Nie jesteś zalogowany

Lato w playliście. Top 10 Letnich Piosenek Wszech Czasów.

2010-08-25 23:30:34

Nadchodzi koniec lata i choć z jednej strony chce się płakać, to przychodzi też jesień – zmrok zapada wcześniej, imprezy trwają dłużej, w grę wchodzi także robienie zwierzątek z kasztanów. Ale przede wszystkim najważniejszy festiwal tego sezonu – Unsound. Oraz Ars Cameralis, Plateaux, Free Form i nieszczęsne Sacrum Profanum. Nie taka jesień zła, jakby się mogło wydawać. Ale smutno jest i tak.

Za 2 dni większość z nas wyjedzie do Katowic na ostatnią prawdziwie letnią imprezę, która już od jakiegoś czasu w kalendarzu znaczy się jako zapowiedź nieuchronnego końca wakacji. Niby miesiąc jeszcze przed nami, lecz wrzesień to już nie to samo. Dzieciaki mniejsze i większe wracają do szkoły, te jeszcze większe przygotowują się do sesji poprawkowej, a te największe nadzorują tych poprzednich, siedząc za biurkami nauczycielskimi i profesorskimi mównicami.

Z okazji tej, aby zatrzymać wakacje, każdy powinien mieć ze sobą letnią playlistę, którą jeszcze przez 2-3 miesiące może odtwarzać – z naciskiem na ignorowanie rzeczywistości i wskazaniem na bycie nostalgicznym. Bo nostalgia jest wyczuwalna w dużej części muzyki, która towarzyszyła wielu z nas w te wakacje. Tak jakby była nierozerwalnie związana ze zniekształconymi, przesterowanymi wokalami, a na wszystkich rolandach i yamahach znajdowało się osobne pokrętło lub klawisz podpisane „nostalgia”.

Inspiracja przyszła dzięki blogowi hipsturbed, który wypuścił kilka dni temu świetnego mixtape'a, a można sobie go ściągnąć z ich soundclouda. I trafnie piszą „This is our mixtape celebrating the music that filled our summer with many different vibes. A common theme summer 2010 had was the use of synths. It truly has been a synthesummer.”

fuck art, lets play with synthesisers

Każdy przeżywa swoje wakacje inaczej i każdy w inny sposób je wspomina, ale jest jedno słowo kluczowe, które powinno być wspólne wszystkim - beztroska. Na tej playliście widnieje kilka piosenek z tego roku i kilka nieco starszych oraz 10 moich ulubionych letnich piosenek wszechczasów.

To prywatna celebracja wakacyjnego oderwania od rzeczywistości i jest przeznaczona do słuchania podczas jazdy zatłoczoną i cuchnącą komunikacją miejską na zajęcia i do pracy.

 

Po pierwsze: (nie)letni romans i miłość po grób.

Tigercity – Are You Sensation

Best Coast – Summer Mood*

Wavves – Post Acid

Bear in Heaven - Lovesick Teenagers

HEALTH – USA Boys

Elvis Perkins in Dearland - I Heard Your Voice in Dresden

Starfucker – Florida

Neon Indian – Should Have Taken Acid With You

GOBBLE GOBBLE - Lawn Knives (Teen Daze Remix)

Here We go Magic – Fangela

Best Coast – Sun Was High (So Was I)

How To Dress Well - Ecstasy With Jojo

Geneva Jacuzzi - Clothes On The Bed

 

Po drugie: letnie dancingi.

Neon Indian – Deadbeat Summer

Those Dancing Days – Those Dancing Days

Soundpool – Mirrors In Your Eyes

Beat Connection - In The Water (bandcamp)

Rasmus Faber - Everything Is Alright

(0:52)

Po trzecie: plażowa nostalgia i boski chillout.

Shine 2009 – New Rules (O tym zespole będzie później jeszcze więcej)

oOoOO – NoSummr4u

Wind Forest - Wakey Wakeyyyy

Toro Y Moi – Talamak

Washed Out – Belong

Beach House – Walk in the Park

 

Po czwarte: Letni nihilizm.

Wavves – King Of The Beach

Small Black - Despicable Dogs

Salem - Frost

Zola Jesus – Manifest Destiny

Minus The Bear - Pachuca Sunrise

*wyboldowane zostały wydane w tym roku.

 

ALL TIME SUMMER HITS

1. Na początku było Pavement.

Gold Soundz. Dźwięki i tekst splatają się w wspomnienie o beztroskim lecie spędzonym na plaży z dziewczyną. To jak wspomnienie o wspomnieniu o wspomnieniu. Nostalgia kwadrat.

2. Potem nadszedł Dziwny Lipiec.

I wtedy z nostalgią i lekkim tongue-in-cheek przypominacie sobie o ukochanym zespole z okresu szczeniackiego The Decemberists i piosence July, July!. Opowiada o pewnych wakacjach spędzonych przez Colina Melloya na squatowaniu w opuszczonej rzeźni i wymyślaniu historii o duchach; o wspomnieniach różnych, dziwnych, w których już nie do końca wiemy, co jest prawdą, a co jest zmyślone.

