Nie jesteś zalogowany

Posty z kategorii: "world"


OFF 2k10

2010-08-10 03:52:51


W pościgu za najbardziej przyjazną formułą relacji festiwalowej, gdzie, jak wiadomo, zawarte są zarówno informacje, jak i osobiste przeżycia i sądy, a przy tym jest ich ogromna ilość, bo jednak dotyczą kilku dni intenswynej stymulacji zmysłów, przedstawiam relację z Off Festival 2010. Została ona oparta o podział artystów na cztery kategorie reprezentujące moją ogólnie pojętą wiedzę i nastawienie do wykonawcy.

Kategoria nr 1: Osobiści headlinerzy Offa.

Kategoria nr 2: Zespoły, które znam i lubię. Zespoły, które znam/kojarzę i fajnie by było zobaczyć.

Kategoria 3: Zespoły, o których bladego pojęcia nie miałam, ale poszłam z różnych przyczyn, najczęściej wymieniane to: a) czas wolny b) rekomendacja c) fajny opis.

Kategoria 4: Inne takie.


1.

Toro y Moi (Piątek, Scena Trójki)

Toro y Moi był pierwszym koncertem jaki widziałam i mimo zaliczenia do kategorii pierwszej udało zdążyłam na nieco ponad połowę. Podobało mi się, natomiast nie było to koncert życia, prawdopodobnie dlatego, że w namiocie panował ukrop, prawie nic nie widziałam, no i tylko połowę. Co zwróciło uwagę, to zdecydowanie większa przebojowość piosenek – i chyba nigdy wcześniej nie zdawałam sobie sprawy jak bardzo 80sowo brzmią klawisze Chaza. Otoczenie i warunki zewnętrzne są jednakowoż niesamowicie ważne, ja mam wyobrażenia na temat TyM i Washed Out grających na plaży w sierpniowy poranek po całonocnej imprezie i zabawy w podchody po lesie, a nie o godzinie 17 w destylarni związków mineralnych.

Bear In Heaven (Niedziela, Scena Trójki)

Kazus Namiotu Trójki: za mało miejsca na normalne koncerty, a za dużo na niezbyt jeszcze jednak popularne dubstepy. Wymaga dopracowania, Panie Rojek!

Natomiast wąsaci piękni chłopcy z Brooklynu dali niezły koncert, jednak nie-fanom mógł się wydawać nudny. Brawa za kawałek Ultimate Satisfaction, kiedy twarz wokalisty naprawdę wyrażała ultimate satisfaction, i za ogólną radość z gry na żywo. Koncert utwierdził mnie w mojej opinii – to jest zespół grający wspaniały pop, zespół, który ma potencjał do doprowadzenia swojej muzyki na najwyższy, kosmiczny level popu, za jaki odpowiedzialni są np. AnCo czy Gang Gang Dance.

Shearwater (Niedziela, Główna)

Kto nie widział, co się dzieje na scenie, niech żałuje – abstrahując od tego, że muzyka tu naprawdę SAMA SIĘ BRONI, bo Jonathan Meiburg, podobnie jak zresztą Will Sheff, jest fantastycznym kompozytorem i wokalistą (no, tu może Will już nie tak bardzo...). Ciągłe krążenie instrumentów pomiędzy członkami zespołu, piękna basistka – przy czym obserwowanie jej gry było prawdziwą przyjemnością, dawno nie widziałam tak absolutnie niesamowicie rozbudowanej linii basu, fantastyczne solówki, perkusista, który wygląda jak członek Megadeth wypuszczony po miesiącu z Maksykańskiego aresztu, grał na klarnecie, a potem synchronicznie z basistką na cymbałkach, stadionowy wokal Jonathana, to był naprawdę najbardziej zróżnicowany występ pod względem muzycznym na całym festiwalu, zresztą widownia to doceniła, aplauz pod koniec koncertu był dużo większy niż na początku, szkoda tylko, że tak krótko, wiem, jaram się jak blant koncercie Marley'a.


2.

The Horrors (Piątek, Główna)

Właściwie sama nie wiem czego oczekiwałam od nich na żywo – rzeczywiście chwilami było nieco nudnawo, ale nowa płyta się broni i nowy, trochę złagodzony imaaaaż również. The Awesome Guy (Tom Cowan) sterujący elektroniką nie dość, że był „awesome”, to przede wszystkim WŁAŚNIE elektronika na tym koncercie robiła duże wrażenie. Choć obstaję przy zdaniu, że Scena Leśna była dużo lepiej nagłośniona niż Główna, to na tym występie dźwięk był bardzo dobry. Brakowało jedynie odrobiny kontaktu z publicznością, nawet nie werbalnego, ale jakiegoś gestu czy chemii.

Ta niestety rodzi się tylko w specyficznych, sprzyjających okolicznościach.

Darkstar (Niedziela, Scena Trójki)

Nieźle, ale bez szału, spodziewałam się czegoś duuużo lepszego.

Antiop Consortium (Niedziela, Leśna)

Na koncert Antiop Consortium wybrałam się zaraz po Flaming Lips, co teoretycznie powinno zmniejszyć poziom ekscytacji tym występem. Bynajmniej, okazało się, że reaktywowana grupa dała jeden z lepszych na całym festiwalu. Grube wobble, gęsta generyczna elektronika, automaty perkusyjne, do tego nietypowy jak na skład hiphopowy „podział pracy” - wszyscy grali muzykę i rapowali, w różnych proporcjach rzecz jasna, ale mimo wszystko. Epic Shit.

Kyst (Niedziela, Eksperymentalna)

To był moje drugie podejście do tego zespołu i znowu zakończone porażką. Jak płyta zaczyna się dobrym wejściem, to zaraz potem morale spada ci do zera, ale z uwagi na rzekomo fantastyczny koncert na Openerze postanowiłam dać im szansę. Wybaczcie chłopcy, ale nie będzie owijania w bawełnę. Może w skali Polski Wasza muzyka to coś świeżego, ale żyjemy w epoce globalizacji i w takim kontekście jest wtórna niczym debiut Surfer Blood. Ich przewaga nad Wami polega na tym, że przynajmniej nie są nudni.

