Nie jesteś zalogowany

Posty z kategorii: "folk / country"


OFF 2k10

2010-08-10 03:52:51


W pościgu za najbardziej przyjazną formułą relacji festiwalowej, gdzie, jak wiadomo, zawarte są zarówno informacje, jak i osobiste przeżycia i sądy, a przy tym jest ich ogromna ilość, bo jednak dotyczą kilku dni intenswynej stymulacji zmysłów, przedstawiam relację z Off Festival 2010. Została ona oparta o podział artystów na cztery kategorie reprezentujące moją ogólnie pojętą wiedzę i nastawienie do wykonawcy.

Kategoria nr 1: Osobiści headlinerzy Offa.

Kategoria nr 2: Zespoły, które znam i lubię. Zespoły, które znam/kojarzę i fajnie by było zobaczyć.

Kategoria 3: Zespoły, o których bladego pojęcia nie miałam, ale poszłam z różnych przyczyn, najczęściej wymieniane to: a) czas wolny b) rekomendacja c) fajny opis.

Kategoria 4: Inne takie.


1.

Toro y Moi (Piątek, Scena Trójki)

Toro y Moi był pierwszym koncertem jaki widziałam i mimo zaliczenia do kategorii pierwszej udało zdążyłam na nieco ponad połowę. Podobało mi się, natomiast nie było to koncert życia, prawdopodobnie dlatego, że w namiocie panował ukrop, prawie nic nie widziałam, no i tylko połowę. Co zwróciło uwagę, to zdecydowanie większa przebojowość piosenek – i chyba nigdy wcześniej nie zdawałam sobie sprawy jak bardzo 80sowo brzmią klawisze Chaza. Otoczenie i warunki zewnętrzne są jednakowoż niesamowicie ważne, ja mam wyobrażenia na temat TyM i Washed Out grających na plaży w sierpniowy poranek po całonocnej imprezie i zabawy w podchody po lesie, a nie o godzinie 17 w destylarni związków mineralnych.

Bear In Heaven (Niedziela, Scena Trójki)

Kazus Namiotu Trójki: za mało miejsca na normalne koncerty, a za dużo na niezbyt jeszcze jednak popularne dubstepy. Wymaga dopracowania, Panie Rojek!

Natomiast wąsaci piękni chłopcy z Brooklynu dali niezły koncert, jednak nie-fanom mógł się wydawać nudny. Brawa za kawałek Ultimate Satisfaction, kiedy twarz wokalisty naprawdę wyrażała ultimate satisfaction, i za ogólną radość z gry na żywo. Koncert utwierdził mnie w mojej opinii – to jest zespół grający wspaniały pop, zespół, który ma potencjał do doprowadzenia swojej muzyki na najwyższy, kosmiczny level popu, za jaki odpowiedzialni są np. AnCo czy Gang Gang Dance.

Shearwater (Niedziela, Główna)

Kto nie widział, co się dzieje na scenie, niech żałuje – abstrahując od tego, że muzyka tu naprawdę SAMA SIĘ BRONI, bo Jonathan Meiburg, podobnie jak zresztą Will Sheff, jest fantastycznym kompozytorem i wokalistą (no, tu może Will już nie tak bardzo...). Ciągłe krążenie instrumentów pomiędzy członkami zespołu, piękna basistka – przy czym obserwowanie jej gry było prawdziwą przyjemnością, dawno nie widziałam tak absolutnie niesamowicie rozbudowanej linii basu, fantastyczne solówki, perkusista, który wygląda jak członek Megadeth wypuszczony po miesiącu z Maksykańskiego aresztu, grał na klarnecie, a potem synchronicznie z basistką na cymbałkach, stadionowy wokal Jonathana, to był naprawdę najbardziej zróżnicowany występ pod względem muzycznym na całym festiwalu, zresztą widownia to doceniła, aplauz pod koniec koncertu był dużo większy niż na początku, szkoda tylko, że tak krótko, wiem, jaram się jak blant koncercie Marley'a.


2.

The Horrors (Piątek, Główna)

Właściwie sama nie wiem czego oczekiwałam od nich na żywo – rzeczywiście chwilami było nieco nudnawo, ale nowa płyta się broni i nowy, trochę złagodzony imaaaaż również. The Awesome Guy (Tom Cowan) sterujący elektroniką nie dość, że był „awesome”, to przede wszystkim WŁAŚNIE elektronika na tym koncercie robiła duże wrażenie. Choć obstaję przy zdaniu, że Scena Leśna była dużo lepiej nagłośniona niż Główna, to na tym występie dźwięk był bardzo dobry. Brakowało jedynie odrobiny kontaktu z publicznością, nawet nie werbalnego, ale jakiegoś gestu czy chemii.

Ta niestety rodzi się tylko w specyficznych, sprzyjających okolicznościach.

Darkstar (Niedziela, Scena Trójki)

Nieźle, ale bez szału, spodziewałam się czegoś duuużo lepszego.

Antiop Consortium (Niedziela, Leśna)

Na koncert Antiop Consortium wybrałam się zaraz po Flaming Lips, co teoretycznie powinno zmniejszyć poziom ekscytacji tym występem. Bynajmniej, okazało się, że reaktywowana grupa dała jeden z lepszych na całym festiwalu. Grube wobble, gęsta generyczna elektronika, automaty perkusyjne, do tego nietypowy jak na skład hiphopowy „podział pracy” - wszyscy grali muzykę i rapowali, w różnych proporcjach rzecz jasna, ale mimo wszystko. Epic Shit.

Kyst (Niedziela, Eksperymentalna)

To był moje drugie podejście do tego zespołu i znowu zakończone porażką. Jak płyta zaczyna się dobrym wejściem, to zaraz potem morale spada ci do zera, ale z uwagi na rzekomo fantastyczny koncert na Openerze postanowiłam dać im szansę. Wybaczcie chłopcy, ale nie będzie owijania w bawełnę. Może w skali Polski Wasza muzyka to coś świeżego, ale żyjemy w epoce globalizacji i w takim kontekście jest wtórna niczym debiut Surfer Blood. Ich przewaga nad Wami polega na tym, że przynajmniej nie są nudni.

Digital Mystikz (Sobota, Scena Trójki)

Spośród trzech dubstepowych wykonawców był to zdecydowanie najlepszy set. Brakowało jedynie większej ilości ludzi, którym wobble zżerałby wnętrzności, a połamany rytm wiercił dziury w komorach serca. Oprawa wizualna była fantastyczna: chmury dymu i światło wyłaniające jedynie zarys sylwetek Mistyków. Porządny, klasyczny, rozkurwiający poziomy świadomości dubstep.

Lali Puna (Sobota, Leśna)

Lali Puna była jedną z pierwszych moich elektronicznych wczesnolicealnych ekscytacji, która umarła śmiercią naturalną 2 lata temu. Nowej płyty nie znam, a na koncercie na pewno nie spodziewałam się, że będzie aż tak tanecznie – oczekiwałam raczej chilloutu pod Babcią Wierzbą. Scena Leśna miała świetne nagłośnienie, każdy dźwięk słychać było perfekcyjnie, a dźwięków tych było sporo, a i wokal, który zawsze trochę mnie denerwował, był niezbyt głośny.

Mew (Sobota, Leśna)

Nie za wiele mam do powiedzenia, po za tym, że było w porządku. Podobał mi się wygląd wokalisty i głos, który brzmi na żywo jak skrzyżowanie wokalu Sigur Ros i Sunny Day Real Estate.

A Hawk and A Hawksaw (Sobota, Scena Trójki)

Bardzo dobry występ, ale gdyby nie moja fascynacja śmigającymi wirtuozersko palcami skrzypaczki, byłoby na dłuższą metę jednak nudno i męcząco. Maska diabła otrzymuje nagrodę na Najfajniejszy Rekwizyt Sceniczny! Marzy mi się koncert orkiestry folkowej bądź jakiś mroczny tribal w lesie, przy ogniskach i zielonych lampionach i 30 osób grających i tańczących – wszyscy w maskach diabła.

Hey, hasn't your brain turned into scrmabled eggs yet, czyli Mouse On Mars. (Piątek, Scena Trójki)

Doborowa wiksa w najbardziej niepasujących warunkach, czyli białym dusznym i jasnym namiocie Trójki o godzinie 19. Takie stymulanty to moje stymulanty, było głośno, industrialnie i syntetycznie, błagam o jeszcze!

