Nie jesteś zalogowany

Posty z kategorii: "noise"


Moooooooocno spóźniona relacja z Primavera Sound 2010 (no co, zaliczenia i sesję mam!)

2010-06-10 15:46:02

Największy festiwal muzyki alternatywnej w Europie zaczął się dla mnie i moich znajomych pozytywnym akcentem w postaci środowych koncertów w klubie Apollo. 

Jako pierwsze zagrały całkiem niezłe Peggy Sue – dwie dziewczyny z gitarami i akordeonem oraz perkusistą (według niepotwierdzonych głosów, do złudzenia przypominającym perkusistę Micachu). Atmosfera i wystrój klubu dawały bardzo dobre tło dla ich świetnych głosów i sympatycznych, bluesująco-country'ujących melodii.
Drugi gig, a więc wypadałoby wnioskować – lepszej klasy zespołu, przypadł szwedzkiemu First Aid Kit, w podobnym składzie 2+1. Choć dziewczyny prezentowały się dużo lepiej niż poprzedniczki, to po 3 banalnych i niemal identycznych piosenkach znudziły nas na tyle, iż postanowiłysmy z A. wyjść. Jak się później okazało, była to trafnie podjęta decyzja – z relacji świadków wynikało, że Szwedki nie zaserwowały żadnego niespodziewanego showmeńskiego bądź muzycznego zrywu, jedynie zabawiały tłum nędznymi anegdotkami.
Perfekcyjne wyczucie czasu pozwoliło nam zdążyć na headlinera tego wieczoru – Los Campesinos!. Niestety z uwagi na kiepski nagłośnienie w Apollo trudno było wyłapać standardowe elementy mogące ich podpiąć pod lejbele, którymi są oznaczeni na lastefemie (indiepop, twee). Na pierwszy plan wysuwały się rify i perkusja, a nie dzwoneczki/flety/skrzypce/cymbałki/pierdałki itp. Nie umniejszyło to jednak zalet tego zespołu; wokalista Gareth Campesinos i gitarzysta Tom byli motorami całego występu.
Szczerze mogę powiedzieć, że był to jeden z najlepszych występów na całej Primaverze. Jak już wspominałam, koncert napędzał uroczy Gareth ze swoimi umiejętnościami scenicznymi, charyzmą i brytyjskim poczuciem humoru (połowy dowcipów niestety nie było słychać z powodu fatalnej jakości mikrofonu), wciągający do interakcji z publicznością resztę zespołu (a także finalnego skoku w publikę!) oraz riffy gitarzysty Toma, świetnie współgrające ze skrzypcami. Szybkie, taneczne tempo utworów rychło pobudziło publikę do bezpretensjonalniej imprezy, a fanboyów do skandowania te kstów.

 [wtręt: Zdaję sobie sprawę, część koncertów nie jest może opisana tak kompleksowo, jak bym tego chciała, ale czasami, po za tym, że było fajnie/niefajnie, nie było czasu/siły napisać nic więcej :/]


DZIEŃ 1

Czwartek zaczął się dla festiwalowiczów niemiłym rozczarowaniem: The Books, którzy mieli o 19 zagrać na Scenie All Tomorrow's Parties, zostali przeniesieni na godzinę 00.30, co, niestety, nie dawało fanom Pavement zbyt dużego pola manewru. Później zdawało się nie być lepiej. Na Pitchfork Stage zagrali Surfer Blood. Nagłośnienie było fatalne, głównie wynikające z industrialnego otoczenia, co dawało beznadziejną akustykę. Surfer Blood, którzy nigdy mnie nie porywali, byli dosyć nudni. Jak już kiedyś napomykałam, słucha się ich jak posklejanej listy mniejszych-lub-większych-przebojów 1970-2009. Przyznać mogę jedynie, że wokalista ma świetny głos i tylko on z całego zespołu brzmiał lepiej niż na płycie. Później na piwnej scenie (San Miguel) pojawili się przez wielu wyczekiwani weterani post-punku z The Fall. Na początek dobrze mi na uszy zrobiła stara, ale zawsze fantastycznie na mnie działająca openingowa zagrywka – 5-minutowa noise'owa ściana dźwięku. Potem było już tylko coraz nudniej, zwłaszcza dla kogoś, kto nigdy wielkim fanem nie był, a i resztę publiczności raczej zziębili niż rozgrzali.

Choć była dopiero 21, moje stopy już kompletnie nie nadawały się do użytku (betonowe festiwale, fuj), więc z ulgą przysiadłam na amfiteatralnych schodach otaczających scenę Ray-Ban (yep, dobrze przeczytaliście. RAY-BAN. Brakowało tylko Skinny Jeans Stage oraz Converse Stage). I tu pojawił się buzzband 2009 roku, The xx. Wbrew oczekiwaniom, koncert nie okazał się być nudny jak flaki z olejem – wręcz przeciwnie. Muzycznie bronią się świetnie, dopiero też występ na żywo pozwolił mi naprawdę docenić idealne spasowanie przesyconych erotyką tekstów z ich stylistyką i damsko-męskim wokalem.