3. AnCo

Nostalgia nostalgią, ale w Top 3 Letnich Piosenek brakuje jeszcze... Summertime Clothes. To jest piosenka na pełnię lata, kiedy radość i beztroska budzi się o zachodzie słońca i chroni przed gorącem w nocnym deszczu. Gdy tylko nadchodzi zmierzch, chłód i beztroskie psychodeliki pobudzają twój wyciągnięty z marazmu mózg, wypluwający tysiąc myśli na sekundę. Czy jest ktoś, kto potrafi nie ruszyć nawet palcem u nogi do tej piosenki? POP SONG DEKADY.

4. Neutral Milk Hotel – In the Aeroplane Over the Sea

5. The Avalanches – Since I Left You

Welcome to paradise, paradise, paradise...

6. The Smiths – There Is a Light That Never Goes Out

Nocna podróż wgłąb miasta, wraz z – przychodzącą raczej rzadko – przyjemnością przebywania z innymi ludźmi. Nic się nie liczy, są wakacje!

7. Joy Division – Transmission

Ciężko to oddać lepiej: just staying out the time (...) To synchronize love to the beat of the show and we could dance, dance, dance, dance, dance, dance, to the radio. Miłość w rytmie festiwalu. I radia.

8. Beulah - Gravity's Bringing Us Down

Oldschoolowy i trochę zapomniany Elephant 6. OSTRZEŻENIE Wsłuchiwanie się w tekst powoduje spadek poziomu wakacyjności.

 

9. David Bowie - Lets Dance

10. Belle and Sebastian - The Blues Are Still Blue

 

Playlista dla posiadaczy Spotify (z kilkoma modyfikacjami).

 


I Hype For A Living 2

2010-08-20 13:37:29

 

Z Muzycznych Marginesów zrobiło się brzmiące bardziej nowocześnie, kewl i hip I Hype For A Living, ponieważ hype (a także ględzenie na temat organizacji oraz aspektów i powiązań kulturalno-społeczno-politycznych) to aktywność, która wychodzi mi najlepiej.

Toteż robię hype.

Wind Forest

To dla wielbicieli czilłejwów podniecające odkrycie, ten 21-latek z – nie, nie z Brooklynu – z Michigan. A co pozwala na szerzej zakrojoną promocję, to jego Epka Floating Trees wydana 14 sierpnia do odsłuchu i ściągnięcia za darmo w różnych formatach (yay, flaki!) na stronie zespołu. Jeżeli lubicie generyczne klawiszowe zabawy, a także bynajmniej nie snujący się jak 50 bpmów, tylko ciekawie zaprogramowany bit, Wind Forest jest zespołem dla was.

Wprawdzie dreampopowy przesterowany wokal może trochę nudzić, bo w każdej piosence brzmi niemal dokładnie tak samo, ale jako niezbyt natrętny, nie przeszkadza w przysłuchiwaniu się w te niczego sobie melodie.

Na deser piosenka, której wszyscy mają już NAPRAWDĘ DOŚĆ i wykonawca, którego już wszyscy szczerze nienawidzą. Całość w remiksie jednego ze świeższych producentów dubstepowych, który wypłynął ostatnimi czasy - Marlowa.

A tu inny jego kawałek, sugeruję od razu przewinąć do 1:00

may the hype be with you!


Muzyczne marginesy (vel. I Hype For A Living) 1

2010-08-16 01:13:57

 

Kilka postów wcześniej zapowiedziałam podzielenie się z szerszą (szerszą niż podczas randomowych rozmów z przyjaciółmi w knajpie czy znajomymi spotkanymi mniej lub bardziej przypadkiem na offie) publiką ostatnimi muzycznymi odkryciami. Część z nich to rzeczy nowe, które, jak myślę, wypłyną wkrótce na szersze wody hype'u; część to rzeczy starsze, czasem wręcz uznane, jednak w moim odczuciu takie, którym warto poświęcić jeszcze kilka znaków w pełnej kosmicznego gówna przestrzeni internetowej.

Zacznę od projektu na pewno niektórym znanego z kilku powodów; po pierwsze – wysokich not, jakie dostał od redakcji Pitchforka. Po drugie z płodności artystycznej, w ciągu 3 lat wydał 7 EPek, by w końcu w 2009 pochwalić się długogrającym Under and Under. Po trzecie – z ometkowania uroczym tagiem shitgaze. Mowa tu o Blank Dogs, czyli multiinstrumentaliście Mike'u Sniperze z Brooklynu (jak wiadomo artystycznej mekki artystycznych mekk, czy raczej mekki (Brooklyn) wewnątrz mekki (NY)... przepraszam, już kończę te koncepcyjne zabawy) i ekipie, z którą nagrywa i koncertuje.

Poniżej oczywiście próbka twórczości i dziwnych klipów, których całkiem sporo wypuścili w eter.

 

Odkryty za pomocą jak zawsze użytecznego hypem, raper Skryptcha z Sydney w Australii może przypaść do gustu ludziom, którzy w hip-hopie siedzą od dawna i tym, których znajomość z tą kulturą kończy się na oglądaniu Kanye robiącego publiczną miazgę z Taylor Swift.

Debiutancka płyta wyszła 22 lipca i zawiera więcej takich jak powyższy fantastycznie wyprodukowanych przez Pana Chasma kawałków z dużą, jak na undergroundowy hip-hop, dozą popowości i soulu.