Digital Mystikz (Sobota, Scena Trójki)

Spośród trzech dubstepowych wykonawców był to zdecydowanie najlepszy set. Brakowało jedynie większej ilości ludzi, którym wobble zżerałby wnętrzności, a połamany rytm wiercił dziury w komorach serca. Oprawa wizualna była fantastyczna: chmury dymu i światło wyłaniające jedynie zarys sylwetek Mistyków. Porządny, klasyczny, rozkurwiający poziomy świadomości dubstep.

Lali Puna (Sobota, Leśna)

Lali Puna była jedną z pierwszych moich elektronicznych wczesnolicealnych ekscytacji, która umarła śmiercią naturalną 2 lata temu. Nowej płyty nie znam, a na koncercie na pewno nie spodziewałam się, że będzie aż tak tanecznie – oczekiwałam raczej chilloutu pod Babcią Wierzbą. Scena Leśna miała świetne nagłośnienie, każdy dźwięk słychać było perfekcyjnie, a dźwięków tych było sporo, a i wokal, który zawsze trochę mnie denerwował, był niezbyt głośny.

Mew (Sobota, Leśna)

Nie za wiele mam do powiedzenia, po za tym, że było w porządku. Podobał mi się wygląd wokalisty i głos, który brzmi na żywo jak skrzyżowanie wokalu Sigur Ros i Sunny Day Real Estate.

A Hawk and A Hawksaw (Sobota, Scena Trójki)

Bardzo dobry występ, ale gdyby nie moja fascynacja śmigającymi wirtuozersko palcami skrzypaczki, byłoby na dłuższą metę jednak nudno i męcząco. Maska diabła otrzymuje nagrodę na Najfajniejszy Rekwizyt Sceniczny! Marzy mi się koncert orkiestry folkowej bądź jakiś mroczny tribal w lesie, przy ogniskach i zielonych lampionach i 30 osób grających i tańczących – wszyscy w maskach diabła.

Hey, hasn't your brain turned into scrmabled eggs yet, czyli Mouse On Mars. (Piątek, Scena Trójki)

Doborowa wiksa w najbardziej niepasujących warunkach, czyli białym dusznym i jasnym namiocie Trójki o godzinie 19. Takie stymulanty to moje stymulanty, było głośno, industrialnie i syntetycznie, błagam o jeszcze!

Fennesz (Piątek, Eksperymentalna)

Nagle wszyscy kochaja ambienty. Zrozumiałe, Fennesz to bóg, ale to powinno dać do myślenia organizatorom, że coś jest z tymi namiotami cholernie nie w porządku. Posłuchaliśmy przez 10 minut na zewnątrz i poszliśmy.

Lenny Valentino (Piątek, Główna)

I tak pierwszego dnia zagrał dla nas Artur Rojek, Papież Polskiego Niezalu. Nie spodziewałam się, że będzie aż tak dobrze. A było naprawdę świetnie, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, iż nigdy nie byłam fanką ani Myslovitz ani LV. Owszem, można zarzucać, że koncert był stuprocentowo dopracowany i dopicowany, ale przecież nie można było sobie pozwolić na TAKIM koncercie na żadne uchybienia. Lekki deszczyk i łagodna gra gitary akustycznej idealnie się ze sobą zgrywały (tak, to ten fetysz: I only want the time/To do one thing that I like/I want to get so stoned/And take a walk out in the light drizzle i Let's leave the sound of the heat for the sound of the rain/It's easy to sleep when it wets my brain/(...)So much of my mind that it spills outside). Bardzo, bardzo dobrze było.

I like my mic loud, czyli Raekwon (Piątek, Leśna)

Nagroda dla Najgorszeg Koncertu Festiwalu wędruje w ręce Raekwona. Beznadziejne nagłośnienie, zwłaszcza rzeczony mic był za głośno; kiepsko było słychać – i tak płytkie jak dziewczyna piłkarza – loopy (po jeden na piosenkę – coż za obfitość), jednominutowe kawałki. Nawet materiał Wu-Tang Clan się nie obronił. Raekwon zabił Ghost Doga. Ale dzięki za rozbawienie mnie tekstem z kawałka Ice Cream: chwila przerwy w muzyce i Fat-Is-The-New-Gangsta-Raekwon wrzeszcy do mikrofonu: Ice cold bitches melt down when in the clutch. Well, Imma soooooo fuckin meltin down.

Joker feat. Nomad (Piątek, Scena Trójki)

To był poprostu słaby set. Gdyby był fajny, to pierwsze 20 minut grania słabego jak barszcz house'u podczas gdy Nomad zmienił się z – i tak wątpliwego – mc'ego w barmana i robił Jokerowi driny z Jackiem Danielsem i colą, potraktowałabym jako zabawną rozgrzewkę. Jednak BYŁO słabo, a Nomad nadaje się JEDYNIE do polewania drinków.

The Flaming Lips (Niedziela, Główna)

Rozpocznę tak – jasne był to bardzo dobry koncert, festyn dla ludu nie robiony na taką skalę i w taki sposób przez nikogo innego. Wayne, jak wszyscy już wiedzą z jego twittera, to bardzo pozytywny gość. Ja, M. i K. eksplorujący odmienne stany świadomości byliśmy podekscytowani jak dzieci ideą sfruwających z nieba znaczków LSD i tabletek MDMA w balonach, a twarz Wayne'a na telebimie wyglądała jak z film Lyncha.

Sama nie wiem czyja to wina, zresztą wina pewnie po niczyjej stronie nie leży. Jednak Wayne i całe Flaming Lips wygladali na nieco zawiedzionych ospałością publiki. Do pewnego momentu z przodu musiało być szaleństwo, ale tam gdzie stałam, było raczej spokojnie, bez żadnej ekscytacji w rodzaju: „wziuwziuwziuwziuwziuwziu yay! Look I can be a helicopter!”

Pewnie jest kilka przyczyn, m.in. a) generalna ospałość Polaków b) generalne nastawienie raczej na słuchanie niż na bezpretensjonalną zabawę - nie tylko Polaków, ale ludzi przyjeżdżających na off c) Nie AŻ TAK ogromna popularność The Flaming Lips jak na Zachodzie d) Drogie piwo, a do tego niemożność wniesienia go na teren festiwalu?


3.