Fennesz (Piątek, Eksperymentalna)

Nagle wszyscy kochaja ambienty. Zrozumiałe, Fennesz to bóg, ale to powinno dać do myślenia organizatorom, że coś jest z tymi namiotami cholernie nie w porządku. Posłuchaliśmy przez 10 minut na zewnątrz i poszliśmy.

Lenny Valentino (Piątek, Główna)

I tak pierwszego dnia zagrał dla nas Artur Rojek, Papież Polskiego Niezalu. Nie spodziewałam się, że będzie aż tak dobrze. A było naprawdę świetnie, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, iż nigdy nie byłam fanką ani Myslovitz ani LV. Owszem, można zarzucać, że koncert był stuprocentowo dopracowany i dopicowany, ale przecież nie można było sobie pozwolić na TAKIM koncercie na żadne uchybienia. Lekki deszczyk i łagodna gra gitary akustycznej idealnie się ze sobą zgrywały (tak, to ten fetysz: I only want the time/To do one thing that I like/I want to get so stoned/And take a walk out in the light drizzle i Let's leave the sound of the heat for the sound of the rain/It's easy to sleep when it wets my brain/(...)So much of my mind that it spills outside). Bardzo, bardzo dobrze było.

I like my mic loud, czyli Raekwon (Piątek, Leśna)

Nagroda dla Najgorszeg Koncertu Festiwalu wędruje w ręce Raekwona. Beznadziejne nagłośnienie, zwłaszcza rzeczony mic był za głośno; kiepsko było słychać – i tak płytkie jak dziewczyna piłkarza – loopy (po jeden na piosenkę – coż za obfitość), jednominutowe kawałki. Nawet materiał Wu-Tang Clan się nie obronił. Raekwon zabił Ghost Doga. Ale dzięki za rozbawienie mnie tekstem z kawałka Ice Cream: chwila przerwy w muzyce i Fat-Is-The-New-Gangsta-Raekwon wrzeszcy do mikrofonu: Ice cold bitches melt down when in the clutch. Well, Imma soooooo fuckin meltin down.

Joker feat. Nomad (Piątek, Scena Trójki)

To był poprostu słaby set. Gdyby był fajny, to pierwsze 20 minut grania słabego jak barszcz house'u podczas gdy Nomad zmienił się z – i tak wątpliwego – mc'ego w barmana i robił Jokerowi driny z Jackiem Danielsem i colą, potraktowałabym jako zabawną rozgrzewkę. Jednak BYŁO słabo, a Nomad nadaje się JEDYNIE do polewania drinków.

The Flaming Lips (Niedziela, Główna)

Rozpocznę tak – jasne był to bardzo dobry koncert, festyn dla ludu nie robiony na taką skalę i w taki sposób przez nikogo innego. Wayne, jak wszyscy już wiedzą z jego twittera, to bardzo pozytywny gość. Ja, M. i K. eksplorujący odmienne stany świadomości byliśmy podekscytowani jak dzieci ideą sfruwających z nieba znaczków LSD i tabletek MDMA w balonach, a twarz Wayne'a na telebimie wyglądała jak z film Lyncha.

Sama nie wiem czyja to wina, zresztą wina pewnie po niczyjej stronie nie leży. Jednak Wayne i całe Flaming Lips wygladali na nieco zawiedzionych ospałością publiki. Do pewnego momentu z przodu musiało być szaleństwo, ale tam gdzie stałam, było raczej spokojnie, bez żadnej ekscytacji w rodzaju: „wziuwziuwziuwziuwziuwziu yay! Look I can be a helicopter!”

Pewnie jest kilka przyczyn, m.in. a) generalna ospałość Polaków b) generalne nastawienie raczej na słuchanie niż na bezpretensjonalną zabawę - nie tylko Polaków, ale ludzi przyjeżdżających na off c) Nie AŻ TAK ogromna popularność The Flaming Lips jak na Zachodzie d) Drogie piwo, a do tego niemożność wniesienia go na teren festiwalu?


3.

The Very Best (Niedziela, Scena Trójki)

Palmy, bauns, hawaii, Yeasayer i M.I.A. Kolejny koncert, który powinien być na innej scenie, a pozycja w timetable'u chybiona. Zdecydowanie scena na otwartym powietrzu i mógł odbywać się nawet dużo wcześniej. To nie ciężka elektronika, do której najlepiej wiksuje się naprutym, w gęstym powietrzu pełnym ludzi, dymu, narkotyków i laserów, tylko pozytywne elektroniczno-etniczne granie, do tego się tańczy lekko i łatwo przy ostatnich promieniach zachodzącego słońca. Aye?

Casiokids (Niedziela, Leśna)

Kilka kawałków przesłuchanych wywołało u mnie odruch wymiotny, lecz 10 minut występu powstrzymało wzbierający refluks. Sympatyczny zespół, bardzo sympatyczny koncert. Świetnie nagłośniony, podobnie z resztą jak Lali Puna i jak zwykle plus za radość z grania.

Pulled Apart By Horses (Niedziela, Leśna)

Siedziałam sobie w ogródku piwnym i sobie oglądałam, wygrzewając sobie włosy w słońcu. Nic ciekawego, ale pewnie pod sceną było fajnie.

Radio Dept. (Sobota, Scena Trójki)

W porządku, choć przypominali mi trochę brzmieniem Delphic. Słucham ich właśnie i nawet hypem daje lepsze dźwięki, nie wiem czy była to kwestia nagłośnienia czy artystów.

Tunng (Sobota, Leśna)

Koncertu słuchałam jednym uchem, uprawiając boski chillout pod Babcią Wierzbą, ale to jedno ucho wydawało się bardzo zadowolone z tego, co do niego docierało. Fajne dźwięki, fajne melodie, zajawiłam się.

Dam Mantle (Sobota, namiocik)

Dam to mój nowy ulubiony producent elektroniczny, zagrał niesamowity blend wszystkiego – dubstepu, glitchy, abstrakcyjnego hiphopu, ambientu i innych okolic muzycznych.

Prawatt & Mirna Ray (Sobota, Eksperymentalna)

Widziałam 3 – ale za to długie! - utwory, podobał mi się tylko jeden, kiedy ciemnowłosa wersja Brendana Canninga i zarośnięty gitarzysta zaczęli generować, mieszać, kręcić pokrętłami i suwać suwaczkami.

Zu (Piątek, Eksperymentalna)

Ta pierwszoligowa napierdalanka po uszach, której nie jestem w stanie słuchać do śniadania co rano, była jednym z najlepszych występów na festiwalu. O tym odpowiednio zaserwowanym drenażu mózgu lejbel "włoski metal" mówi tylko z jakiego kraju pochodzi ów zespół.

4.

FM Belfast (Sobota, Scena Trójki)

Gdy przedfestiwalowo się dokształcałam, byłam pozytywnie zaskoczona tym zespołem, spodziewałam się zupełnie innej muzyki. A teraz pluję sobie w brodę, że nie zdążyłam na ich występ. Wszyscy znajomi, WSZYSCY, którzy byli na ich koncercie uważają teraz, że przegrałam w życie.

Tune-Yards (Niedziela, Eksperymentalna)

Podobno było równie zajebiste.

Dum Dum Girls (Niedziela, Scena Trójki)

Żałuję, że nie poszłam, to trzeci z rzędu przegapiony ich koncert, jednak Shearwater ważniejszy.


Moje ulubione elementy relacji z festiwalu, czyli podsumowanie, rankingi i wytykanie błędów i absurdów organizacyjnych w drugiej części, coming soon.


PS. Ekipo musicspota, utracenie dużej części wpisu z powodu zakończenia się sesji jest nad wyraz wkurwiające, ale pewnie nic z tym się zrobić nie da.