 

Na koniec tego odcinka, mój highlight ostatniego miesiąca, a mianowicie GOBBLE GOBBLE, pieprznięci noise/electropopowcy z Kanady. Słuchanie ich muzyki można porównać do sytuacji, kiedy jesteś w klubie pełnym warszawskiej śmietanki showbiznesu, w minikieckach, szpilkach i luźnych – ale nie ZA luźnych – garniakach od burberry i podchodzi do was facet w tęczowych pumpach, tweedowej marynarce i świecących rogach jelenia z wiszącymi dzwoneczkami, na których wystukuje sobie melodię, siada ci na kolanach, pokazuje gigantyczny tatuaż z Trotskym na podbrzuszu, po czym okazuje się, że to urolog twojego ojca. Również dobrą wskazówką, czego można się spodziewać mogą być definicje terminu gobble gobble na urbandictionary.

Po tym krótkim przygotowaniu teoretycznym, osoby ze słabym sercem proszę o opuszczenie sali, a pozostałych zapraszam do obejrzenia fragmentu ich koncertu:

 

may the hype be with you!

 

PS. Czekam na propozycje nowej nazwy tego cyklu, bo "muzyczne marginesy" jest zbyt głupawa, żeby wyszła poza kategorię tytułu roboczego.


OFF 2k10 Część Druga. Konstruktywna krytyka organizacji Offa.

2010-08-10 14:17:02

 


Część muzyczna za nami, czas na przyznanie kilku nagród, wypisanie kilku zabawnych i nie do końca poważnych rankingów. Oraz na kilka uwag o organizacji festiwalu.


RANKINGI I NAGRODY

Ludzie z Wąsem: pięciu artystów, trzech uczestników festiwalu, ale ok. dziesięciu zostało przyuważonych przez moich znajomych.

Ludzie z Trójkątem: W cholerę.

Nagroda w kategorii Największa Dawka Zajebistości Bijąca Od Jednej Osoby: Tom Cowan z The Horrors (ten w okularach od synthów)

Nagroda w kategorii Najfajniejszy Rekwizyt Sceniczny:

  1. Maska diabła – A Hawk & A Hawksaw

  2. Dmuchane Palmy (ach, te dwuznaczności) – The Very Best

  3. Balony z cukierkami – The Flaming Lips

Nagroda w kategorii Najgorszy Koncert Festiwalu: Raekwon 100%

Highlighty: Antiop Consortium, Shearwater, Mouse on Mars, Bear In Heaven, Zu

Zespoły, którym trzeba się bliżej przyjrzeć: Tunng, Casiokids


PSIOCZENIE NA ORGANIZACJĘ

Zanim zacznę standardowe irytowanie się na organizację festiwalu, muszę zastrzec, że większość z błędów wynika z ostrożności spowodowanej przeprowadzką do Katowic. Sądzę, że większość z Was zdaje sobie z tego sprawę.

  1. Zbyt nachalna ochrona

    Po niezbyt natrętnej ochronie, która była w Mysłowicach, katowickie przeszukiwania i sprawdzania mogły spotkać się ze sporym zaskoczeniem. Chodzą przecież legendy o dziewczynie, która wniosła w zeszłym roku na teren festiwalu lustrzankę w legginsach. Prawda jest taka, że dużo zależy od tego, na jakiego ochroniarza się trafi. Zdarza się i tak, że będzie cię obszukiwał i sprawdzał na tysiąc razy czy przypadkiem nie chowasz kokainy w szmince, a krem nivea to NA PEWNO krem nivea. Zdarza się też, że pomaca ci torbę, czy aby na pewno nie wnosisz picia i wpuści, nawet na ciebie nie spojrzawszy. 

    Nie da się jednak ukryć, że pewna tendencja do zaostrzania ochrony jest – i to nie tylko na offie, ale też na festiwalach alterartu, gdzie zawsze zresztą ochrona była mocniejsza (ale to zrozumiałe, ponieważ te festiwale są większe, przychodzą na nie różni dziwni ludzie itp.).

    Wynika to z kilku rzeczy. Po pierwsze w tym roku mieliśmy większy festiwal. Po drugie było nowe miejsce. Gdyby ktokolwiek coś zawalił, Katowice natychmiast by się ze wszyskiego wycofały, a organizatorzy są spaleni. To dotyczy także tego, że jednak festiwale w Polsce są imprezą stosunkowo świeżą, ciągle przyjeżdża mnóstwo ludzi, dla których jest to rzecz nowa i mogą się zachowywać nieodpowiedzialnie. Oczywiście, moim zdaniem w przypadku festiwalu takiego jak Off zaostrzanie ochrony jest nieco na wyrost. Porównując do takich imprez alterartu, na OffieGENERALNY poziom WSZYSTKIEGO jest – nie ukrywajmy – o niebo wyższy.

  1. Zakaz wnoszenia napojów bezalkoholowych na teren festiwalu.

    To jest jakiś absurd. Wytłumaczyć to mogę tylko chęcią zaoszczędzenia na ekipie sprzątającej. Na pewno nie kwestiami bezpieczeństwa, ponieważ gdy zabierają ci zakrętkę od butelki lub przelewają do kubeczka przecież nikomu tym krzywdy nie zrobisz. Swoją drogą mało kto na takim festiwalu jest na tyle głupi, żeby rzucać pełną butelką w artystę. A w kwestii śmieci – prawda jest taka, że gdyby można było wnieść z Gastro picie z zakrętką, to większość ludzi chowałaby je do plecaka/torby i nie musiała trzymać w ręce, co minimalizuje jakiekolwiek zagrożenie.