The Very Best (Niedziela, Scena Trójki)

Palmy, bauns, hawaii, Yeasayer i M.I.A. Kolejny koncert, który powinien być na innej scenie, a pozycja w timetable'u chybiona. Zdecydowanie scena na otwartym powietrzu i mógł odbywać się nawet dużo wcześniej. To nie ciężka elektronika, do której najlepiej wiksuje się naprutym, w gęstym powietrzu pełnym ludzi, dymu, narkotyków i laserów, tylko pozytywne elektroniczno-etniczne granie, do tego się tańczy lekko i łatwo przy ostatnich promieniach zachodzącego słońca. Aye?

Casiokids (Niedziela, Leśna)

Kilka kawałków przesłuchanych wywołało u mnie odruch wymiotny, lecz 10 minut występu powstrzymało wzbierający refluks. Sympatyczny zespół, bardzo sympatyczny koncert. Świetnie nagłośniony, podobnie z resztą jak Lali Puna i jak zwykle plus za radość z grania.

Pulled Apart By Horses (Niedziela, Leśna)

Siedziałam sobie w ogródku piwnym i sobie oglądałam, wygrzewając sobie włosy w słońcu. Nic ciekawego, ale pewnie pod sceną było fajnie.

Radio Dept. (Sobota, Scena Trójki)

W porządku, choć przypominali mi trochę brzmieniem Delphic. Słucham ich właśnie i nawet hypem daje lepsze dźwięki, nie wiem czy była to kwestia nagłośnienia czy artystów.

Tunng (Sobota, Leśna)

Koncertu słuchałam jednym uchem, uprawiając boski chillout pod Babcią Wierzbą, ale to jedno ucho wydawało się bardzo zadowolone z tego, co do niego docierało. Fajne dźwięki, fajne melodie, zajawiłam się.

Dam Mantle (Sobota, namiocik)

Dam to mój nowy ulubiony producent elektroniczny, zagrał niesamowity blend wszystkiego – dubstepu, glitchy, abstrakcyjnego hiphopu, ambientu i innych okolic muzycznych.

Prawatt & Mirna Ray (Sobota, Eksperymentalna)

Widziałam 3 – ale za to długie! - utwory, podobał mi się tylko jeden, kiedy ciemnowłosa wersja Brendana Canninga i zarośnięty gitarzysta zaczęli generować, mieszać, kręcić pokrętłami i suwać suwaczkami.

Zu (Piątek, Eksperymentalna)

Ta pierwszoligowa napierdalanka po uszach, której nie jestem w stanie słuchać do śniadania co rano, była jednym z najlepszych występów na festiwalu. O tym odpowiednio zaserwowanym drenażu mózgu lejbel "włoski metal" mówi tylko z jakiego kraju pochodzi ów zespół.

4.

FM Belfast (Sobota, Scena Trójki)

Gdy przedfestiwalowo się dokształcałam, byłam pozytywnie zaskoczona tym zespołem, spodziewałam się zupełnie innej muzyki. A teraz pluję sobie w brodę, że nie zdążyłam na ich występ. Wszyscy znajomi, WSZYSCY, którzy byli na ich koncercie uważają teraz, że przegrałam w życie.

Tune-Yards (Niedziela, Eksperymentalna)

Podobno było równie zajebiste.

Dum Dum Girls (Niedziela, Scena Trójki)

Żałuję, że nie poszłam, to trzeci z rzędu przegapiony ich koncert, jednak Shearwater ważniejszy.


Moje ulubione elementy relacji z festiwalu, czyli podsumowanie, rankingi i wytykanie błędów i absurdów organizacyjnych w drugiej części, coming soon.


PS. Ekipo musicspota, utracenie dużej części wpisu z powodu zakończenia się sesji jest nad wyraz wkurwiające, ale pewnie nic z tym się zrobić nie da.

 


Let's have a pow wow 2

2010-07-29 00:11:23

 

Bowiem pierwotnie właśnie takie rytuały – jakkolwiek istotne – były jedynie środkiem by wytworzyć określony stan ducha, pozwalający na bezpośrednie połączenie z różnie definiowaną siłą wyższą i/lub wspólnotą. Stąd tak ważne jest jego, do pewnego stopnia, sformalizowanie i przestrzeganie reguł nim rządzących. Lecz koniec końców osiągnięcie pewnego mistycznego poziomu istnienia zachodzi absolutnie indywidualnie. Sądzę, że to, do czego dążono pierwotnie to – tłumaczone dość dwuznacznie na polski jako „przeżycie szczytowe” -  tzw. peak experience zdefiniowane przez, znanego wszystkim, wpływowego psychologa Abrahama Maslowa.

 

 

Takie jest wewnętrzne zadanie religii czy obrzędów bez ich usystematyzowania jako religia, a tym bardziej - BEZ ich uzewnętrzniania, czyli tworzenia takich zdoktrynalizowanych reguł presji społecznej, jakie istnieją we współczesnych religiach. Oczywiście bez tej doktrynalizacji niemożliwe byłoby zdobycie takiej masowości przez współczesne religie dominujące; coś za coś. Co chciałam podkreślić, to podobieństwo przeżyć związanych ze słuchaniem muzyki, przede wszystkim na plenerowych festiwalach muzycznych, i ich analogia do tych towarzyszących obrzędom religijnym. Takim jak pow wow.

 

 

Konkludując – kwestia pow wow była raczej tylko pretekstem dla ukazania tego zbliżenia, tego co pozwala na wytworzenie takich, a nie innych przeżyć. Takich, które są na pewno bardziej wartościowymi i bardziej spajającymi człowieka wewnętrznie i człowieka z otaczającą go wspólnotą ludzi. Ponieważ, jak mniemam, ludzie biorący udział w festiwalu muzycznym - nie każdym zresztą - są pod wieloma względami bardziej wspólnotą niż jakakolwiek grupa społeczna; na krótki, wypełniony intensywnymi doświadczeniami i emocjami czas, obcy sobie w większości ludzie integrują się wokół wspólnego celu - dobrej zabawy i doznawania muzyki.

