło to jednak zalet tego zespołu; wokalista Gareth Campesinos i gitarzysta Tom byli motorami całego występu.
Szczerze mogę powiedzieć, że był to jeden z najlepszych występów na całej Primaverze. Jak już wspominałam, koncert napędzał uroczy Gareth ze swoimi umiejętnościami scenicznymi, charyzmą i brytyjskim poczuciem humoru (połowy dowcipów niestety nie było słychać z powodu fatalnej jakości mikrofonu), wciągający do interakcji z publicznością resztę zespołu (a także finalnego skoku w publikę!) oraz riffy gitarzysty Toma, świetnie współgrające ze skrzypcami. Szybkie, taneczne tempo utworów rychło pobudziło publikę do bezpretensjonalniej imprezy, a fanboyów do skandowania te kstów.

 [wtręt: Zdaję sobie sprawę, część koncertów nie jest może opisana tak kompleksowo, jak bym tego chciała, ale czasami, po za tym, że było fajnie/niefajnie, nie było czasu/siły napisać nic więcej :/]


DZIEŃ 1

Czwartek zaczął się dla festiwalowiczów niemiłym rozczarowaniem: The Books, którzy mieli o 19 zagrać na Scenie All Tomorrow's Parties, zostali przeniesieni na godzinę 00.30, co, niestety, nie dawało fanom Pavement zbyt dużego pola manewru. Później zdawało się nie być lepiej. Na Pitchfork Stage zagrali Surfer Blood. Nagłośnienie było fatalne, głównie wynikające z industrialnego otoczenia, co dawało beznadziejną akustykę. Surfer Blood, którzy nigdy mnie nie porywali, byli dosyć nudni. Jak już kiedyś napomykałam, słucha się ich jak posklejanej listy mniejszych-lub-większych-przebojów 1970-2009. Przyznać mogę jedynie, że wokalista ma świetny głos i tylko on z całego zespołu brzmiał lepiej niż na płycie. Później na piwnej scenie (San Miguel) pojawili się przez wielu wyczekiwani weterani post-punku z The Fall. Na początek dobrze mi na uszy zrobiła stara, ale zawsze fantastycznie na mnie działająca openingowa zagrywka – 5-minutowa noise'owa ściana dźwięku. Potem było już tylko coraz nudniej, zwłaszcza dla kogoś, kto nigdy wielkim fanem nie był, a i resztę publiczności raczej zziębili niż rozgrzali.

Choć była dopiero 21, moje stopy już kompletnie nie nadawały się do użytku (betonowe festiwale, fuj), więc z ulgą przysiadłam na amfiteatralnych schodach otaczających scenę Ray-Ban (yep, dobrze przeczytaliście. RAY-BAN. Brakowało tylko Skinny Jeans Stage oraz Converse Stage). I tu pojawił się buzzband 2009 roku, The xx. Wbrew oczekiwaniom, koncert nie okazał się być nudny jak flaki z olejem – wręcz przeciwnie. Muzycznie bronią się świetnie, dopiero też występ na żywo pozwolił mi naprawdę docenić idealne spasowanie przesyconych erotyką tekstów z ich stylistyką i damsko-męskim wokalem.

Następnie nadeszło uporczywe czekanie na Broken Social Scene, tym razem już pod sceną i w towarzystwie upierdliwych Amerykanek zapoznających piskliwymi głosami pół widowni ze swoim przygodami sercowymi i nie tylko (wyobraźcie sobie 20paroletnie mieszkanki Upper East Side skrzyżowane z typowymi popularnymi cheerleaderkami/dziewczynami footballistów z amerykańskiego liceum), by podczas koncertu przekraczać wszelkie granice chamstwa, nie będąc nawet pijane. Abstrahując od powyższego, koncert zaliczam do jednych z najbardziej udanych na Primaverze – podobnie jak na Iksach, spodziewałam się raczej spokojnego, z lekka nużącego koncertu. Tymczasem było tanecznie, energicznie, zaangażowany był w koncert cały zespół (według mnie jeden z najważniejszych wyznaczników dobrego koncertu). Jako dodatkowy smaczek podczas dwóch piosenek do BSS dołączył Owen Pallet, którego zdarzyło mi się wielbić nad życie (i, co gorsza, następnego dnia opuścić jego koncert z powodu kilometrowej kolejki).