    Inna kwestia jest taka, że gdyby na tanecznych imprezach w namiotach było więcej ludzi, to przy tym ukropie bez picia skończyłoby się to masowymi omdleniami. Posiadanie ze sobą napojów przy tańczeniu i na dużych koncertach JEST PODSTAWĄ bezpieczeństwa uczestników. A na agersywny kontrargument, który pojawił się w shałtboksie Offa, że „organizator nie jest winny gdy ktoś nie wychodzi z namiotu, gdy jest mu duszno, lub za mało pije i mdleje”. Zgadzam się, ale jeżeli juz dajemy taką ochronę, oczywiście pod pretekstem „to dla waszego dobra [w istocie jednak dla dobra organizatorów], żeby nic się nie stało”, skoro organizator już przyjmuje postawę walfare state w organizacji imprezy masowej, to to wymaga jakiejś konsekwencji. Bardzo analogicznie do prowadzenia polityki państwa.

  2. Za mało miejsca

    No było za mało, ale to była próba, miejmy nadzieję, że to się zmieni w przyszłym roku.

  3. Sceny namiotowe

    Totalny absurd. Gdy grała rozhype'owana gwiazda w postaci The Tallest Man On Earth, Fennesza, Toro y Moi, nie dało się do namiotu wcisnąć, było gorąco i wilgotno od ludzi i przesiąkniętej deszczem ziemi. Gdy występowały mało znane zespoły, np. polskie, albo dogorywała impreza na dubstepach o 3.45 w nocy, w namiocie było 15-50 osób. PRECZ Z NAMIOTAMI. Namioty proszę przenieść do powiększonej strefy gastro.

  4. Strefa Gastro.

    Po pierwsze – słabe jedzenie. Po drugie – drogie piwo.

    Ale! Duży plus za stosiko z ekologicznym żarciem. To była naprawdę fajna rzecz, zwłaszcza kosztująca 8 pln Yerba Mate (tudzież – it's yerba, maaaaaaaaaaaaate! Hahaha).

  5. Toalety. To była ta jedna rzecz pod względem organizacji, która była absolutnie bez zarzutu. Nawiasem mówiąc, bardzo pdobały nam się te toalety w lesie, najpierw zastanawialiśmy się, czy jesteśmy w Zakazanym Lesie, a potem czy toitoie prowadzą do Narnii. 

    Szkoda tylko, że umywalki były dyskretnie ukryte przed wzrokiem festiwalowiczów.


    6. Zapomniane: za nachodzące na siebie dźwięki ze scen czyjaś głowa powinna polecieć. 

    Kolejny argument za powiększeniem przestrzeni festiwalu, oby było to możliwe na tym terenie. Oczywiście nie chodzi o rozrzucenie tych scen o 2 km od siebie, bez popadania w skrajności, lecz o rozstrzelenie ich. Zwłaszcza istotne, aby fale dźwiękowe z Leśnej i Głównej przestały się nakładać w Strefie Gastro.

    (Z życia wzięte: idzie sobie człowiek odpocząć przy piwie i nie może sobie miejsca znaleźć bo napierdala mu Kryzys do ucha).


Generalnie - nowe miejsce ma duży potencjał, ale trzeba go dobrze wykorzystać.

 

Na koniec wywiad z Waynem w onet.pl, którego jeden fragment jest bardzo istotny w kontekście powyższego tekstu i poprzednich na temat pow wow i z tym fragmentem zgadzam się stuprocentowo. Poniżej zapis ze słuchu, ponieważ tłumaczenie polskie jak zwykle trochę zmienia sens tego, co powiedział.

'Is about the atmosphere of the festival. It's not necessarily about the bands per se. It's about the idea and philosophy, the experience that the festival, the people putting on the festival want you to have. And that says a lot, that's a great thing, you know. As good as bands can be a bad experience at the festival can ruin all that, you know, bad toilets, bad food, bad camping, bad police, bad drugs, I mean there's a lot of things about it that can go and RUIN what could otherwise be a perfect night.

So a lot of that is in control of the people who organised the festival.'

 


OFF 2k10

2010-08-10 03:52:51


W pościgu za najbardziej przyjazną formułą relacji festiwalowej, gdzie, jak wiadomo, zawarte są zarówno informacje, jak i osobiste przeżycia i sądy, a przy tym jest ich ogromna ilość, bo jednak dotyczą kilku dni intenswynej stymulacji zmysłów, przedstawiam relację z Off Festival 2010. Została ona oparta o podział artystów na cztery kategorie reprezentujące moją ogólnie pojętą wiedzę i nastawienie do wykonawcy.

Kategoria nr 1: Osobiści headlinerzy Offa.

Kategoria nr 2: Zespoły, które znam i lubię. Zespoły, które znam/kojarzę i fajnie by było zobaczyć.

Kategoria 3: Zespoły, o których bladego pojęcia nie miałam, ale poszłam z różnych przyczyn, najczęściej wymieniane to: a) czas wolny b) rekomendacja c) fajny opis.

Kategoria 4: Inne takie.


1.

Toro y Moi (Piątek, Scena Trójki)

Toro y Moi był pierwszym koncertem jaki widziałam i mimo zaliczenia do kategorii pierwszej udało zdążyłam na nieco ponad połowę. Podobało mi się, natomiast nie było to koncert życia, prawdopodobnie dlatego, że w namiocie panował ukrop, prawie nic nie widziałam, no i tylko połowę. Co zwróciło uwagę, to zdecydowanie większa przebojowość piosenek – i chyba nigdy wcześniej nie zdawałam sobie sprawy jak bardzo 80sowo brzmią klawisze Chaza. Otoczenie i warunki zewnętrzne są jednakowoż niesamowicie ważne, ja mam wyobrażenia na temat TyM i Washed Out grających na plaży w sierpniowy poranek po całonocnej imprezie i zabawy w podchody po lesie, a nie o godzinie 17 w destylarni związków mineralnych.