 

 

Festiwal ma być więc bardziej nawiązaniem do tradycji pow wow czy szamańskich, byłby jej rozwinięciem i twórczym przeniesieniem pewnych idei wiążących podobne tradycje na grunt współczesny, ale zarazem czymś zgoła innym. Kontynuacją istniejącej, ale do tej pory w żaden sposób formalnie nie zdefiniowanej atmosfery towarzyszącej plenerowym – i niewielkim, jak sądzę – festiwalom. Przełożenie tej ogólnej idei spajającej rytuały, które nie zostały zagarnięte i uzewnętrznione w procesie tworzenia się masowych religii.

 

 

Nie mówię, że to miałoby być na serio, bo wcale nie, w każdym razie nie dla mnie. Chodzi tu raczej o spotęgowanie dobrej zabawy poprzez nadanie jej charakteru poniekąd religijno-rytualnego, a w ten sposób wytworzenie w samych uczestnikach odpowiedniego nastawienia, nastawienia do mocniejszego, intensywniejszego przeżycia takiego wydarzenia i emocji związanych ze wszystkim wokół. Trochę jak wciągnięcie częściowo znieczulonej na cokolwiek współczesnej społeczności, zwłaszcza miejskiej, w powrót do niemal dziecięcej wrażliwości bodźce. Na ten krótki czas próby pokonania, niemożliwej na dłuższą metę rzecz jasna, tendencji do atomizacji, krytykanctwa, narzekania, poprzez wspólnotową celebrację chwili obecnej.

 

 

Nie ukrywam, że w takich przeżyciach pomagają określonego rodzaju substancje psychoaktywne, z resztą nawiązania ideowe do chociażby kultury rave, południowoamerykańskiej, czy szamańskiej w ogóle, są chyba dość widoczne. Także istnienie określonych zasady jedynie wewnątrz festiwalu, tworzących odrębną rzeczywistość w opozycji do tej istniejącej po za murami festiwalu. Wewnętrzny podział na sceny i podział wewnątrz każdej ze scen są trochę odpowiednikiem stref występujących na pow wow - strefa tancerzy, podium, strefa bębnów i tym podobne (nie wiem czy jakiś innych rytuałach można coś takiego znaleźć). Wskazane też są inne elementy spajające wspólnotę festiwalową, które w dużym stopniu już istnieją - odrębna waluta, odpowiednie stroje. (Na "lans" można narzekać, ale prawda jest tak, że wszyscy się w pewnym stopniu "lansują". Doprawdy, opanować się niektórym radzę z tym marudzeniem. Najwięksi właśnie lansiarze i trendsetterzy psioczą na forach i w szałtboksach na last.fm). Zresztą, sam fakt opaskowania ma silny, choć niezamierzony, wymiar symboliczny. Pomaga w tym także określonego rodzaju muzyka i tu zbliżamy się do klu programu, bowiem to musi być muzyka, która kojarzy się z właśnie takimi etnicznymi wydarzeniami, która brzmi tajemniczo i mistycznie. Muzyka world i do niej nawiązująca, a równocześnie industrialna, z których wiel mało komu znanych artystów inspiruje się muzyką etniczną i tribalową. Ale też z pewną dozą eksperymentalnej i tanecznej elektroniki, shoegaze'ów, post-rocków, syntetycznych acid house'owych bitów, witch house'owych okultystycznych performance'ów, letnich i radosnych surf rocków i chillwave'ów. W gruncie rzeczy - amalgamat, podobne pomieszanie, jakim ideowym pomieszaniem jest zlepiony w całość taki festiwal, który myśląc na głos (pisząc na głos) przedstawiłam.

 

 

Podkreślić chcę, że to jest tylko dookreślanie tego, co już w pewien sposób istnieje na wydarzeniach muzycznych w ramach niepisanego paktu. Marzy mi się jedynie zwiększenie możliwości doznania pewnych aspektów muzyki, wspólnoty i własnego indywidualizmu, stworzenie środowiska jeszcze bardziej przyjaznego i pozwalającego na przeżycie szeregu mistycznych doznań, aż po przeżycie szczytowe, poprzez wykreowanie atmosfery za pomocą takiej - nie owijając w bawełnę - zabawy w rytuał. Poczucie czegoś jeszcze fajniejszego od atmosfery świąt, która bezpowrotnie uciekła wraz z dzieciństwem.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

(tytuł notki zaczerpnięty z tej grupy na last.fm)

 

 

 

 

 


Let's have a pow wow

2010-07-28 00:47:47

 

Sprowokowana nieco komentarzem youthless pod moim tekścikiem na temat Prince Rama of Ayodhya, postanowiłam urzeczywistnić jej prośbę i sprokurować playlistę na imprezę zwaną pow wow. Ale najpierw... krótki wstęp. Ok, wcale nie taki krótki. I dość chaotyczny. I zdecydowanie zbyt osobisty. 

 

Pow wow jest konceptem po pierwsze obcym naszemu kręgowi kulturowemu, po drugie niezbyt też znanym, w przeciwieństwie do powiedzmy analogicznych imprez przybyłych do nas z krajów anglosaskich, np Halloween.

Posługując się dalej przykładem Halloween: w wyniku bezlitosnej eksploatacji przez globalną kulturę konsumpcyjną, straciło ono cały towarzyszący mu mistyczny nimb, który otacza wszystkie pogańskie święta. Święta, często z różnymi domieszkami tradycji wczesnochrześcijańskiej, celebrują potęgę natury, cykl życia i siłę pierwotnej wspólnoty. Rzecz jasna, fascynacja współczesnego człowieka... w porządku, koniec z próbą obiektywizacji wypowiedzi za pomocą takich zwrotów. Od tej pory nie wypowiadam się w niczyim imieniu. Rzecz jasna, MOJA fascynacja pogańskimi rytuałami ma wiele wspólnego z mitologizacją pierwotnych społeczeństw. Jednak mitologizacja nie bierze się znikąd, owe święta i obrzędy zawierają coś niesamowicie pociągającego we współczesnych czasach dla kogoś takiego jak ja, kilka aspektów, które mogą otrzymać nowe znaczenie w kontekście współczesnej kultury, zwłaszcza zachodniej kultury wielkomiejskiej.

Z krótkiej dygresji zrobiła się długa (blog sternowski, hahahaha!) i nie do końca wspólna z tematem, ale do przekazania tego, co chcę, potrzebne jest skrócone opisanie idei przyświecających takim rytuałom jak pow wow, jego ewolucja w obecnych czasach i zaznaczenie kontrastu pomiędzy dawnym a dzisiejszym obrzędem oraz jak może on zostać wykorzystany w kulturze współczesnej.