Po BSS przyszedł czas na highlight wieczoru (ba! całego festiwalu!) – Pavement. Zespół, którego nie powinno się przedstawiać nikomu. Myślę, że nawet ktoś, kto nie jest takim fanboyem (wybaczcie – fangirl), jak ja, może powiedzieć, że to był naprawdę świetny koncert. Po pierwsze: było widać, że wszystkim, zwłaszcza Stephenowi, przyjemność sprawia granie na scenie; po drugie: Stephen Malkmus łączy w sobie naturalny talent i długoletnie doświadczenie przebywania na scenie, a mimo to można powiedzieć, iż wyglądał na odrobinę zaskoczonego tym, że ktokolwiek jeszcze o nich pamięta.
Ekstremalnie zmęczona wybyłam na Fuck Buttons i znowu zrobiło mi się smutno. Jedyne, na co mogłam się zdobyć, to siedzenie po turecku i gibanie się w rytm muzyki niczym porzucone dziecko, podczas gdy pod sceną i na scenie zachodził literalny rozkurw.


DZIEŃ 2

Koncert Owen Palleta (albo grających później Low?) w sali Auditori zgromadził taką kolejkę, iż nie było nawet sensu w niej czekać, więc kolejnym przystankiem byli dopiero dreampopowcy A Sunny Day In Glasgow. Koncert odbywał się niestety na felernej Pitchfork Stage i – choć milusi – nie przyprawił mnie o tachykardię; przyjemniej się ich słucha z płyty. Plus nie udało mi się złapać koszulki.
Następnie zagrali The New Pornographers, których nigdy nie darzyłam uwielbieniem, i znowu – dość przyjemnie, ale nie szałowo. Powrót na Pitchforka na Best Coast opłacił się o tyle, że usłyszałam cover So Bored Wavvesa i przypomniałam sobie o istnieniu tego niepokornego pseudonoisowca (podobno przesiaduje w domu swojej dziewczyny, Best Coast właśnie, i upala jej kota).
Przerwę przed długo wyczekiwanym Beach House zapełniliśmy spożywaniem (alkoholu) w miejscu publicznym (plac zabaw) i tym samym demoralizacją miejscowej dzieciarni. Wskutek dziwnych okoliczności dotarłam na Beach House spóźniona, a był to jeden z lepszych – i krótszych – koncertów na Primaverze, więc możecie się domyślać jak się czułam.
Następne 3 godziny nieplanowanie spędziłam także na scenie ATP, doświadczając wyrwania rąk, zgniecenia, sprasowania i przyklejenia przez i do innych ludzi na freakach z Les Savy Fav. Jak już zapewne wszyscy słyszeli i doznali na youtubie, były i futrzaste czarno-białe misie i śpiewanie kroczem i psucie mikrofonu i skakanie w tłum i gwałcenie głośnika, także każdemu, co kto lubi.
Na noisowcach z Shellaca już nie było takiej dzikiej wiksy, za to w rolach głównych wystąpili: genialny Steve Albini, przekoksowany freak-perkusista Todd, hipnotyzująca gitara. To był koncert!

Yeasayer

Z Y. jest dziwna sprawa – bo niby wszystko ten zespół robi jak należy, a nowa płyta mi się podoba, wszyscy oni są śliczni jak z obrazka, każdy jest oryginalny i wnosi swój wkład w zespół – co, jak już wspominałam, na koncercie liczy się dla mnie BARDZO. Z drugiej zaś strony, ludzie będący na koncercie mnie rozczarowali, były przećpane/zalane w trupa, słaniające się laski, byli pijani faceci robiący rozpierdol...  Akurat w przypadku tego zespołu zamieniam się w muzycznego snoba. po prostu WYPIERDALAĆ. Dlatego chciałabym, żeby Y. machnął jakąś zdrowo eksperymentalną płytę, bo w nich tkwi ten potencjał do wyniesienia swojej popowości na jeszcze wyższy, dużo bardziej kosmiczny poziom niż dotychczas. I najlepiej, żeby zniechęcili do siebie wszystkich dookoła.
Y. miał spore opóźnienie (cholerni dźwiękowcy z Vice Stage), dlatego zdążyłam poskakać sobie tylko przez 20 minut Krwawych Buraków. Zaostrzyło mi to apetyt, więc nie mogę się doczekać ich koncertu na Selectorze. Koniec końców żałuję, że później juz nie zdecydowałam się zostać na Najprzystojniejszym Filadelfijskim Producencie, który na koniec dnia zabawiał publiczność na Pitchforku, bo i tak spać mi się nie chciało.