Bear In Heaven (Niedziela, Scena Trójki)

Kazus Namiotu Trójki: za mało miejsca na normalne koncerty, a za dużo na niezbyt jeszcze jednak popularne dubstepy. Wymaga dopracowania, Panie Rojek!

Natomiast wąsaci piękni chłopcy z Brooklynu dali niezły koncert, jednak nie-fanom mógł się wydawać nudny. Brawa za kawałek Ultimate Satisfaction, kiedy twarz wokalisty naprawdę wyrażała ultimate satisfaction, i za ogólną radość z gry na żywo. Koncert utwierdził mnie w mojej opinii – to jest zespół grający wspaniały pop, zespół, który ma potencjał do doprowadzenia swojej muzyki na najwyższy, kosmiczny level popu, za jaki odpowiedzialni są np. AnCo czy Gang Gang Dance.

Shearwater (Niedziela, Główna)

Kto nie widział, co się dzieje na scenie, niech żałuje – abstrahując od tego, że muzyka tu naprawdę SAMA SIĘ BRONI, bo Jonathan Meiburg, podobnie jak zresztą Will Sheff, jest fantastycznym kompozytorem i wokalistą (no, tu może Will już nie tak bardzo...). Ciągłe krążenie instrumentów pomiędzy członkami zespołu, piękna basistka – przy czym obserwowanie jej gry było prawdziwą przyjemnością, dawno nie widziałam tak absolutnie niesamowicie rozbudowanej linii basu, fantastyczne solówki, perkusista, który wygląda jak członek Megadeth wypuszczony po miesiącu z Maksykańskiego aresztu, grał na klarnecie, a potem synchronicznie z basistką na cymbałkach, stadionowy wokal Jonathana, to był naprawdę najbardziej zróżnicowany występ pod względem muzycznym na całym festiwalu, zresztą widownia to doceniła, aplauz pod koniec koncertu był dużo większy niż na początku, szkoda tylko, że tak krótko, wiem, jaram się jak blant koncercie Marley'a.


2.

The Horrors (Piątek, Główna)

Właściwie sama nie wiem czego oczekiwałam od nich na żywo – rzeczywiście chwilami było nieco nudnawo, ale nowa płyta się broni i nowy, trochę złagodzony imaaaaż również. The Awesome Guy (Tom Cowan) sterujący elektroniką nie dość, że był „awesome”, to przede wszystkim WŁAŚNIE elektronika na tym koncercie robiła duże wrażenie. Choć obstaję przy zdaniu, że Scena Leśna była dużo lepiej nagłośniona niż Główna, to na tym występie dźwięk był bardzo dobry. Brakowało jedynie odrobiny kontaktu z publicznością, nawet nie werbalnego, ale jakiegoś gestu czy chemii.

Ta niestety rodzi się tylko w specyficznych, sprzyjających okolicznościach.

Darkstar (Niedziela, Scena Trójki)

Nieźle, ale bez szału, spodziewałam się czegoś duuużo lepszego.

Antiop Consortium (Niedziela, Leśna)

Na koncert Antiop Consortium wybrałam się zaraz po Flaming Lips, co teoretycznie powinno zmniejszyć poziom ekscytacji tym występem. Bynajmniej, okazało się, że reaktywowana grupa dała jeden z lepszych na całym festiwalu. Grube wobble, gęsta generyczna elektronika, automaty perkusyjne, do tego nietypowy jak na skład hiphopowy „podział pracy” - wszyscy grali muzykę i rapowali, w różnych proporcjach rzecz jasna, ale mimo wszystko. Epic Shit.

Kyst (Niedziela, Eksperymentalna)

To był moje drugie podejście do tego zespołu i znowu zakończone porażką. Jak płyta zaczyna się dobrym wejściem, to zaraz potem morale spada ci do zera, ale z uwagi na rzekomo fantastyczny koncert na Openerze postanowiłam dać im szansę. Wybaczcie chłopcy, ale nie będzie owijania w bawełnę. Może w skali Polski Wasza muzyka to coś świeżego, ale żyjemy w epoce globalizacji i w takim kontekście jest wtórna niczym debiut Surfer Blood. Ich przewaga nad Wami polega na tym, że przynajmniej nie są nudni.

Digital Mystikz (Sobota, Scena Trójki)

Spośród trzech dubstepowych wykonawców był to zdecydowanie najlepszy set. Brakowało jedynie większej ilości ludzi, którym wobble zżerałby wnętrzności, a połamany rytm wiercił dziury w komorach serca. Oprawa wizualna była fantastyczna: chmury dymu i światło wyłaniające jedynie zarys sylwetek Mistyków. Porządny, klasyczny, rozkurwiający poziomy świadomości dubstep.