Podczas gdy u nas temat pow wow jest zgoła nieznany, to jednak w Stanach Zjednoczonych jest, naturalnie, rzeczą stosunkowo powszechną. Pow wow bowiem to amerykańska tradycja celebracji plemiennej, odgrywająca rolę integrującą, religijną i kulturową. Niegdyś organizowane cyklicznie przez plemiona i zamknięte dla obcych, obecnie pow wow są otwarte dla wszystkich nastawionych przyjaźnie i chętnych do poznania kultury Indian. Na celu ma to przede wszystkim upowszechnienie wiedzy na temat rdzennej kultury Ameryki Północnej i, wbrew pozorom, nie jest to do końca taka impreza, jakbyśmy sobie to chcieli wyobrażać i jak - przyznam - do pewnego czasu ja sobie wyobrażałam. W każdym razie, na pewno nie dla przybysza z zewnątrz, ponieważ wtedy wolno ci być co najwyżej biernym obserwatorem, zachowującym szacunek i dystans, a wszelka inicjatywa kontaktu wychodzi ze strony uczestników. Zachodzi tu typowa korelacja – wiadomo, ginąca w dobie globalizacji kultura otwiera się na dominującą nację, z którą jest juz praktycznie rzecz biorąc zasymilowana, zaledwie płynie gdzieś na marginesie. Coś za coś – Indianie chronią swoją kulturę pokazując ją innym, ale traci ona na tym samym swój wewnętrzny charakter. Bo to, co dotychczas było silnie indywidualnym przeżyciem mistycznym, zostaje z tego odarte. Choć ciągle jest elementem kultury, zintegrowanym z systemem społecznym i kategoriami myślenia, czymś niejako oczywistym dla danej społeczności, nie posiada już swojego magicznego wymiaru. Mamy więc opozycję - uczestniczących w pow wow członków plemienia i obserwatorów. 

Kluczowy jest dualizm, który chcę unaocznić: w ojczyźnie tej tradycji, pow wow zmienił się z mistycznego, gnostycznego, religijnego przeżycia połączenia ze wspólnotą i naturą w obrzęd, show propagujący kulturę indiańską. Nie chcę tutaj wartościować, jednak wszyscy zdajemy sobie sprawę, że pierwotny charakter tego wydarzenia został zatracony i w pewien sposób zracjonalizowany, wyzuty ze swojego mistycyzmu. Choć idee są pozytywne, to modernizacja tego ceremoniału jest użytkowa i stuprocentowo nastawiona na funkcjonalnizm w zakresie globalnym. Analogiczne do tego może być przekonanie dużej części tolerancyjnie nastawionych agnostyków i ateistów, do których i ja się zaliczam, iż religia to jedna wielka bzdura, lecz pełni (i co do tej części zgadzają się chyba wszyscy badacze zajmujący się naukami społecznymi i nie tylko oni) ważną funkcje społeczną, zapobiega anomii, rozpadowi społeczeństwa za pomocą kształtowania norm i wiązania wspólnoty wokół pewnej tożsamości. Podobna racjonalizacja i zmiana celowości podobnych rytuałów została przeprowadzona właśnie przypadku pow wow, tylko na innej zasadzie.

ALE. W oczywisty sposób wiele elementów kultury pierwotnej, pogańskiej czy wczesnochrześcijańskiej nie ma absolutnie nic wspólnego z współczesnymi rytuałami w religiach dominujących. Kluczowym dla zrozumienia różnicy są nie odmienne cele wyszczególnionych tu dwóch biegunów, albowiem cel ogólny jest podobny – zjednoczenie z siłą nadprzyrodzoną.

Jednak we współczesnych obrzędach za wiele wagi przykłada się do reguł i obrzędu jako takiego. Dosłowny przerost formy nad treścią. Jedna z dwóch funkcji religii - poza umożliwieniem zjednoczenia się z bogiem - funkcja integracyjna została doprowadzona do granic absurdu. Jedność i nadrzędność wspólnoty stała się celem najwyższym i niszczącym indywidualizm jednostki, także indywidualizm w wewnętrznym przeżyciu mistycznym, a tym samym pozwalając na sztuczność w tej wspólnoty powstawaniu i kontynuacji. (Oczywiście, nie mówię, że to nie istniało i nie istnieje w plemionach pierwotnych i obecnych plemionach nie zeżartych przez współczesną kulturę dominującą. Nie mówię, że na tym drugim biegunie nie istnieją obrzędy bezsensowne, brutalne, głupie, robione tylko dlatego, że tak nakazuje tradycja; tu sztandarowym przykładem jest obrzezanie kobiet. O tym trzeba pamiętać, ale ten tekst jest o pow wow i analogicznych obrzędach występujących w innych kulturach).

Tekst został podzielony, bo wywaliło serwer. srsly, tak naprawdę wierzę, że nikomu się nie chce czytać niczego, jeśli jest zbyt długie, więc podzieliłam.


muzyka vs. alterart

2010-07-12 03:52:58

 

Czyli muzyczne i niemuzyczne osobiste wrażenie zebrane na lotnisku Babie Doły, gdzie tego roku trudno było o powielanie zeszłorocznej argumentacji openerowiczów-obcokrajowców: "skoro line-up niewiele różni się od festiwali na zachodzie, a cena dużo niższa, to po co przepłacać?".

Wstęp

Decyzja wyjazdu do Gdyni na całe 4 dni została podjęta spontanicznie na tydzień przed Heinekenem, bo oficjalny plan pięcioletni zakładał wyjazd na jeden dzień (piątek, Pavement!). Nie będę sie rozpisywać na temat wspaniałych warunków mieszkaniowo-sanitarnych na polu namiotowym, bo jakie są każdy doświadczył bądź zasłyszał. Na wstępie potrzeba jednak kilku uwag co do ogólnej organizacji i logistyki, a w tej kwestii AlterArt ewidentnie wysnuł pożyteczne wnioski z zeszłorocznego festiwalu. Zamiana Sceny World i Tent, budząca irracjonalne i absurdalne protesty (psychologia tłumu), była nieprzypadkowym działaniem mającym rozładować ów tłum (o ironio); podobnie zwiększenie odległości pomiędzy wszystkim, rozłożenie dodatkowych barierek przed Mainem itd.