 


Z okazji offa o dalekiej przyszłości

2010-08-05 17:17:17


Chciałam napisać notkę o kilku ostatnimi czasy odkrytych zespołach, gdy zdałam sobie sprawę, że to jest absolutnie bezcelowe na kilka dni (z powodu prokrastynacji już na jeden dzień) przed Offem. Zwłaszcza, że wielu, także ja, robi muzyczny rachunek sumienia. Toteż obiecuję dostarczyć wam tej rozrywki w programie Gotuj z Pasc... Słuchaj z Pro zaraz po pełnej ognia relacji z Katowic. Tymczasem zaś zapraszam do lektury pełnego entuzjazmu, wiejskiej podjary i naiwnej wiary w tożsamość myśli moich i Artura Rojka tekstu na temat przyjemności. I miejmy nadzieję, że te nas w przyszłości spotkają. Dlatego będzie o zespołach, które chciałabym kiedyś zobaczyć na żywo na Off Festival.

Zacznę od artystów oczywistych, od zbiorowego pre-orgazmu, który ich ogłoszenie by wywołało (a właściwy, rzecz jasna, na koncercie):

  1. Gang Gang Dance. W tym roku nowa płyta!

  2. Patric Wolf. Wprawdzie młodzieńcza ekscytacja jego muzyką bezpowrotnie minęła, ale nie przestałam go kochać.

  3. The Decemberists. Jw.

  4. Animal Collective. Bo nigdy za wiele.

  5. Beach House. Bo pozostał niedosyt.

Na dokładkę kilku artystów gromadzących nieco mniejsze rzesze wyznawców. Dopasuj następujące kategorie do poniższych zespołów (jedną literkę do jednej cyferki - nagrody czekają!): a) przepalony król plaży b) potomek Psychozy c) magiczne gołębie d) alicja w krainie czarów e) druga płyta ma okładkę w stylu "pick a bad photo apply a vintage effect write sth in helvetica" f) trola sausage g) wikipedia mówi, że dziwni ludzie pomagali im przy nagrywaniu debiutu, np pan z Sun O))) i modelka h) młodzi nie-gniewni, a raczej ironiczni oraz piękni i fatalistyczni i) umieranie jest spoko

  1. Los Campesinos!

  2. The Big Pink

  3. Elvis Perkins

  4. Ra Ra Riot

  5. Zola Jesus

  6. Wavves

  7. Janelle Monae

  8. Here We Go Magic


No i jeszcze Washed Out.

Kilku fchuj mało znanych, których nikt nie zaprosi:

  1. Dance Gavin Dance. Chociaż wolałam poprzedniego wokalistę.

  2. John Maus. These homosexuals and they're not going to hell! Paupaupaupaupaupaupaupau!

  3. Heroin and Your Veins. Gdyby heroina dryfująca w żyłach wydawała dźwięki, to brzmiałoby to właśnie w ten sposób. Boję się, że wywarłby ten koncert na słuchaczy wpływ analogiczny do tego, jaki miała publikacja Cierpień młodego Wertera na osiemnastowieczną młodzież.

  4. Może jeszcze na deser przydałyby się okultystyczne smaczki w postaci White Ring z polewą oOoOO. Ale nie wierzę, nie będzie; kto tam by słuchał tych trójkątów.

A jakich wykonawców Wy byście chcieli? Wpisujcie miasta! :DD

Na koniec stawiam dychę, że w przyszłym roku będzie Magnetic Man.

 

PS. W planach prowadzenie statystyk – ilu mężczyzn będzie prezentowało classy hipster pedophile look. 

i used to be borign nau i have a moustache

 

 

nooooo, właściwie, to tylko pretekst, po prostu chciałam sobie walnąć obrazek w poście.

 


Let's have a pow wow 2

2010-07-29 00:11:23

 

Bowiem pierwotnie właśnie takie rytuały – jakkolwiek istotne – były jedynie środkiem by wytworzyć określony stan ducha, pozwalający na bezpośrednie połączenie z różnie definiowaną siłą wyższą i/lub wspólnotą. Stąd tak ważne jest jego, do pewnego stopnia, sformalizowanie i przestrzeganie reguł nim rządzących. Lecz koniec końców osiągnięcie pewnego mistycznego poziomu istnienia zachodzi absolutnie indywidualnie. Sądzę, że to, do czego dążono pierwotnie to – tłumaczone dość dwuznacznie na polski jako „przeżycie szczytowe” -  tzw. peak experience zdefiniowane przez, znanego wszystkim, wpływowego psychologa Abrahama Maslowa.

 

 

Takie jest wewnętrzne zadanie religii czy obrzędów bez ich usystematyzowania jako religia, a tym bardziej - BEZ ich uzewnętrzniania, czyli tworzenia takich zdoktrynalizowanych reguł presji społecznej, jakie istnieją we współczesnych religiach. Oczywiście bez tej doktrynalizacji niemożliwe byłoby zdobycie takiej masowości przez współczesne religie dominujące; coś za coś. Co chciałam podkreślić, to podobieństwo przeżyć związanych ze słuchaniem muzyki, przede wszystkim na plenerowych festiwalach muzycznych, i ich analogia do tych towarzyszących obrzędom religijnym. Takim jak pow wow.

 

 

Konkludując – kwestia pow wow była raczej tylko pretekstem dla ukazania tego zbliżenia, tego co pozwala na wytworzenie takich, a nie innych przeżyć. Takich, które są na pewno bardziej wartościowymi i bardziej spajającymi człowieka wewnętrznie i człowieka z otaczającą go wspólnotą ludzi. Ponieważ, jak mniemam, ludzie biorący udział w festiwalu muzycznym - nie każdym zresztą - są pod wieloma względami bardziej wspólnotą niż jakakolwiek grupa społeczna; na krótki, wypełniony intensywnymi doświadczeniami i emocjami czas, obcy sobie w większości ludzie integrują się wokół wspólnego celu - dobrej zabawy i doznawania muzyki.

 

 

Festiwal ma być więc bardziej nawiązaniem do tradycji pow wow czy szamańskich, byłby jej rozwinięciem i twórczym przeniesieniem pewnych idei wiążących podobne tradycje na grunt współczesny, ale zarazem czymś zgoła innym. Kontynuacją istniejącej, ale do tej pory w żaden sposób formalnie nie zdefiniowanej atmosfery towarzyszącej plenerowym – i niewielkim, jak sądzę – festiwalom. Przełożenie tej ogólnej idei spajającej rytuały, które nie zostały zagarnięte i uzewnętrznione w procesie tworzenia się masowych religii.

 

 

Nie mówię, że to miałoby być na serio, bo wcale nie, w każdym razie nie dla mnie. Chodzi tu raczej o spotęgowanie dobrej zabawy poprzez nadanie jej charakteru poniekąd religijno-rytualnego, a w ten sposób wytworzenie w samych uczestnikach odpowiedniego nastawienia, nastawienia do mocniejszego, intensywniejszego przeżycia takiego wydarzenia i emocji związanych ze wszystkim wokół. Trochę jak wciągnięcie częściowo znieczulonej na cokolwiek współczesnej społeczności, zwłaszcza miejskiej, w powrót do niemal dziecięcej wrażliwości bodźce. Na ten krótki czas próby pokonania, niemożliwej na dłuższą metę rzecz jasna, tendencji do atomizacji, krytykanctwa, narzekania, poprzez wspólnotową celebrację chwili obecnej.

 

 

Nie ukrywam, że w takich przeżyciach pomagają określonego rodzaju substancje psychoaktywne, z resztą nawiązania ideowe do chociażby kultury rave, południowoamerykańskiej, czy szamańskiej w ogóle, są chyba dość widoczne. Także istnienie określonych zasady jedynie wewnątrz festiwalu, tworzących odrębną rzeczywistość w opozycji do tej istniejącej po za murami festiwalu. Wewnętrzny podział na sceny i podział wewnątrz każdej ze scen są trochę odpowiednikiem stref występujących na pow wow - strefa tancerzy, podium, strefa bębnów i tym podobne (nie wiem czy jakiś innych rytuałach można coś takiego znaleźć). Wskazane też są inne elementy spajające wspólnotę festiwalową, które w dużym stopniu już istnieją - odrębna waluta, odpowiednie stroje. (Na "lans" można narzekać, ale prawda jest tak, że wszyscy się w pewnym stopniu "lansują". Doprawdy, opanować się niektórym radzę z tym marudzeniem. Najwięksi właśnie lansiarze i trendsetterzy psioczą na forach i w szałtboksach na last.fm). Zresztą, sam fakt opaskowania ma silny, choć niezamierzony, wymiar symboliczny. Pomaga w tym także określonego rodzaju muzyka i tu zbliżamy się do klu programu, bowiem to musi być muzyka, która kojarzy się z właśnie takimi etnicznymi wydarzeniami, która brzmi tajemniczo i mistycznie. Muzyka world i do niej nawiązująca, a równocześnie industrialna, z których wiel mało komu znanych artystów inspiruje się muzyką etniczną i tribalową. Ale też z pewną dozą eksperymentalnej i tanecznej elektroniki, shoegaze'ów, post-rocków, syntetycznych acid house'owych bitów, witch house'owych okultystycznych performance'ów, letnich i radosnych surf rocków i chillwave'ów. W gruncie rzeczy - amalgamat, podobne pomieszanie, jakim ideowym pomieszaniem jest zlepiony w całość taki festiwal, który myśląc na głos (pisząc na głos) przedstawiłam.