Lali Puna (Sobota, Leśna)

Lali Puna była jedną z pierwszych moich elektronicznych wczesnolicealnych ekscytacji, która umarła śmiercią naturalną 2 lata temu. Nowej płyty nie znam, a na koncercie na pewno nie spodziewałam się, że będzie aż tak tanecznie – oczekiwałam raczej chilloutu pod Babcią Wierzbą. Scena Leśna miała świetne nagłośnienie, każdy dźwięk słychać było perfekcyjnie, a dźwięków tych było sporo, a i wokal, który zawsze trochę mnie denerwował, był niezbyt głośny.

Mew (Sobota, Leśna)

Nie za wiele mam do powiedzenia, po za tym, że było w porządku. Podobał mi się wygląd wokalisty i głos, który brzmi na żywo jak skrzyżowanie wokalu Sigur Ros i Sunny Day Real Estate.

A Hawk and A Hawksaw (Sobota, Scena Trójki)

Bardzo dobry występ, ale gdyby nie moja fascynacja śmigającymi wirtuozersko palcami skrzypaczki, byłoby na dłuższą metę jednak nudno i męcząco. Maska diabła otrzymuje nagrodę na Najfajniejszy Rekwizyt Sceniczny! Marzy mi się koncert orkiestry folkowej bądź jakiś mroczny tribal w lesie, przy ogniskach i zielonych lampionach i 30 osób grających i tańczących – wszyscy w maskach diabła.

Hey, hasn't your brain turned into scrmabled eggs yet, czyli Mouse On Mars. (Piątek, Scena Trójki)

Doborowa wiksa w najbardziej niepasujących warunkach, czyli białym dusznym i jasnym namiocie Trójki o godzinie 19. Takie stymulanty to moje stymulanty, było głośno, industrialnie i syntetycznie, błagam o jeszcze!

Fennesz (Piątek, Eksperymentalna)

Nagle wszyscy kochaja ambienty. Zrozumiałe, Fennesz to bóg, ale to powinno dać do myślenia organizatorom, że coś jest z tymi namiotami cholernie nie w porządku. Posłuchaliśmy przez 10 minut na zewnątrz i poszliśmy.

Lenny Valentino (Piątek, Główna)

I tak pierwszego dnia zagrał dla nas Artur Rojek, Papież Polskiego Niezalu. Nie spodziewałam się, że będzie aż tak dobrze. A było naprawdę świetnie, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, iż nigdy nie byłam fanką ani Myslovitz ani LV. Owszem, można zarzucać, że koncert był stuprocentowo dopracowany i dopicowany, ale przecież nie można było sobie pozwolić na TAKIM koncercie na żadne uchybienia. Lekki deszczyk i łagodna gra gitary akustycznej idealnie się ze sobą zgrywały (tak, to ten fetysz: I only want the time/To do one thing that I like/I want to get so stoned/And take a walk out in the light drizzle i Let's leave the sound of the heat for the sound of the rain/It's easy to sleep when it wets my brain/(...)So much of my mind that it spills outside). Bardzo, bardzo dobrze było.

I like my mic loud, czyli Raekwon (Piątek, Leśna)

Nagroda dla Najgorszeg Koncertu Festiwalu wędruje w ręce Raekwona. Beznadziejne nagłośnienie, zwłaszcza rzeczony mic był za głośno; kiepsko było słychać – i tak płytkie jak dziewczyna piłkarza – loopy (po jeden na piosenkę – coż za obfitość), jednominutowe kawałki. Nawet materiał Wu-Tang Clan się nie obronił. Raekwon zabił Ghost Doga. Ale dzięki za rozbawienie mnie tekstem z kawałka Ice Cream: chwila przerwy w muzyce i Fat-Is-The-New-Gangsta-Raekwon wrzeszcy do mikrofonu: Ice cold bitches melt down when in the clutch. Well, Imma soooooo fuckin meltin down.

Joker feat. Nomad (Piątek, Scena Trójki)

To był poprostu słaby set. Gdyby był fajny, to pierwsze 20 minut grania słabego jak barszcz house'u podczas gdy Nomad zmienił się z – i tak wątpliwego – mc'ego w barmana i robił Jokerowi driny z Jackiem Danielsem i colą, potraktowałabym jako zabawną rozgrzewkę. Jednak BYŁO słabo, a Nomad nadaje się JEDYNIE do polewania drinków.

The Flaming Lips (Niedziela, Główna)

Rozpocznę tak – jasne był to bardzo dobry koncert, festyn dla ludu nie robiony na taką skalę i w taki sposób przez nikogo innego. Wayne, jak wszyscy już wiedzą z jego twittera, to bardzo pozytywny gość. Ja, M. i K. eksplorujący odmienne stany świadomości byliśmy podekscytowani jak dzieci ideą sfruwających z nieba znaczków LSD i tabletek MDMA w balonach, a twarz Wayne'a na telebimie wyglądała jak z film Lyncha.

Sama nie wiem czyja to wina, zresztą wina pewnie po niczyjej stronie nie leży. Jednak Wayne i całe Flaming Lips wygladali na nieco zawiedzionych ospałością publiki. Do pewnego momentu z przodu musiało być szaleństwo, ale tam gdzie stałam, było raczej spokojnie, bez żadnej ekscytacji w rodzaju: „wziuwziuwziuwziuwziuwziu yay! Look I can be a helicopter!”

Pewnie jest kilka przyczyn, m.in. a) generalna ospałość Polaków b) generalne nastawienie raczej na słuchanie niż na bezpretensjonalną zabawę - nie tylko Polaków, ale ludzi przyjeżdżających na off c) Nie AŻ TAK ogromna popularność The Flaming Lips jak na Zachodzie d) Drogie piwo, a do tego niemożność wniesienia go na teren festiwalu?