Podobna kwestia tyczy się – albowiem i tu pojawiał się zarzut, skądinąd słuszny – znacznie mniej „gwiazdorskiego” line-upu w porównaniu do edycji w 2009 roku. Tu także celem było zminimalizowanie tłumów, takich jak na koncertach Placebo czy The Prodigy; skąd więc podwyżka cen biletów? Tego już dobrą wolą organizatorów wytłumaczyć się nie da.

Dzień 1

Widziane w całości:

Yeasayer

Aby nie owijać w bawełnę, zastrzegam, że oczywiście nie mogę się powstrzymać od porównań Open'era z Primaverą, choć – szczerze – w większości kwestii nie ma nawet powodu, aby do takowych przystępować. Jednak z tych dwóch zespołów, które grały i tu i tam – a więc Pavement i Yeasayer – oba według mnie wypadły troszeczkę lepiej na Open'erze (proszę nie gapić się takim zbaraniałym wzrokiem w monitor, jestem tak samo zaskoczona; zaznaczam, że to jest tylko troszeczkę i z pewnością spowodowane raczej bardzo nieobiektywnymi czynnikami).

Po pierwsze na Yeasayerze nie było zaćpanych fanów, których tolerować można jedynie na rave'ach z prawdziwego zdarzenia, uskuteczniane było co najwyżej kulturalne podpalanie w sympatycznej atmosferze. Nagłośnienie co prawda gorsze, ale nikt przynajmniej mi w odbiorze koncertu nie przeszkadzał. Odniosłam też wrażenie, iż więcej było zabawy z dźwiękiem, więcej rozbudowanych wstępów do piosenek, które przynoszą mi o tyle dużo frajdy, że mogę zgadywać, co to za piosenka będzie (tak jak to było w przypadku Chidren, kiedy mój zmysł antycypacji osiągnął poziom niemal mistyczny, napędzany chyba narkotyiem z Diuny i od pierwszego uderzenia perkusji wiedziałam, o który kawałek chodzi - to był mój osobisty win). Nie zagrali Love Me Girl - rozumiem, że można się zmęczyć graniem jakiejś piosenki, o którą wszyscy ich proszą, bo zaczynam dochodzić do wniosku, iż właśnie dlatego nie zagrali jej ani na Primaverze ani na Openerze.

Tricky

Był to drugi raz kiedy widziałam Tricky'ego, po 2008 roku w Paryżu. Nie oceniłabym tego koncertu jako zły, bo zbyt rozciągnięte i nużące w niektórych momentach kawałki, rekompensował naspeedowany Tricky i gra blondwłosej basistki. Publiczność wydawała się zahipnotyzowana rzucającym się do mikrofonu Trickym; i choć mi również, nie ukrywam, się podobało, to jednak czegoś zabrakło, zabrakło tej charakterystycznych dla jego muzyki cudownie warstwowych, polifonicznych dźwięków, zwłaszcza na początku trudno było to wyłapać (dźwiękowcy, grrr). 

Odniosłam ponadto wrażenie - i nie dotyczy to tylko koncertu Tricky'ego, tylko w ogóle niektórych koncertów, że Ziółkowski rozmawia sobie z artystami i ich menedżerami i rzuca niby mimo chodem - "słuchajcie, ale może byście postawili trochę bardziej na gitary, bo Polacy lubią rocka i chcieli by usłyszeć takiego gitarowego grania trochę więcej, bardzo możliwe, że inaczej to im się może nie spodobać... ale nie, nie, nie mówię, przecież, że wyjdą z koncertu czy coś, tak  ogóle to grajcie co chcecie, ja przecież nic NIE sugeruję"

Groove Armada

Nie znam nowej płyty Groove Armady, ani szczerze mówiąc wnikliwie całej ich dyskografii, a koncert zeszłoroczny w Pomarańczowej Warszawie był raczej dla mnie rozczarowaniem niż przyczynkiem do ekscytacji, tym niemniej w Gdyni sprawdzili sie dużo lepiej. Nie wiem też, czy to utwory z nowej płyty to te, które przeplatały oldschoolowe house'owe brzmienie z nowoczesnym ciężkim bitem, zaskarbiającym sobie pisk warszawskiej „electro-posthitlerowskiej-młodzieży”, jakkolwiek brzmiało to świetnie przemieszane ze starszymi hitami. Wokalistka - jak zawsze chyba - niezawodnie rozkręcała show i publikę, a ogólnie cały koncert wypadł raczej na plus.

Widziane fragmenty:

Pearl Jam

Z daleko podglądnęłam sobie kilka kawałków Pearl Jam, gwiazdy dnia pierwszego (znowu nie przypadkowe jej ustawienie właśnie na czwartek! Nie zapobiegło to jednak katastrofalnemu korkowi prawdziwie zapobiegliwych fanów wpadających na ich koncert w ostatniej chwili i ich zderzeniu ze skandalicznie nieprzygotowaną obsługą). Trudno mi się wypowiadać, bo ani ich muzyki nie znam dobrze, choć brzmią na płycie nieźle (nadrabianie zaległości w drodze!) i ewidentnie nieźle też sprawdzali sie na koncercie. Z relacji naocznych psychofanów - było fantastycznie.

Dzień 2

Widziane w całości:

Die Antwoord

Wszystkie zarzuty rzucane w stronę Die Antwoord są bezpodstawne; że wulgarni? Że gówniana muzyka? Że więcej skaczą, pseudorapują, klną i się negliżują niż robią muzykę?

A zaświtało w głowach, że może o to chodzi? W XXI wieku, kiedy już nic nas nie szokuje, kiedy mało kto takie próby szokowania podejmuje, mamy performance odwółujący się do tradycyjnych szokowania metod: nagości, wypróżniania, wulgarności i gwałcenia naszych uszu. Nie można tego koncertu rozpatrywac w innych kategoriach, a w tych na pewno swoje zadanie wykonał. Publika była rozwiksowana (szkoda, że nie grali później i na jakiejś otwartej scenie; Ziółkowski zapewne aż tak daleko w szokowaniu pójśc nie chciał) i rozbawiona, wszyscy się dobrze bawili. To wszystko jako całość było bardzo satysfakcjonujące i jedyny koncert, w którego przypadku - mimo, że mi się podobał - nie żałowałam, iż nie trwał dłużej.