Następnie nadeszło uporczywe czekanie na Broken Social Scene, tym razem już pod sceną i w towarzystwie upierdliwych Amerykanek zapoznających piskliwymi głosami pół widowni ze swoim przygodami sercowymi i nie tylko (wyobraźcie sobie 20paroletnie mieszkanki Upper East Side skrzyżowane z typowymi popularnymi cheerleaderkami/dziewczynami footballistów z amerykańskiego liceum), by podczas koncertu przekraczać wszelkie granice chamstwa, nie będąc nawet pijane. Abstrahując od powyższego, koncert zaliczam do jednych z najbardziej udanych na Primaverze – podobnie jak na Iksach, spodziewałam się raczej spokojnego, z lekka nużącego koncertu. Tymczasem było tanecznie, energicznie, zaangażowany był w koncert cały zespół (według mnie jeden z najważniejszych wyznaczników dobrego koncertu). Jako dodatkowy smaczek podczas dwóch piosenek do BSS dołączył Owen Pallet, którego zdarzyło mi się wielbić nad życie (i, co gorsza, następnego dnia opuścić jego koncert z powodu kilometrowej kolejki).

Po BSS przyszedł czas na highlight wieczoru (ba! całego festiwalu!) – Pavement. Zespół, którego nie powinno się przedstawiać nikomu. Myślę, że nawet ktoś, kto nie jest takim fanboyem (wybaczcie – fangirl), jak ja, może powiedzieć, że to był naprawdę świetny koncert. Po pierwsze: było widać, że wszystkim, zwłaszcza Stephenowi, przyjemność sprawia granie na scenie; po drugie: Stephen Malkmus łączy w sobie naturalny talent i długoletnie doświadczenie przebywania na scenie, a mimo to można powiedzieć, iż wyglądał na odrobinę zaskoczonego tym, że ktokolwiek jeszcze o nich pamięta.
Ekstremalnie zmęczona wybyłam na Fuck Buttons i znowu zrobiło mi się smutno. Jedyne, na co mogłam się zdobyć, to siedzenie po turecku i gibanie się w rytm muzyki niczym porzucone dziecko, podczas gdy pod sceną i na scenie zachodził literalny rozkurw.


DZIEŃ 2

Koncert Owen Palleta (albo grających później Low?) w sali Auditori zgromadził taką kolejkę, iż nie było nawet sensu w niej czekać, więc kolejnym przystankiem byli dopiero dreampopowcy A Sunny Day In Glasgow. Koncert odbywał się niestety na felernej Pitchfork Stage i – choć milusi – nie przyprawił mnie o tachykardię; przyjemniej się ich słucha z płyty. Plus nie udało mi się złapać koszulki.
Następnie zagrali The New Pornographers, których nigdy nie darzyłam uwielbieniem, i znowu – dość przyjemnie, ale nie szałowo. Powrót na Pitchforka na Best Coast opłacił się o tyle, że usłyszałam cover So Bored Wavvesa i przypomniałam sobie o istnieniu tego niepokornego pseudonoisowca (podobno przesiaduje w domu swojej dziewczyny, Best Coast właśnie, i upala jej kota).
Przerwę przed długo wyczekiwanym Beach House zapełniliśmy spożywaniem (alkoholu) w miejscu publicznym (plac zabaw) i tym samym demoralizacją miejscowej dzieciarni. Wskutek dziwnych okoliczności dotarłam na Beach House spóźniona, a był to jeden z lepszych – i krótszych – koncertów na Primaverze, więc możecie się domyślać jak się czułam.
Następne 3 godziny nieplanowanie spędziłam także na scenie ATP, doświadczając wyrwania rąk, zgniecenia, sprasowania i przyklejenia przez i do innych ludzi na freakach z Les Savy Fav. Jak już zapewne wszyscy słyszeli i doznali na youtubie, były i futrzaste czarno-białe misie i śpiewanie kroczem i psucie mikrofonu i skakanie w tłum i gwałcenie głośnika, także każdemu, co kto lubi.
Na noisowcach z Shellaca już nie było takiej dzikiej wiksy, za to w rolach głównych wystąpili: genialny Steve Albini, przekoksowany freak-perkusista Todd, hipnotyzująca gitara. To był koncert!

Yeasayer

Z Y. jest dziwna sprawa – bo niby wszystko ten zespół robi jak należy, a nowa płyta mi się podoba, wszyscy oni są śliczni jak z obrazka, każdy jest oryginalny i wnosi swój wkład w zespół – co, jak już wspominałam, na koncercie liczy się dla mnie BARDZO. Z drugiej zaś strony, ludzie będący na koncercie mnie rozczarowali, były przećpane/zalane w trupa, słaniające się laski, byli pijani faceci robiący rozpierdol...  Akurat w przypadku tego zespołu zamieniam się w muzycznego snoba. po prostu WYPIERDALAĆ. Dlatego chciałabym, żeby Y. machnął jakąś zdrowo eksperymentalną płytę, bo w nich tkwi ten potencjał do wyniesienia swojej popowości na jeszcze wyższy, dużo bardziej kosmiczny poziom niż dotychczas. I najlepiej, żeby zniechęcili do siebie wszystkich dookoła.
Y. miał spore opóźnienie (cholerni dźwiękowcy z Vice Stage), dlatego zdążyłam poskakać sobie tylko przez 20 minut Krwawych Buraków. Zaostrzyło mi to apetyt, więc nie mogę się doczekać ich koncertu na Selectorze. Koniec końców żałuję, że później juz nie zdecydowałam się zostać na Najprzystojniejszym Filadelfijskim Producencie, który na koniec dnia zabawiał publiczność na Pitchforku, bo i tak spać mi się nie chciało.