 

 

Podkreślić chcę, że to jest tylko dookreślanie tego, co już w pewien sposób istnieje na wydarzeniach muzycznych w ramach niepisanego paktu. Marzy mi się jedynie zwiększenie możliwości doznania pewnych aspektów muzyki, wspólnoty i własnego indywidualizmu, stworzenie środowiska jeszcze bardziej przyjaznego i pozwalającego na przeżycie szeregu mistycznych doznań, aż po przeżycie szczytowe, poprzez wykreowanie atmosfery za pomocą takiej - nie owijając w bawełnę - zabawy w rytuał. Poczucie czegoś jeszcze fajniejszego od atmosfery świąt, która bezpowrotnie uciekła wraz z dzieciństwem.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

(tytuł notki zaczerpnięty z tej grupy na last.fm)

 

 

 

 

 


Let's have a pow wow

2010-07-28 00:47:47

 

Sprowokowana nieco komentarzem youthless pod moim tekścikiem na temat Prince Rama of Ayodhya, postanowiłam urzeczywistnić jej prośbę i sprokurować playlistę na imprezę zwaną pow wow. Ale najpierw... krótki wstęp. Ok, wcale nie taki krótki. I dość chaotyczny. I zdecydowanie zbyt osobisty. 

 

Pow wow jest konceptem po pierwsze obcym naszemu kręgowi kulturowemu, po drugie niezbyt też znanym, w przeciwieństwie do powiedzmy analogicznych imprez przybyłych do nas z krajów anglosaskich, np Halloween.

Posługując się dalej przykładem Halloween: w wyniku bezlitosnej eksploatacji przez globalną kulturę konsumpcyjną, straciło ono cały towarzyszący mu mistyczny nimb, który otacza wszystkie pogańskie święta. Święta, często z różnymi domieszkami tradycji wczesnochrześcijańskiej, celebrują potęgę natury, cykl życia i siłę pierwotnej wspólnoty. Rzecz jasna, fascynacja współczesnego człowieka... w porządku, koniec z próbą obiektywizacji wypowiedzi za pomocą takich zwrotów. Od tej pory nie wypowiadam się w niczyim imieniu. Rzecz jasna, MOJA fascynacja pogańskimi rytuałami ma wiele wspólnego z mitologizacją pierwotnych społeczeństw. Jednak mitologizacja nie bierze się znikąd, owe święta i obrzędy zawierają coś niesamowicie pociągającego we współczesnych czasach dla kogoś takiego jak ja, kilka aspektów, które mogą otrzymać nowe znaczenie w kontekście współczesnej kultury, zwłaszcza zachodniej kultury wielkomiejskiej.

Z krótkiej dygresji zrobiła się długa (blog sternowski, hahahaha!) i nie do końca wspólna z tematem, ale do przekazania tego, co chcę, potrzebne jest skrócone opisanie idei przyświecających takim rytuałom jak pow wow, jego ewolucja w obecnych czasach i zaznaczenie kontrastu pomiędzy dawnym a dzisiejszym obrzędem oraz jak może on zostać wykorzystany w kulturze współczesnej.

Podczas gdy u nas temat pow wow jest zgoła nieznany, to jednak w Stanach Zjednoczonych jest, naturalnie, rzeczą stosunkowo powszechną. Pow wow bowiem to amerykańska tradycja celebracji plemiennej, odgrywająca rolę integrującą, religijną i kulturową. Niegdyś organizowane cyklicznie przez plemiona i zamknięte dla obcych, obecnie pow wow są otwarte dla wszystkich nastawionych przyjaźnie i chętnych do poznania kultury Indian. Na celu ma to przede wszystkim upowszechnienie wiedzy na temat rdzennej kultury Ameryki Północnej i, wbrew pozorom, nie jest to do końca taka impreza, jakbyśmy sobie to chcieli wyobrażać i jak - przyznam - do pewnego czasu ja sobie wyobrażałam. W każdym razie, na pewno nie dla przybysza z zewnątrz, ponieważ wtedy wolno ci być co najwyżej biernym obserwatorem, zachowującym szacunek i dystans, a wszelka inicjatywa kontaktu wychodzi ze strony uczestników. Zachodzi tu typowa korelacja – wiadomo, ginąca w dobie globalizacji kultura otwiera się na dominującą nację, z którą jest juz praktycznie rzecz biorąc zasymilowana, zaledwie płynie gdzieś na marginesie. Coś za coś – Indianie chronią swoją kulturę pokazując ją innym, ale traci ona na tym samym swój wewnętrzny charakter. Bo to, co dotychczas było silnie indywidualnym przeżyciem mistycznym, zostaje z tego odarte. Choć ciągle jest elementem kultury, zintegrowanym z systemem społecznym i kategoriami myślenia, czymś niejako oczywistym dla danej społeczności, nie posiada już swojego magicznego wymiaru. Mamy więc opozycję - uczestniczących w pow wow członków plemienia i obserwatorów. 

Kluczowy jest dualizm, który chcę unaocznić: w ojczyźnie tej tradycji, pow wow zmienił się z mistycznego, gnostycznego, religijnego przeżycia połączenia ze wspólnotą i naturą w obrzęd, show propagujący kulturę indiańską. Nie chcę tutaj wartościować, jednak wszyscy zdajemy sobie sprawę, że pierwotny charakter tego wydarzenia został zatracony i w pewien sposób zracjonalizowany, wyzuty ze swojego mistycyzmu. Choć idee są pozytywne, to modernizacja tego ceremoniału jest użytkowa i stuprocentowo nastawiona na funkcjonalnizm w zakresie globalnym. Analogiczne do tego może być przekonanie dużej części tolerancyjnie nastawionych agnostyków i ateistów, do których i ja się zaliczam, iż religia to jedna wielka bzdura, lecz pełni (i co do tej części zgadzają się chyba wszyscy badacze zajmujący się naukami społecznymi i nie tylko oni) ważną funkcje społeczną, zapobiega anomii, rozpadowi społeczeństwa za pomocą kształtowania norm i wiązania wspólnoty wokół pewnej tożsamości. Podobna racjonalizacja i zmiana celowości podobnych rytuałów została przeprowadzona właśnie przypadku pow wow, tylko na innej zasadzie.

ALE. W oczywisty sposób wiele elementów kultury pierwotnej, pogańskiej czy wczesnochrześcijańskiej nie ma absolutnie nic wspólnego z współczesnymi rytuałami w religiach dominujących. Kluczowym dla zrozumienia różnicy są nie odmienne cele wyszczególnionych tu dwóch biegunów, albowiem cel ogólny jest podobny – zjednoczenie z siłą nadprzyrodzoną.

Jednak we współczesnych obrzędach za wiele wagi przykłada się do reguł i obrzędu jako takiego. Dosłowny przerost formy nad treścią. Jedna z dwóch funkcji religii - poza umożliwieniem zjednoczenia się z bogiem - funkcja integracyjna została doprowadzona do granic absurdu. Jedność i nadrzędność wspólnoty stała się celem najwyższym i niszczącym indywidualizm jednostki, także indywidualizm w wewnętrznym przeżyciu mistycznym, a tym samym pozwalając na sztuczność w tej wspólnoty powstawaniu i kontynuacji. (Oczywiście, nie mówię, że to nie istniało i nie istnieje w plemionach pierwotnych i obecnych plemionach nie zeżartych przez współczesną kulturę dominującą. Nie mówię, że na tym drugim biegunie nie istnieją obrzędy bezsensowne, brutalne, głupie, robione tylko dlatego, że tak nakazuje tradycja; tu sztandarowym przykładem jest obrzezanie kobiet. O tym trzeba pamiętać, ale ten tekst jest o pow wow i analogicznych obrzędach występujących w innych kulturach).