3.

The Very Best (Niedziela, Scena Trójki)

Palmy, bauns, hawaii, Yeasayer i M.I.A. Kolejny koncert, który powinien być na innej scenie, a pozycja w timetable'u chybiona. Zdecydowanie scena na otwartym powietrzu i mógł odbywać się nawet dużo wcześniej. To nie ciężka elektronika, do której najlepiej wiksuje się naprutym, w gęstym powietrzu pełnym ludzi, dymu, narkotyków i laserów, tylko pozytywne elektroniczno-etniczne granie, do tego się tańczy lekko i łatwo przy ostatnich promieniach zachodzącego słońca. Aye?

Casiokids (Niedziela, Leśna)

Kilka kawałków przesłuchanych wywołało u mnie odruch wymiotny, lecz 10 minut występu powstrzymało wzbierający refluks. Sympatyczny zespół, bardzo sympatyczny koncert. Świetnie nagłośniony, podobnie z resztą jak Lali Puna i jak zwykle plus za radość z grania.

Pulled Apart By Horses (Niedziela, Leśna)

Siedziałam sobie w ogródku piwnym i sobie oglądałam, wygrzewając sobie włosy w słońcu. Nic ciekawego, ale pewnie pod sceną było fajnie.

Radio Dept. (Sobota, Scena Trójki)

W porządku, choć przypominali mi trochę brzmieniem Delphic. Słucham ich właśnie i nawet hypem daje lepsze dźwięki, nie wiem czy była to kwestia nagłośnienia czy artystów.

Tunng (Sobota, Leśna)

Koncertu słuchałam jednym uchem, uprawiając boski chillout pod Babcią Wierzbą, ale to jedno ucho wydawało się bardzo zadowolone z tego, co do niego docierało. Fajne dźwięki, fajne melodie, zajawiłam się.

Dam Mantle (Sobota, namiocik)

Dam to mój nowy ulubiony producent elektroniczny, zagrał niesamowity blend wszystkiego – dubstepu, glitchy, abstrakcyjnego hiphopu, ambientu i innych okolic muzycznych.

Prawatt & Mirna Ray (Sobota, Eksperymentalna)

Widziałam 3 – ale za to długie! - utwory, podobał mi się tylko jeden, kiedy ciemnowłosa wersja Brendana Canninga i zarośnięty gitarzysta zaczęli generować, mieszać, kręcić pokrętłami i suwać suwaczkami.

Zu (Piątek, Eksperymentalna)

Ta pierwszoligowa napierdalanka po uszach, której nie jestem w stanie słuchać do śniadania co rano, była jednym z najlepszych występów na festiwalu. O tym odpowiednio zaserwowanym drenażu mózgu lejbel "włoski metal" mówi tylko z jakiego kraju pochodzi ów zespół.

4.

FM Belfast (Sobota, Scena Trójki)

Gdy przedfestiwalowo się dokształcałam, byłam pozytywnie zaskoczona tym zespołem, spodziewałam się zupełnie innej muzyki. A teraz pluję sobie w brodę, że nie zdążyłam na ich występ. Wszyscy znajomi, WSZYSCY, którzy byli na ich koncercie uważają teraz, że przegrałam w życie.

Tune-Yards (Niedziela, Eksperymentalna)

Podobno było równie zajebiste.

Dum Dum Girls (Niedziela, Scena Trójki)

Żałuję, że nie poszłam, to trzeci z rzędu przegapiony ich koncert, jednak Shearwater ważniejszy.


Moje ulubione elementy relacji z festiwalu, czyli podsumowanie, rankingi i wytykanie błędów i absurdów organizacyjnych w drugiej części, coming soon.


PS. Ekipo musicspota, utracenie dużej części wpisu z powodu zakończenia się sesji jest nad wyraz wkurwiające, ale pewnie nic z tym się zrobić nie da.

 


Z okazji offa o dalekiej przyszłości

2010-08-05 17:17:17


Chciałam napisać notkę o kilku ostatnimi czasy odkrytych zespołach, gdy zdałam sobie sprawę, że to jest absolutnie bezcelowe na kilka dni (z powodu prokrastynacji już na jeden dzień) przed Offem. Zwłaszcza, że wielu, także ja, robi muzyczny rachunek sumienia. Toteż obiecuję dostarczyć wam tej rozrywki w programie Gotuj z Pasc... Słuchaj z Pro zaraz po pełnej ognia relacji z Katowic. Tymczasem zaś zapraszam do lektury pełnego entuzjazmu, wiejskiej podjary i naiwnej wiary w tożsamość myśli moich i Artura Rojka tekstu na temat przyjemności. I miejmy nadzieję, że te nas w przyszłości spotkają. Dlatego będzie o zespołach, które chciałabym kiedyś zobaczyć na żywo na Off Festival.