Klaxons

Trudno nie mieć uczuć mieszanych w stosunku do zespołu, który tak drastycznie zmienił wizerunek; niewiele już pozostało z estetyki „newrave'owej”, tak jakby chłopcy z Londynu chcieli usilnie odciąć się od tego joke genre i pokazać, że dojrzeli. I może tak jest istotnie, co ewidentnie dopasowane jest do nowych utworów - całkiem udanie brzmiących na koncercie. Jednak koncert wydawał się bardziej udany dlatego, że wygłodniali fani – i ci którzy w zeszłym roku pojawili się na Vena Music Festival i ci którzy go ominęli, reagowali fantastycznie; nie dlatego, że muzycy dali jakiś wybitny koncert. Było w porządku, ale żeby szał? Niespecjalnie.

Pavement

Moja ocena tego koncertu, co już oczywiście wiedzą wszyscy, nie jest przesadnie obiektywna, ale mimo to mam wrażenia jeszcze lepsze niż z Primavery. Co nie zmienia faktu, że wydaje się, iż Stephen Malkmus był nieco zawiedziony frekwencją – choć spod sceny wydawało się, że jest baaaaaaaardzo dużo ludzi, ci którzy stali z tyłu twierdzą, że było niewiele, porównując do innych koncertów w namiocie.

No cóż, Pavement nigdy nie trafił do Polski w taki sposób, jak trafił na zachód, trzeba pamiętać, że rozpadli się tuż przed początkiem zapóźnionego rozwoju takiej kultury muzycznej, jaką oglądamy współcześnie  w Rzeczpospolitej. 

Jak już wspomniane zostało, mam odrobinę lepsze wrażenia niż z San Miguel, choć powoli zaczynam się zastanawiać, czy po prostu nie jest to świeże upojenie pokoncertowe, które każe mi tak myśleć. Tak naprawdę cokolwiek by na tej scenie nie zrobili, ja i tak bym ich kochała; to strojenie się, zmienianie gitar, nonszalanckie i ironiczne odzywki w stronę publiczności - to wszystko jest stuprocentowy Pavement i stuprocentowy Malkmus (bóg hipsterstwa, lol). Oczywiście, nie da się ukryć słabszego nagłośnienia, ale to że jednak ten koncert widnieje żywiej w mojej krótkiej pamięci teraz działa zdecydowanie na jego korzyść.

Widziane mniej więcej w połowie:

Massive Attack

Niewiele to róźniło się od koncertu, który dali przed dwoma laty, ale było to dość, żeby mi po plecach przeszły ciary podczas piosenek, w których na wokalu był 3D. To już moje bardzo prywatne odczucie, że Massive Attack zawsze te ciary wywoływać będzie, a z drugiej strony żal, za zespołem, którego najlepsze lata uż dawno minęły, a jego czas tak naprawdę się skończył. I to już dobrą chwilę temu.

Dzień 3

Widziane w całości:

L.U.C.

Genralnie pierwsze wrażenie było takie – dźwiękowcy i organizatorzy Alter Art wyrazu soundcheck w swoim słowniku nie posiadają, bo nie był to jedyny koncert, na którym kilka pierwszych kawałki brzmiały jakby zespół twojego 12letniego brata grał w piwnicy na grzebieniu, podczas gdy sąsiad wierci dziurę w ścianie w sobotnie przedpołudnie. 

Gdy już technicy wrócili z przerwy na dziesięciodaniowy obiad, poziom zajebistości rósł z minuty na minutę. L.U.C., jak każdy człowiek ze zrytym baniakiem, to ktoś, z kim odnajduję wspólny język; starał się jak mógł, fikał, krzyczał, zabawiał, opowiadał, rozśmieszał, dedykował, performensował w pełnym słońcu, by pod koniec koncertu mieć wielką widownię. Niestety surrealistyczne dźwięki i teksty zasługują na osłonę nocy, być może na jakiejś mniejszej scenie – choć kto wie, czy wtedy bym poszła go obejrzeć.

Regina Spektor

Początek był słaby – irytowały mnie nieziemsko skrzypce i wiolonczela, dobrze, ze urocza Regina i jej perkusista równoważyli te zakłócające koncert w paskudny sposób smyki. Najlepsza część koncertu zaczęła się, gdy Regina zagrała sama (choć od razu zaczęłam tęsknić za perkusistą), a już 2 utwory zagrane na gitarze wygrały cały koncert, zaraz po nich uplasowało się obijanie krzesełka. Jej muzyka jest ładna i to w sposób, który trafia do wielu ludzi - pię kny głos pięknej kobiety pięknie grającej na fortepianie; i rzeczywiście nie rozczarowała, ale za tę pierwszą połowę ze smykami wyższej oceny niż 5/10 bym nie dała.

Hot Chip

Nareszcie, wyczekiwane przeze mnie Hot Chip. Wprawdzie ich też już oglądałam skaczących po scenie, lecz w wybitnie niesprzyjających okolicznościach (światło dzienne, mała scena itepe), a mimo to, te 2 lata temu zrobili na mnie świetne wrażenie. Tak jak wtedy w Paryżu – były rozwinięte wersje, zabawa dźwiękami, tym razem przyprawione dodatkowo perkusistą grającym partię na klawiszach. Tak jak się spodziewałam, nowa płyta zaczyna do mnie coraz bardziej przemawiać. Tego też oczekiwałam po tym koncercie – że pomoże mi ją zrozumieć, rozgryźć, a przynajmniej – z nią się zaprzyjaźnić. Brakowało jednak kilku kawałków ze starszych płyt, a i nieco dłuższego koncertu, zwłaszcza iż był to finałowy koncert tego dnia i spokojnie Ziólkowski mógł im odpalić trochę więcej gotówki, żeby zagrali więcej.

Widziane fragmenty:

Niwea

Nie, nie rozkminiam tego zespołu. Zajebista muzyka? Jest. Surrealistyczne teksty? Są. Co najmniej jeden freak w zespole? Jest. Beznadziejny, zagłuszający wszystko, krzyczący wokal? Niestety też.