Tekst został podzielony, bo wywaliło serwer. srsly, tak naprawdę wierzę, że nikomu się nie chce czytać niczego, jeśli jest zbyt długie, więc podzieliłam.


Prince Rama of Ayodhya, czyli kolejna porcja dziwnej muzyki i trochę zapychacz przed długo wyczekiwaną przez fanów na całym świecie relację z open'era 2010

2010-07-09 00:31:18

 

Prince Rama of Ayodhya to podopieczni Avey Tare'a i Deakina, pod których okiem powstaje ich trzecia (! sprostowanie: "!" dotyczy tego, że trzecia w ogóle, nie tego, że trzecia pod okiem AT i D.) płytę zaplanowaną na wrzesień 2010. To także moje ostatnie odkrycie przedsesyjne (czy raczej w-czasie-sesyjne, wiadomo, nic tak dobrze nie smakuje, jak uspokajanie rozszalałej adrenaliny za pomocą małego muzycznego polowania na kilka godzin przed egzaminem); w zestawie otrzymujemy uderzanie dłońmi w klawisze syntezatora, aby wydawał dźwięk tam-tamów; otrzymujemy interakcję z publiką znaną z koncertów Lucky Dragon, ale bez zabaw z polem elektromagnetycznym;

śpiewne skandowanie, przywodzące na myśl pieśni religijne i etniczne, rytualne zawodzenie (ogłaszam konkurs: jeżeli ktoś wie jak przetłumaczyć słowo "chant" lepiej, może mnie dodać na Facebooku do znajomych). Co przede wszystkim robi wrażenie to to, że w każdym utwórze - choć wszystkie brzmią około-etniczno-elektronicznie, i proszę nie zagłębiajmy się w lastefemową nomenklaturę - dzieje się coś innego, coś co każe ci ubrać przepaskę biodrową, pióropusz, skakać wokół ogniska, czcić kolorową żabę i organizować w ogródku święto słońca podczas wigilii, żeby wkurzyć sąsiadów.

Ich występy na żywo pobudzają ci myśli do krążenia wokół trzech zasadniczych problemów: 1) kiedy organizujemy festiwal Pow-Wow 2) jak sprowadzamy ich do nas 3) na kiedy załatwiamy ten kwas?

 

 

 


Selector Festival 2010...

2010-06-10 21:49:34


...czyli wszyscy wiemy, że AlterArt ssie, a i tak dajemy się w buca robić, bo jednak sprowadzają tych artystów, a my wszyscy kochamy festiwale.


DZIEŃ PIERWSZY

Na wstępie, przy wejściu na teren festiwalu spotkała nas niemiła niespodzianka - zwiększona ochrona (ach, uwielbiam niemiłe niespodzianki na wstępie, bo wtedy jest nadzieja, że później będzie już tylko lepiej). Wszyscy byli skrupulatnie przeszukiwani, torebki przeglądane, co było przykrą odmianą po cudownie beztroskiej ochronie na Primaverze.

Nieco zszokowana tym podejściem AlterArtu (w końcu w zeszłym roku było na Błoniach tyle samo osób, a jakoś nikt się tak nie strzępił) wybrałam się na dość dobrze zapowiadający się muzycznie koncert Hellow Dog do Magenta Stage. Wytrzymałam 3 kawałki - bez urazy, chłopcy, wasza wokalistka ma świetny głos (choć według mnie moglibyście się obyć bez wokalu), ale sposób, w który rusza się na scenie doprowadza mnie do szału. No po prostu, aż mi przykro jak to piszę, ale co zrobić.

Po krótkim chilloucie przyszedł czas na pierwszą zagraniczną gwiazdę - chłopców z Friendly Fires. Tym razem sytuacja była zgoła odwrotna - wokalista dawał popis swojego całkiem niezłego showmeństwa i ruszania tyłeczkiem (nawiasem mówiąc, nic dziwnego, że większą część publiczności stanowiła płeć piękna). Co drażniło, to zbudowanie utwórów na jedną modłę - w każdym jednym kawałku było kilkukrotne ściszenie instrumentów, w oczekiwaniu na reakcję publiczności. W każdym. Kilka razy. Ileż można?


Uffie

Już na Hellow Dog słychać było zdecydowanie gorsze nagłośnienie małej sceny (choć dźwiękowcy na dużej też powinni zostać zwolnieni), ale ten od dawna wyczekiwany przeze mnie koncert Uffie tym bardziej wzmógł absolutną beznadziejność technicznej obsługi Magenty. Zbyt podkręcony bas nie pozwalał jej zrozumieć pomiędzy piosenkami, nie wspominając o wokalu, dodatkowo zagłuszanym przez chórki jej bandu. Pod koniec było jakby lepiej - i z nagłośnieniem i muzycznie. Dużo wygrywała sama Uffie, urodzona do tego, żeby być diwą electro, ale najlepszy koncert festiwalu to nie był.

Na Thievery Corporation byłam niestety niezbyt długo. W gruncie rzeczy można by narzekać na to, że ci wszyscy artyści, którzy grają raczej muzykę bardziej chilloutową czy nie AŻ tak popowotaneczną - czyli Booka Shade (mnml przecież nie bije rekordów popularności) oraz Thievery Corporation właśnie - dostosowali się do klimatów panujących na feście i dołożyli do części utworów mocniejszy, żywszy, taneczny bit. Kwestia nastawienia i interpretacji. Moim zdaniem to nic zdrożnego, publika była tak entuzjastyczna na wszystkich koncertach, niezależnie od okoliczności (przez część czasu wręcz ZBYT entuzjastyczna). Podsumowując - TC było bardzo, ale to bardzo fajne, żałuję, że byłam tylko na kilku piosenkach.


Bloody Beetroots DC 77

20-minutowa obecność na ich gigu na Primaverze tylko zaostrzyła mi apetyt na koncert Włochów. Spodziewałam się rozkurwu i rozkurw był. Zmiażdżenie sufitów (namiotów), pierdolnięcie itd. Tylko kto, na wszystkich bogów, kto wstawił ich do małego namiotu? Abstrahując od tego, że duża scena im się po prostu należy, to względy logistyczne powinny jednak komuś świtać w głębiach korporacyjnego umysłu. Było gorąco, a po koncercie z wewnętrznej strony namiotu padał deszcz potu. W Cyan jest więcej miejsca, namiot jest wyższy i ponadto posiada dużo szersze wejście (a w konsekwencji większy nawiew powietrza). Gdyby nie to, że niektórzy nie mogli juz wytrzymać i wychodzili - pod koniec zrobiło się już całkiem pusto - byłyby masowe omdlenia i cholera wie co jeszcze. Krwawe Buraki zdecydowanie nadają się na jedną z neo-free-parties na modłę brytyjskich nielegalnych rave'ów na świeżym powietrzu z przełomu lat 80. i 90. Co dodatkowo odpowiadałoby też klimatem ich poglądom politycznym.


Na koncercie Calvina Harrisa znowu nie udało mi się być zbyt długo, ponieważ szukałam po miasteczku mojej małoletniej podopiecznej (później okazało się, że beztrosko bawiła się w namiocie, hehe). Zapodam więc kilka wypowiedzi znajomych lub zasłyszanych z tłumu, co jest o tyle ciekawe, że był to chyba najbardziej, oprócz Uffie, kontrowersyjny koncert. Część, zwłaszcza tych, którzy mają za sobą zeszłoroczny Orange Warsaw, była nastawiona, oględnie mówiąc, sceptycznie. Cytuję:

„ - Boże, było żałowo, zrobiło się Energy2000, brakowało tylko białych kozaczków"

„- no, a ta laska, co z nim śpiewała była taka BEZNADZIEJNA".