DZIEŃ 3

Wspomniana już niemożność zaśnięcia na haju odbiła się na mojej kondycji dnia następnego. Pierwszym punktem sobotniego programu była projekcja ODDSAC, filmu Danny'ego Pereza i Animali, w Auditori (nawiasem mówiąc niesamowitym postmodernistycznym budynku zaprojektowanym przez jednych z najbardziej znanych współczesnych architektów: Jacquesa Herzoga i Pierre'a de Meuron). Nawet gdyby ODDSAC nie był największym mindfuckiem, jaki widziałam od czasu Inland Empire, to i tak powaliłaby mnie niesamowita jakość nagłośnienia na sali projekcyjnej.
Dalej dzień potoczył się ponownie dość nieplanowanie: zamiast być na Atlas Sound, chillowałam się na wspaniałym Michaelu Rotherze prezentującym Neu!. To był zdecydowanie jeden z najlepszych koncertów, jaki widziałam na Primaverze. Krautrockowe wiercenie w mózgu podrasowane minimalowym bitem wywarło na mnie ogromne wrażenie. Nie wiem czy było to tak niesamowite, że przebiło się do mojej otumanionej brakiem snu percepcji czy może właśnie dlatego mój umysł z radością przyjmował ten rodzaj dźwięków? 

I dalej - zamiast trzymać się planu dnia i iść na Sian Alice Group, umierałam z nudów na końcówce koncertu The Slits, który okazał się totalną porażką, by potem wybrać się na (rzekomy) highlight wieczoru – Grizzly Bear. Lubię ich, ale to co zaprezentowali na koncercie jest dość dyskusyjne. Mimo, że grali ok, to jednak czegoś zabrakło i po kilku kawałkach zaczęli mnie śmiertelnie nudzić. 

Wyszłam więc czatować na drugi, tym razem autentyczny, highlight – Built To Spill. I tu kolejne rozczarowanie. Może to ja byłam zmęczona (choć w tym czasie zdawałam się być już całkiem rozbudzona - pobudzona), ale grali od niechcenia, Doug cały czas kazał technicznym poprawiać nagłośnienie. Dodatkowo pomylił się z wokalem i wejściem gitary – to nic takiego, każdemu się zdarza, ale jego reakcja na własną pomyłkę była gorzej niż niefajna. Naprawdę wyglądał na zniechęconego i zmęczonego. Może taki ma styl, ale mi się ten styl nie podoba.
Po BTS nadszedł przyjemny (acz nie powalający) koncert Sunny Day Real Estate. Głos wokalisty na żywo robi niesamowite wrażenie, dopiero wtedy widać jak wszystkie My Chemical Bromance i Panic-At-The-We-Wanted-To-Have-A-Stupid-Band-Name-Disco “inspirują się” (czyt. robią tanią zrzynę) z klasyki emo i potem wydaje im się, że są oryginalni.
Żałuję jednak, że nie wybrałam się na Liquid Liquid wcześniej, niż na cztery ostatnie piosenki. Gdyby Neu! grało zaraz po nich, byłaby to najlepsza hipsterska impreza w Europie Zachodniej w ciągu ostatniego półwiecza.
Tym sposobem dotarłam prawie do końca festiwalu (ach, wolę o tym nie myśleć!). Benem Frostem dane mi było ekstatycznie pozachwycać się jedynie przez jakieś 15 minut, dopóki nie przeszkodziły mi w tym psikusy mojego wypaczonego umysłu.
Stamtąd doszliśmy już de facto do imprezy końcowej, czyli tytanów techno Orbitala – jak zawsze niezawodnych w rozkręcaniu ludzkiego ciała na części pierwsze i prog-fidget-tech-house'owa (tjaaaaa) połówka The Black Ghosts: Fake Blood. Fantastyczne, żeby się wywiksować i idealne zakończenie wieczoru i całego festiwalu.

PODSUMOWANIE:
Mimo braków, był to drugi najlepszy event w moim życiu, zaraz po Unsound Festival 2009. Jadę za rok.

P.S. Ci co śledzili ogłoszenia na Primaverę, wiedzą, że litera “P” to najfajniejsza litera alfabetu.

 


Desperacka próba wygrania karnetu na Open'era...

2010-06-09 20:32:48

... i zobaczenia Pavement jeszcze raz - czyli całkiem autentyczna wishlist wysłana do redakcji Gazety.pl okraszona dyskretnym lizaniem tyłka.