Nie mogę ukryć, że gdyby właśnie nie ten wokal - w którym jest zapewne jakiś zamysł - jarałabym się Niweą podobnie jak wszyscy. Dajcie znać chłopcy, kiedy nagracie wersje karaoke!

Skunk Anansie

Dostali ode mnie czas na 2 piosenki, bo niestety przegrywali konkurencję z Reginą (choć jako 10letnie słoneczko namiętnie słuchałam solowej twórczości Skin). Gdyby nie – mimo wszystko silniejszy – sentyment do Reginy, chętnie zostałabym na całym koncercie.

Kasabian

Kazus Pearl Jam – siedziałam sobie przez kilka piosenek na tyłach i było w porządku.

Dzień 4

Widziane w całości:

Kings of Convenience

Zdecydowanie pozytywne zaskoczenie, mimo wysokich w stosunku do nich oczekiwań. Bo przecież wszyscy wiedzą, że grają bez zarzutu śliczną muzykę, sa niesłychanie uroczy, a Erlend cudownie buja bioderkami. Ale – w przeciweństwie do Reginy – muzycy gościnni, czyli basista i skrzypek dobrze zgrywali się z ich brzmieniem i nie byli bynamniej jedynie backupem dla gwoździa programu („no bo to przecież nie wypada grać w jedną lub dwie osoby, co ludzie pomyślą?”). Cudowny kontakt z publicznością, sposób opowiadania anegdotek naprawdę potrafi rozbroić najbardziej negatywnie nastawionych do nich ludzi. Aż przykro się robi, kiedy sobie pomyślisz, że ten zespół ma na koncie 4 płyty i nikt ich przed Ziółkowskim do Polski zaprosić nie raczył.

The Dead Weather

Co by nie sądzić o muzyce Jacka White'a, czy się go lubi czy nie, nie można powiedzieć, że ten człowiek nie wie jak pisać wpadające w ucho riffy, co słychać na jego najnowszym projekcie chyba najlepiej od czasów starszych Stripes'ów. Ponadto to jest słyszalne na pierwszy rzut ucha, a na koncercie widoczne na pierwszy rzut oka, że to są muzycy z prawdziwego zdarzenia. Na scenie stanęła grupa profesjonalistów, doświadczonych ludzi, zgranych, dających z siebie wszystko, a równocześnie wcale nie wystudiowanych, znużonych czy uładzonych. Choć wcześniej słuchała odrobinę dokonań tego superzespołu, to dopiero na koncercie ludzie nie do końca przekonani – tak jak ja – mogą ten fenomen pojąć.

Pleq

Właściwie nie mam nic więcej do napisania po za tym, że były glitche i połamany ambient wyzwalające we mnie chorobę sierocą. To było to, czego człowiek potrzebuje na sam koniec festiwalu.

Widziane mniej więcej w połowie:

Fatboy Slim

Druga połowa Fatboy Slima, którą widziałam, nie była niczym więcej czym miała być – czyli dobrą wiksą na koniec festu. Nic dziwnego więc, że ci, którzy spodziewali się koncertu, grania jego wielkich hitów byli zawiedzeni. Oczywiście nie był to najlepszy koncert jaki widziałam – to z resztą nawet nie był KONCERT, to był dj set – ale był w porządku, na tyle żeby sobie potańczyć i zwyczajnie - profesjonalnie rozkręcona impreza, nic więcej, na której można by sobie rave'ować do rana. Aż tyle? Tylko tyle. Na początku byłam do niego bardzo entuzjastycznie nastawiona, teraz dochodzę do wniosku, że jeśli to miał być finałowy koncert festiwalu, to to był żal i rozpacz.

Widziane fragmenty:

The Hives

The Hives słyszałam do słownie niecałą piosenkę, przechodząc obok Sceny Głównej i skoro już z tego fragmentu wyraźnie widać było, że jest fajowo, to na całym koncercie musiało być naprawdę świetnie. Żałuję, że nie byłam, ale nie można mieć wszystkiego.

Archive

Niestety, przez połowę Archive w jakiejś absurdalnej pogoni za moimi znajomymi, których przez pół godziny nie mogłam znaleźć. Zostało mi ostatnie 25 minut, które było niezłe, zwłaszcza, że wtedy nie wychodził już na scenę psujący wszystko mc. Ostatni kawałek był natomiast okropnie nudny, wokalistka zawodziła jakby ją ktoś ze skóry obdzierał. 

Nie wiem też na ile moje zmysły płatają mi figla, lecz odnoszę wrażenie, że wszystkie te kawałki na których się skupiłam, były zbudowane na podobnej zasadzie. Oraz - przede wszystkim - wszystkie zawierały w sobie któryś z elementów mojego ulubionego utwóru Archive, trwającego 18 minut Lights. Czy było tak naprawdę czy to tylko - jak już mówiłam - konsekwencje mojej wypaczonej perecepcji? Nie wiem.

 

Na koniec ciekawostka: opinie zasłyszane.

Fatboy Slim

Słaby jak barszcz, przez pierwsze 15 minut grał swoje hity, potem zrobił disco.

Kyst

Zraziłam się do tego zespołu, mam ich płytę dwa razy przesłuchaną i według mnie, choć zaczyna się dobrze, to z piosenki na piosenkę jest coraz słabsza. Podobno jednak koncert dali bardzo dobry, na tyle, że grupka zachwyconych słuchaczy wywołała ich na nieplanowany bis.

The Hives

Podobno było E.P.I.C.K.O.

Kasabian

Zasłyszane zostały przepotworne opowieści o na całej linii spieprzonym nagłośnieniu.  Podobno zniszczyło świetnie się zapowiadający koncert, choć wszyscy wypierają się tego, twierdząc, że po pierwszym utworze zostało naprawione. Wnioskując po jakości dźwięku i zaangażowaniu dźwiękowców na innych koncertach, jest to totalna bzdura.

 

Było w porządku, ale nie wiem kogo Ziółkowski musiałby w przyszłym roku zaprosić, abym pojechała.

 

 

PS. WIEM, relacja jak zwykle spóźniona i za długa.


« wróć czytaj dalej »
Logowanie
Zapamiętaj mnie
Bezpieczne logowanie (SSL)
Zapomniałem hasła
» zarejestruj się!