DZIEŃ 3

Wspomniana już niemożność zaśnięcia na haju odbiła się na mojej kondycji dnia następnego. Pierwszym punktem sobotniego programu była projekcja ODDSAC, filmu Danny'ego Pereza i Animali, w Auditori (nawiasem mówiąc niesamowitym postmodernistycznym budynku zaprojektowanym przez jednych z najbardziej znanych współczesnych architektów: Jacquesa Herzoga i Pierre'a de Meuron). Nawet gdyby ODDSAC nie był największym mindfuckiem, jaki widziałam od czasu Inland Empire, to i tak powaliłaby mnie niesamowita jakość nagłośnienia na sali projekcyjnej.
Dalej dzień potoczył się ponownie dość nieplanowanie: zamiast być na Atlas Sound, chillowałam się na wspaniałym Michaelu Rotherze prezentującym Neu!. To był zdecydowanie jeden z najlepszych koncertów, jaki widziałam na Primaverze. Krautrockowe wiercenie w mózgu podrasowane minimalowym bitem wywarło na mnie ogromne wrażenie. Nie wiem czy było to tak niesamowite, że przebiło się do mojej otumanionej brakiem snu percepcji czy może właśnie dlatego mój umysł z radością przyjmował ten rodzaj dźwięków? 

I dalej - zamiast trzymać się planu dnia i iść na Sian Alice Group, umierałam z nudów na końcówce koncertu The Slits, który okazał się totalną porażką, by potem wybrać się na (rzekomy) highlight wieczoru – Grizzly Bear. Lubię ich, ale to co zaprezentowali na koncercie jest dość dyskusyjne. Mimo, że grali ok, to jednak czegoś zabrakło i po kilku kawałkach zaczęli mnie śmiertelnie nudzić. 

Wyszłam więc czatować na drugi, tym razem autentyczny, highlight – Built To Spill. I tu kolejne rozczarowanie. Może to ja byłam zmęczona (choć w tym czasie zdawałam się być już całkiem rozbudzona - pobudzona), ale grali od niechcenia, Doug cały czas kazał technicznym poprawiać nagłośnienie. Dodatkowo pomylił się z wokalem i wejściem gitary – to nic takiego, każdemu się zdarza, ale jego reakcja na własną pomyłkę była gorzej niż niefajna. Naprawdę wyglądał na zniechęconego i zmęczonego. Może taki ma styl, ale mi się ten styl nie podoba.
Po BTS nadszedł przyjemny (acz nie powalający) koncert Sunny Day Real Estate. Głos wokalisty na żywo robi niesamowite wrażenie, dopiero wtedy widać jak wszystkie My Chemical Bromance i Panic-At-The-We-Wanted-To-Have-A-Stupid-Band-Name-Disco “inspirują się” (czyt. robią tanią zrzynę) z klasyki emo i potem wydaje im się, że są oryginalni.
Żałuję jednak, że nie wybrałam się na Liquid Liquid wcześniej, niż na cztery ostatnie piosenki. Gdyby Neu! grało zaraz po nich, byłaby to najlepsza hipsterska impreza w Europie Zachodniej w ciągu ostatniego półwiecza.
Tym sposobem dotarłam prawie do końca festiwalu (ach, wolę o tym nie myśleć!). Benem Frostem dane mi było ekstatycznie pozachwycać się jedynie przez jakieś 15 minut, dopóki nie przeszkodziły mi w tym psikusy mojego wypaczonego umysłu.
Stamtąd doszliśmy już de facto do imprezy końcowej, czyli tytanów techno Orbitala – jak zawsze niezawodnych w rozkręcaniu ludzkiego ciała na części pierwsze i prog-fidget-tech-house'owa (tjaaaaa) połówka The Black Ghosts: Fake Blood. Fantastyczne, żeby się wywiksować i idealne zakończenie wieczoru i całego festiwalu.

PODSUMOWANIE:
Mimo braków, był to drugi najlepszy event w moim życiu, zaraz po Unsound Festival 2009. Jadę za rok.

P.S. Ci co śledzili ogłoszenia na Primaverę, wiedzą, że litera “P” to najfajniejsza litera alfabetu.

 


« wróć czytaj dalej »
Logowanie
Zapamiętaj mnie
Bezpieczne logowanie (SSL)
Zapomniałem hasła
» zarejestruj się!