Za to z drugiej strony:

„ - Ale ta laska była niesamowicie seksowna i świetnie śpiewała"

„ - nie, no było po prostu E.P.I.C.K.O."

„ - Ale Calvin to mi się zajebiście podobał"


DZIEŃ DRUGI

Hype'owany od czasu sondażu BBC Delphic nigdy mnie nie porywał, wg mnie ich wszystkie kawałki są na jedno kopyto - i tak samo było też na koncercie. Ale się starali - rozbudowane wersje piosenek brzmiały zdecydowanie lepiej niż na LP, choć chwilami stawało się to nieco nużące. Za to wokalista ma świetny głos.


Metronomy lubię, ale fanboyem nie jestem, jednak koncert nie rozczarował mnie w żaden sposób. Było bardzo fajnie, myślę, że chłopcy nie spodziewali się aż takiego gorącego powitania. Do nich też należy według mnie najbardziej epicki moment festiwalu - gdy w połowie Thing For Me następuje zmiana rytmu, a wokalista skanduje - razem z całym tłumem: „For me! For me! For me!". Dla mnie to było najlepsze 40 sekund festiwalu.

(1:43 - 2:08)

Booka Shade

Zdecydowany highlight całego festiwalu. Spodziewałam sie leniwego mnmlu sączącego się z niemieckiego oprogramowania, a była niesamowita impreza. Bez żadnego takiego hardkoru jak na Burakach; zintensyfikowany rytm, świetne przejścia. Krótko mówiąc, godnie reprezentowali stolicę nowej muzyki elektronicznej.


Z powodu fanatstycznego występu Booka Shade, spóźniłam się nieco na Faithless. Nie wiem, czy to jedynie wrażenie mojego skrzywionego umysłu, ale muzyczne przejście między BS a F. było tak płynne, jakby wcześniejszy koncert został idealnie zaplanowany jako rozgrzewka przed Brytyjczykami. Samo Faithless... po prostu nie zawiodło pokładanych w nich wysokich nadziei. Pokazali, że w pełni zasługują na miano gwiazdy i headlinera tego festiwalu. Jedyne czego mogę się czepiać to nieco nużącego ostatniego bisu. Cieszy, że drugiego dnia było dużo więcej ludzi - ewidentnie część fanów Faithless miała bilety jednodniowe i festłum zrobił się dzięki temu nieco bardziej zróżnicowany.


Boys Noize

Ostatni koncert kolejnego reprezentanta elektronicznych tytanów zza naszej zachodniej granicy też wydawał się perfekcyjnie spasowany z lajnapem drugiego dnia. Alexander zagrał też dużo dłuższy niż godzinny set i wymęczył (lub jeszcze bardziej rozkręcił) roztańczony po poprzednich koncertach tłum porządną dawką prymitywnej muzyki.


Podsumowanie (zgoła nie muzyczne):

  1. AlterArt, ogarnij się. Może się Ziółkowskiemu wydawać, że robi festiwale na światowym poziomie, ale brakuje jeszcze cholernie dużo. Nagłośnienie, logistyka (wspomniana kwestia małego namiotu), koncerty trwające poniżej godziny (45 minut? Żartujecie sobie ze mnie?) - to wszystko świadczy o zadufaniu korporacyjnego monopolisty na polskim rynku festiwalowym i jego alienacji w stosunku do artystów i odbiorców.

  2. Dodając - ten festiwal nie byłby tak udany, gdyby nie fantastyczna, entuzjastyczna publiczność. Widać niesamowitą zmianę w stosunku do zeszłorocznego nastawienia publiczności. Jak mniemam wynika to z braku odbiorców pseudoindierocka (w tym roku też pojawił się zespół na FF. W przyszłym roku Frou Frou?), który udaje, że jest muzyką taneczną. W zamian - większa liczba elektronicznych diehardów, wierzących w boskość Boba Rifo i poszerzanie umysłu drogą chemii organicznej.

  3. Entuzjazm entuzjazmem, ale zbiorowe klaskanie, od czasu do czasu nie do rytmu, co 3 MINUTY na KAŻDYM koncercie, to jednak lekka przesada. 

  4. Entuzjazm entuzjazmem, ale surfowanie w tłumie też nie musi się odbywać co 2 sekundy (patrz: koncert Metronomy). Ja wiem, że to jest fajne, ale nie non stop. I nie gdy tłum nie jest wcale na tyle gęsty, żeby gwarantować ochronę przed betonowym podłożem.

  5. I po raz trzeci - entuzjazm entuzjazmem, ale czasami trochę to było przerażające, dobrze, że ambulansy były blisko, na wszelki wypadek.

  6. Ochrona była straszna z tym przeszukiwaniem (wiem, nie powinnam tyle narzekać).

 


Moooooooocno spóźniona relacja z Primavera Sound 2010 (no co, zaliczenia i sesję mam!)

2010-06-10 15:46:02

Największy festiwal muzyki alternatywnej w Europie zaczął się dla mnie i moich znajomych pozytywnym akcentem w postaci środowych koncertów w klubie Apollo. 

Jako pierwsze zagrały całkiem niezłe Peggy Sue – dwie dziewczyny z gitarami i akordeonem oraz perkusistą (według niepotwierdzonych głosów, do złudzenia przypominającym perkusistę Micachu). Atmosfera i wystrój klubu dawały bardzo dobre tło dla ich świetnych głosów i sympatycznych, bluesująco-country'ujących melodii.
Drugi gig, a więc wypadałoby wnioskować – lepszej klasy zespołu, przypadł szwedzkiemu First Aid Kit, w podobnym składzie 2+1. Choć dziewczyny prezentowały się dużo lepiej niż poprzedniczki, to po 3 banalnych i niemal identycznych piosenkach znudziły nas na tyle, iż postanowiłysmy z A. wyjść. Jak się później okazało, była to trafnie podjęta decyzja – z relacji świadków wynikało, że Szwedki nie zaserwowały żadnego niespodziewanego showmeńskiego bądź muzycznego zrywu, jedynie zabawiały tłum nędznymi anegdotkami.
Perfekcyjne wyczucie czasu pozwoliło nam zdążyć na headlinera tego wieczoru – Los Campesinos!. Niestety z uwagi na kiepski nagłośnienie w Apollo trudno było wyłapać standardowe elementy mogące ich podpiąć pod lejbele, którymi są oznaczeni na lastefemie (indiepop, twee). Na pierwszy plan wysuwały się rify i perkusja, a nie dzwoneczki/flety/skrzypce/cymbałki/pierdałki itp. Nie umniejszyło to jednak zalet tego zespołu; wokalista Gareth Campesinos i gitarzysta Tom byli motorami całego występu.
Szczerze mogę powiedzieć, że był to jeden z najlepszych występów na całej Primaverze. Jak już wspominałam, koncert napędzał uroczy Gareth ze swoimi umiejętnościami scenicznymi, charyzmą i brytyjskim poczuciem humoru (połowy dowcipów niestety nie było słychać z powodu fatalnej jakości mikrofonu), wciągający do interakcji z publicznością resztę zespołu (a także finalnego skoku w publikę!) oraz riffy gitarzysty Toma, świetnie współgrające ze skrzypcami. Szybkie, taneczne tempo utworów rychło pobudziło publikę do bezpretensjonalniej imprezy, a fanboyów do skandowania te kstów.

 [wtręt: Zdaję sobie sprawę, część koncertów nie jest może opisana tak kompleksowo, jak bym tego chciała, ale czasami, po za tym, że było fajnie/niefajnie, nie było czasu/siły napisać nic więcej :/]


DZIEŃ 1

Czwartek zaczął się dla festiwalowiczów niemiłym rozczarowaniem: The Books, którzy mieli o 19 zagrać na Scenie All Tomorrow's Parties, zostali przeniesieni na godzinę 00.30, co, niestety, nie dawało fanom Pavement zbyt dużego pola manewru. Później zdawało się nie być lepiej. Na Pitchfork Stage zagrali Surfer Blood. Nagłośnienie było fatalne, głównie wynikające z industrialnego otoczenia, co dawało beznadziejną akustykę. Surfer Blood, którzy nigdy mnie nie porywali, byli dosyć nudni. Jak już kiedyś napomykałam, słucha się ich jak posklejanej listy mniejszych-lub-większych-przebojów 1970-2009. Przyznać mogę jedynie, że wokalista ma świetny głos i tylko on z całego zespołu brzmiał lepiej niż na płycie. Później na piwnej scenie (San Miguel) pojawili się przez wielu wyczekiwani weterani post-punku z The Fall. Na początek dobrze mi na uszy zrobiła stara, ale zawsze fantastycznie na mnie działająca openingowa zagrywka – 5-minutowa noise'owa ściana dźwięku. Potem było już tylko coraz nudniej, zwłaszcza dla kogoś, kto nigdy wielkim fanem nie był, a i resztę publiczności raczej zziębili niż rozgrzali.