Ograniczenie do 10 zespołów to limit, w którym ciężko się zmieścić, dlatego zmuszona byłam dokonać wnikliwej selekcji.
Ponieważ w tegorocznym line-upie widnieje buzzband 2008 roku, Empire of the Sun, myślę, że strzałem w dziesiątkę byłoby sprowadzenie na pierwszy polski koncert ich bratniego tanecznego projektu – Pnau. Muzycznie są według mnie dużo lepsi niż Empire – zwłaszcza na swojej ostatniej płycie – i idealnie nadają się na imprezową rozgrzewkę przed dużym elektronicznym koncertem (np. jakiejś big beatowej bądź drum&bassowej gwiazdy) na Scenie Głównej.
Po dwóch triphopowych gigantach grających w tym roku na Openerze (którzy, nawiasem mówiąc, przyjeżdżają do nas stosunkowo często) chciałoby się zobaczyć ostatni element świętej trójcy bristol sound, Portishead. Tym bardziej, że – jak wszyscy wiedzą – w 2008 roku nastąpił ich spektakularny powrót po 10 latach ciszy, ze świetną, niemal industrialną płytą Third. Wychowałam się na Portishead i na nową płytę warto było czekać, tak samo, jak warto byłoby zaczekać i w końcu zobaczyć ich na żywo.
Designer Drugs to dwaj chłopcy z Nowego Yorku (swoją drogą, znanego z rozległego półświatka muzycznego i wydawania na świat osiągających sukcesy artystów) produkujący twardą taneczną elektronikę inspirowana industrialem z dubstepowymi wobble'ami i chropowatymi, brudnymi syntezatorami zbliżającymi ich do new rave. Choć istnieją zaledwie od 2009 roku, już są rozpoznawalni wśród fanów tanecznych rytmów, a kto wie co zdarzy się do 2011!
We Are Scientists to jeden z pierwszych zespołów alternatywnych, który poznałam – mając 16 lat – i do tej pory jestem wierną wielbicielką. Mimo, że jestem jedną z wielu fanów, konsekwentnie omijają Polskę w swoich trasach koncertowych.
Eklektyczni dancepunkowcy z The Rapture (ponownie nowojorczycy) są autorami jednej z najlepszych płyt dekady 2000s, Echoes. Choć od 2006 nie słychać nic na temat nowego wydawnictwa, intensywnie koncertują – i ciągle nie udało im się zahaczyć o Polskę.
Ben Frost jest niepodważalnym bogiem eksperymentalnych drone'ów, a mnie ominęły aż dwie okazje, żeby zobaczyć go na żywo! Idealnie wpasowałby się np. w rozbudowaną i rozciągniętą na zagranicznych artystów AlterSpace lub chociażby na Scenę Namiotową.
Kolejny artysta wpisujący się w zakres eksperymentalnej elektroniki, tym razem bardziej tanecznej, z pogranicza glitchu, ambientu, downtempo i minimal techno, to Apparat. Najlepsza elektroniczna muzyka ze stolicy nowych brzmień, Berlina, na pewno dałaby Open'erowi jeszcze bardziej różnorodny smaczek.
Duet Xploding Plastix jest jednym z najbardziej oryginalnych współczesnych grup acid jazzowych, która łączący w swojej muzyce wiele wpływów: od rocka, poprzez drum&bass, i breakbeat, po hip-hop, tworząc iście psychodeliczną mieszankę. Wprawdzie od dawna nie koncertowali, ale jeżeli ktoś ich zaprosi, to mam nadzieję, że nie odmówią, zwłaszcza, iż polscy fani to liczna, skonsolidowana grupa...
Podobnie jak kilka poprzednich zespołów, baroquepopowa/folkowa grupa The Decemberists to zespół, którego słucham i uwielbiam od dobrych kilku lat i podobnie unikają dołączenie Polski do swoich tras koncertowych.
Noisepopowy Wavves znany jest przede wszytskim ze swojego głośnego zeszłorocznego występu na Primavera Sound Festival, kiedy na haju zwymyślał barcelońską publiczność, pokłócił się i omal nie pobił ze swoim perkusistą, by w końcu zostać odcięty od prądu przez ekipę techniczną. Na szczęście, mimo odwołania trasy koncertowej w 2009 roku, gra ponownie na żywo i bardzo chętnie zobaczyłabym go na Open'erze.
Tych dziesięciu artystów to w mojej muzycznej bibliotece w większości reprezentanci zespołów, których słucham od dość dawna (de facto za wyjątkiem Designer Drugs, Pnau i Bena Frosta – ich staż u mnie to niecały rok). Są to zespoły oryginalne stylistycznie, z wyrobioną solidną – mniejszą lub większą – opinią na rynku muzycznym oraz świetnym recenzjami. Ponadto nie da się ukryć, że większość z nich nigdy nie grało w Polsce, a posiadają wielu fanów, którzy dużo by dali za uczestniczenie w ich koncercie.


« wróć czytaj dalej »
Logowanie
Zapamiętaj mnie
Bezpieczne logowanie (SSL)
Zapomniałem hasła
» zarejestruj się!