Choć była dopiero 21, moje stopy już kompletnie nie nadawały się do użytku (betonowe festiwale, fuj), więc z ulgą przysiadłam na amfiteatralnych schodach otaczających scenę Ray-Ban (yep, dobrze przeczytaliście. RAY-BAN. Brakowało tylko Skinny Jeans Stage oraz Converse Stage). I tu pojawił się buzzband 2009 roku, The xx. Wbrew oczekiwaniom, koncert nie okazał się być nudny jak flaki z olejem – wręcz przeciwnie. Muzycznie bronią się świetnie, dopiero też występ na żywo pozwolił mi naprawdę docenić idealne spasowanie przesyconych erotyką tekstów z ich stylistyką i damsko-męskim wokalem.

Następnie nadeszło uporczywe czekanie na Broken Social Scene, tym razem już pod sceną i w towarzystwie upierdliwych Amerykanek zapoznających piskliwymi głosami pół widowni ze swoim przygodami sercowymi i nie tylko (wyobraźcie sobie 20paroletnie mieszkanki Upper East Side skrzyżowane z typowymi popularnymi cheerleaderkami/dziewczynami footballistów z amerykańskiego liceum), by podczas koncertu przekraczać wszelkie granice chamstwa, nie będąc nawet pijane. Abstrahując od powyższego, koncert zaliczam do jednych z najbardziej udanych na Primaverze – podobnie jak na Iksach, spodziewałam się raczej spokojnego, z lekka nużącego koncertu. Tymczasem było tanecznie, energicznie, zaangażowany był w koncert cały zespół (według mnie jeden z najważniejszych wyznaczników dobrego koncertu). Jako dodatkowy smaczek podczas dwóch piosenek do BSS dołączył Owen Pallet, którego zdarzyło mi się wielbić nad życie (i, co gorsza, następnego dnia opuścić jego koncert z powodu kilometrowej kolejki).

Po BSS przyszedł czas na highlight wieczoru (ba! całego festiwalu!) – Pavement. Zespół, którego nie powinno się przedstawiać nikomu. Myślę, że nawet ktoś, kto nie jest takim fanboyem (wybaczcie – fangirl), jak ja, może powiedzieć, że to był naprawdę świetny koncert. Po pierwsze: było widać, że wszystkim, zwłaszcza Stephenowi, przyjemność sprawia granie na scenie; po drugie: Stephen Malkmus łączy w sobie naturalny talent i długoletnie doświadczenie przebywania na scenie, a mimo to można powiedzieć, iż wyglądał na odrobinę zaskoczonego tym, że ktokolwiek jeszcze o nich pamięta.
Ekstremalnie zmęczona wybyłam na Fuck Buttons i znowu zrobiło mi się smutno. Jedyne, na co mogłam się zdobyć, to siedzenie po turecku i gibanie się w rytm muzyki niczym porzucone dziecko, podczas gdy pod sceną i na scenie zachodził literalny rozkurw.


DZIEŃ 2

Koncert Owen Palleta (albo grających później Low?) w sali Auditori zgromadził taką kolejkę, iż nie było nawet sensu w niej czekać, więc kolejnym przystankiem byli dopiero dreampopowcy A Sunny Day In Glasgow. Koncert odbywał się niestety na felernej Pitchfork Stage i – choć milusi – nie przyprawił mnie o tachykardię; przyjemniej się ich słucha z płyty. Plus nie udało mi się złapać koszulki.
Następnie zagrali The New Pornographers, których nigdy nie darzyłam uwielbieniem, i znowu – dość przyjemnie, ale nie szałowo. Powrót na Pitchforka na Best Coast opłacił się o tyle, że usłyszałam cover So Bored Wavvesa i przypomniałam sobie o istnieniu tego niepokornego pseudonoisowca (podobno przesiaduje w domu swojej dziewczyny, Best Coast właśnie, i upala jej kota).
Przerwę przed długo wyczekiwanym Beach House zapełniliśmy spożywaniem (alkoholu) w miejscu publicznym (plac zabaw) i tym samym demoralizacją miejscowej dzieciarni. Wskutek dziwnych okoliczności dotarłam na Beach House spóźniona, a był to jeden z lepszych – i krótszych – koncertów na Primaverze, więc możecie się domyślać jak się czułam.
Następne 3 godziny nieplanowanie spędziłam także na scenie ATP, doświadczając wyrwania rąk, zgniecenia, sprasowania i przyklejenia przez i do innych ludzi na freakach z Les Savy Fav. Jak już zapewne wszyscy słyszeli i doznali na youtubie, były i futrzaste czarno-białe misie i śpiewanie kroczem i psucie mikrofonu i skakanie w tłum i gwałcenie głośnika, także każdemu, co kto lubi.
Na noisowcach z Shellaca już nie było takiej dzikiej wiksy, za to w rolach głównych wystąpili: genialny Steve Albini, przekoksowany freak-perkusista Todd, hipnotyzująca gitara. To był koncert!

Yeasayer

Z Y. jest dziwna sprawa – bo niby wszystko ten zespół robi jak należy, a nowa płyta mi się podoba, wszyscy oni są śliczni jak z obrazka, każdy jest oryginalny i wnosi swój wkład w zespół – co, jak już wspominałam, na koncercie liczy się dla mnie BARDZO. Z drugiej zaś strony, ludzie będący na koncercie mnie rozczarowali, były przećpane/zalane w trupa, słaniające się laski, byli pijani faceci robiący rozpierdol...  Akurat w przypadku tego zespołu zamieniam się w muzycznego snoba. po prostu WYPIERDALAĆ. Dlatego chciałabym, żeby Y. machnął jakąś zdrowo eksperymentalną płytę, bo w nich tkwi ten potencjał do wyniesienia swojej popowości na jeszcze wyższy, dużo bardziej kosmiczny poziom niż dotychczas. I najlepiej, żeby zniechęcili do siebie wszystkich dookoła.
Y. miał spore opóźnienie (cholerni dźwiękowcy z Vice Stage), dlatego zdążyłam poskakać sobie tylko przez 20 minut Krwawych Buraków. Zaostrzyło mi to apetyt, więc nie mogę się doczekać ich koncertu na Selectorze. Koniec końców żałuję, że później juz nie zdecydowałam się zostać na Najprzystojniejszym Filadelfijskim Producencie, który na koniec dnia zabawiał publiczność na Pitchforku, bo i tak spać mi się nie chciało.

DZIEŃ 3

Wspomniana już niemożność zaśnięcia na haju odbiła się na mojej kondycji dnia następnego. Pierwszym punktem sobotniego programu była projekcja ODDSAC, filmu Danny'ego Pereza i Animali, w Auditori (nawiasem mówiąc niesamowitym postmodernistycznym budynku zaprojektowanym przez jednych z najbardziej znanych współczesnych architektów: Jacquesa Herzoga i Pierre'a de Meuron). Nawet gdyby ODDSAC nie był największym mindfuckiem, jaki widziałam od czasu Inland Empire, to i tak powaliłaby mnie niesamowita jakość nagłośnienia na sali projekcyjnej.
Dalej dzień potoczył się ponownie dość nieplanowanie: zamiast być na Atlas Sound, chillowałam się na wspaniałym Michaelu Rotherze prezentującym Neu!. To był zdecydowanie jeden z najlepszych koncertów, jaki widziałam na Primaverze. Krautrockowe wiercenie w mózgu podrasowane minimalowym bitem wywarło na mnie ogromne wrażenie. Nie wiem czy było to tak niesamowite, że przebiło się do mojej otumanionej brakiem snu percepcji czy może właśnie dlatego mój umysł z radością przyjmował ten rodzaj dźwięków? 

I dalej - zamiast trzymać się planu dnia i iść na Sian Alice Group, umierałam z nudów na końcówce koncertu The Slits, który okazał się totalną porażką, by potem wybrać się na (rzekomy) highlight wieczoru – Grizzly Bear. Lubię ich, ale to co zaprezentowali na koncercie jest dość dyskusyjne. Mimo, że grali ok, to jednak czegoś zabrakło i po kilku kawałkach zaczęli mnie śmiertelnie nudzić. 

Wyszłam więc czatować na drugi, tym razem autentyczny, highlight – Built To Spill. I tu kolejne rozczarowanie. Może to ja byłam zmęczona (choć w tym czasie zdawałam się być już całkiem rozbudzona - pobudzona), ale grali od niechcenia, Doug cały czas kazał technicznym poprawiać nagłośnienie. Dodatkowo pomylił się z wokalem i wejściem gitary – to nic takiego, każdemu się zdarza, ale jego reakcja na własną pomyłkę była gorzej niż niefajna. Naprawdę wyglądał na zniechęconego i zmęczonego. Może taki ma styl, ale mi się ten styl nie podoba.
Po BTS nadszedł przyjemny (acz nie powalający) koncert Sunny Day Real Estate. Głos wokalisty na żywo robi niesamowite wrażenie, dopiero wtedy widać jak wszystkie My Chemical Bromance i Panic-At-The-We-Wanted-To-Have-A-Stupid-Band-Name-Disco “inspirują się” (czyt. robią tanią zrzynę) z klasyki emo i potem wydaje im się, że są oryginalni.
Żałuję jednak, że nie wybrałam się na Liquid Liquid wcześniej, niż na cztery ostatnie piosenki. Gdyby Neu! grało zaraz po nich, byłaby to najlepsza hipsterska impreza w Europie Zachodniej w ciągu ostatniego półwiecza.
Tym sposobem dotarłam prawie do końca festiwalu (ach, wolę o tym nie myśleć!). Benem Frostem dane mi było ekstatycznie pozachwycać się jedynie przez jakieś 15 minut, dopóki nie przeszkodziły mi w tym psikusy mojego wypaczonego umysłu.
Stamtąd doszliśmy już de facto do imprezy końcowej, czyli tytanów techno Orbitala – jak zawsze niezawodnych w rozkręcaniu ludzkiego ciała na części pierwsze i prog-fidget-tech-house'owa (tjaaaaa) połówka The Black Ghosts: Fake Blood. Fantastyczne, żeby się wywiksować i idealne zakończenie wieczoru i całego festiwalu.

PODSUMOWANIE:
Mimo braków, był to drugi najlepszy event w moim życiu, zaraz po Unsound Festival 2009. Jadę za rok.

P.S. Ci co śledzili ogłoszenia na Primaverę, wiedzą, że litera “P” to najfajniejsza litera alfabetu.

 


Desperacka próba wygrania karnetu na Open'era...

2010-06-09 20:32:48

... i zobaczenia Pavement jeszcze raz - czyli całkiem autentyczna wishlist wysłana do redakcji Gazety.pl okraszona dyskretnym lizaniem tyłka.

Ograniczenie do 10 zespołów to limit, w którym ciężko się zmieścić, dlatego zmuszona byłam dokonać wnikliwej selekcji.
Ponieważ w tegorocznym line-upie widnieje buzzband 2008 roku, Empire of the Sun, myślę, że strzałem w dziesiątkę byłoby sprowadzenie na pierwszy polski koncert ich bratniego tanecznego projektu – Pnau. Muzycznie są według mnie dużo lepsi niż Empire – zwłaszcza na swojej ostatniej płycie – i idealnie nadają się na imprezową rozgrzewkę przed dużym elektronicznym koncertem (np. jakiejś big beatowej bądź drum&bassowej gwiazdy) na Scenie Głównej.
Po dwóch triphopowych gigantach grających w tym roku na Openerze (którzy, nawiasem mówiąc, przyjeżdżają do nas stosunkowo często) chciałoby się zobaczyć ostatni element świętej trójcy bristol sound, Portishead. Tym bardziej, że – jak wszyscy wiedzą – w 2008 roku nastąpił ich spektakularny powrót po 10 latach ciszy, ze świetną, niemal industrialną płytą Third. Wychowałam się na Portishead i na nową płytę warto było czekać, tak samo, jak warto byłoby zaczekać i w końcu zobaczyć ich na żywo.
Designer Drugs to dwaj chłopcy z Nowego Yorku (swoją drogą, znanego z rozległego półświatka muzycznego i wydawania na świat osiągających sukcesy artystów) produkujący twardą taneczną elektronikę inspirowana industrialem z dubstepowymi wobble'ami i chropowatymi, brudnymi syntezatorami zbliżającymi ich do new rave. Choć istnieją zaledwie od 2009 roku, już są rozpoznawalni wśród fanów tanecznych rytmów, a kto wie co zdarzy się do 2011!
We Are Scientists to jeden z pierwszych zespołów alternatywnych, który poznałam – mając 16 lat – i do tej pory jestem wierną wielbicielką. Mimo, że jestem jedną z wielu fanów, konsekwentnie omijają Polskę w swoich trasach koncertowych.
Eklektyczni dancepunkowcy z The Rapture (ponownie nowojorczycy) są autorami jednej z najlepszych płyt dekady 2000s, Echoes. Choć od 2006 nie słychać nic na temat nowego wydawnictwa, intensywnie koncertują – i ciągle nie udało im się zahaczyć o Polskę.
Ben Frost jest niepodważalnym bogiem eksperymentalnych drone'ów, a mnie ominęły aż dwie okazje, żeby zobaczyć go na żywo! Idealnie wpasowałby się np. w rozbudowaną i rozciągniętą na zagranicznych artystów AlterSpace lub chociażby na Scenę Namiotową.
Kolejny artysta wpisujący się w zakres eksperymentalnej elektroniki, tym razem bardziej tanecznej, z pogranicza glitchu, ambientu, downtempo i minimal techno, to Apparat. Najlepsza elektroniczna muzyka ze stolicy nowych brzmień, Berlina, na pewno dałaby Open'erowi jeszcze bardziej różnorodny smaczek.
Duet Xploding Plastix jest jednym z najbardziej oryginalnych współczesnych grup acid jazzowych, która łączący w swojej muzyce wiele wpływów: od rocka, poprzez drum&bass, i breakbeat, po hip-hop, tworząc iście psychodeliczną mieszankę. Wprawdzie od dawna nie koncertowali, ale jeżeli ktoś ich zaprosi, to mam nadzieję, że nie odmówią, zwłaszcza, iż polscy fani to liczna, skonsolidowana grupa...
Podobnie jak kilka poprzednich zespołów, baroquepopowa/folkowa grupa The Decemberists to zespół, którego słucham i uwielbiam od dobrych kilku lat i podobnie unikają dołączenie Polski do swoich tras koncertowych.
Noisepopowy Wavves znany jest przede wszytskim ze swojego głośnego zeszłorocznego występu na Primavera Sound Festival, kiedy na haju zwymyślał barcelońską publiczność, pokłócił się i omal nie pobił ze swoim perkusistą, by w końcu zostać odcięty od prądu przez ekipę techniczną. Na szczęście, mimo odwołania trasy koncertowej w 2009 roku, gra ponownie na żywo i bardzo chętnie zobaczyłabym go na Open'erze.
Tych dziesięciu artystów to w mojej muzycznej bibliotece w większości reprezentanci zespołów, których słucham od dość dawna (de facto za wyjątkiem Designer Drugs, Pnau i Bena Frosta – ich staż u mnie to niecały rok). Są to zespoły oryginalne stylistycznie, z wyrobioną solidną – mniejszą lub większą – opinią na rynku muzycznym oraz świetnym recenzjami. Ponadto nie da się ukryć, że większość z nich nigdy nie grało w Polsce, a posiadają wielu fanów, którzy dużo by dali za uczestniczenie w ich koncercie.


« wróć czytaj dalej »
Logowanie
Zapamiętaj mnie
Bezpieczne logowanie (SSL)
Zapomniałem hasła
» zarejestruj się!