Zacznę od artystów oczywistych, od zbiorowego pre-orgazmu, który ich ogłoszenie by wywołało (a właściwy, rzecz jasna, na koncercie):

  1. Gang Gang Dance. W tym roku nowa płyta!

  2. Patric Wolf. Wprawdzie młodzieńcza ekscytacja jego muzyką bezpowrotnie minęła, ale nie przestałam go kochać.

  3. The Decemberists. Jw.

  4. Animal Collective. Bo nigdy za wiele.

  5. Beach House. Bo pozostał niedosyt.

Na dokładkę kilku artystów gromadzących nieco mniejsze rzesze wyznawców. Dopasuj następujące kategorie do poniższych zespołów (jedną literkę do jednej cyferki - nagrody czekają!): a) przepalony król plaży b) potomek Psychozy c) magiczne gołębie d) alicja w krainie czarów e) druga płyta ma okładkę w stylu "pick a bad photo apply a vintage effect write sth in helvetica" f) trola sausage g) wikipedia mówi, że dziwni ludzie pomagali im przy nagrywaniu debiutu, np pan z Sun O))) i modelka h) młodzi nie-gniewni, a raczej ironiczni oraz piękni i fatalistyczni i) umieranie jest spoko

  1. Los Campesinos!

  2. The Big Pink

  3. Elvis Perkins

  4. Ra Ra Riot

  5. Zola Jesus

  6. Wavves

  7. Janelle Monae

  8. Here We Go Magic


No i jeszcze Washed Out.

Kilku fchuj mało znanych, których nikt nie zaprosi:

  1. Dance Gavin Dance. Chociaż wolałam poprzedniego wokalistę.

  2. John Maus. These homosexuals and they're not going to hell! Paupaupaupaupaupaupaupau!

  3. Heroin and Your Veins. Gdyby heroina dryfująca w żyłach wydawała dźwięki, to brzmiałoby to właśnie w ten sposób. Boję się, że wywarłby ten koncert na słuchaczy wpływ analogiczny do tego, jaki miała publikacja Cierpień młodego Wertera na osiemnastowieczną młodzież.

  4. Może jeszcze na deser przydałyby się okultystyczne smaczki w postaci White Ring z polewą oOoOO. Ale nie wierzę, nie będzie; kto tam by słuchał tych trójkątów.

A jakich wykonawców Wy byście chcieli? Wpisujcie miasta! :DD

Na koniec stawiam dychę, że w przyszłym roku będzie Magnetic Man.

 

PS. W planach prowadzenie statystyk – ilu mężczyzn będzie prezentowało classy hipster pedophile look. 

i used to be borign nau i have a moustache

 

 

nooooo, właściwie, to tylko pretekst, po prostu chciałam sobie walnąć obrazek w poście.

 


Irytuje mnie plaga wpisów konkursowych na Audiorivera.

2010-07-31 02:27:45

Jak w temacie. Ja rozumiem, że to reklama symbiotyczna, ale dobrze, że konkurs już się skończył. 

 

Bawcie się dobrze, kicie, pozdrówcie ode mnie Ellen, Richiego, Plasticiana, Magdę, Kierana i Panów z Simian.

 

Dedykacja (bo Udachi na AR pojawić się prędzej czy później musi):

And get more spaced out than Neil Armstrong ever did!

 

<patos> Off i Audioriver odbywające się w ten sam weekend wbijają bolesny kolec w moje muzyczne gusta. </patos>

PS. Czy to nowa polityka firmy, że nie mogę wykasować - również nie przeze mnie dodanych - tagów: "kasabian" i "Polański"?

komiczne.


Let's have a pow wow 2

2010-07-29 00:11:23

 

Bowiem pierwotnie właśnie takie rytuały – jakkolwiek istotne – były jedynie środkiem by wytworzyć określony stan ducha, pozwalający na bezpośrednie połączenie z różnie definiowaną siłą wyższą i/lub wspólnotą. Stąd tak ważne jest jego, do pewnego stopnia, sformalizowanie i przestrzeganie reguł nim rządzących. Lecz koniec końców osiągnięcie pewnego mistycznego poziomu istnienia zachodzi absolutnie indywidualnie. Sądzę, że to, do czego dążono pierwotnie to – tłumaczone dość dwuznacznie na polski jako „przeżycie szczytowe” -  tzw. peak experience zdefiniowane przez, znanego wszystkim, wpływowego psychologa Abrahama Maslowa.

 

 

Takie jest wewnętrzne zadanie religii czy obrzędów bez ich usystematyzowania jako religia, a tym bardziej - BEZ ich uzewnętrzniania, czyli tworzenia takich zdoktrynalizowanych reguł presji społecznej, jakie istnieją we współczesnych religiach. Oczywiście bez tej doktrynalizacji niemożliwe byłoby zdobycie takiej masowości przez współczesne religie dominujące; coś za coś. Co chciałam podkreślić, to podobieństwo przeżyć związanych ze słuchaniem muzyki, przede wszystkim na plenerowych festiwalach muzycznych, i ich analogia do tych towarzyszących obrzędom religijnym. Takim jak pow wow.

 

 

Konkludując – kwestia pow wow była raczej tylko pretekstem dla ukazania tego zbliżenia, tego co pozwala na wytworzenie takich, a nie innych przeżyć. Takich, które są na pewno bardziej wartościowymi i bardziej spajającymi człowieka wewnętrznie i człowieka z otaczającą go wspólnotą ludzi. Ponieważ, jak mniemam, ludzie biorący udział w festiwalu muzycznym - nie każdym zresztą - są pod wieloma względami bardziej wspólnotą niż jakakolwiek grupa społeczna; na krótki, wypełniony intensywnymi doświadczeniami i emocjami czas, obcy sobie w większości ludzie integrują się wokół wspólnego celu - dobrej zabawy i doznawania muzyki.

 

 

Festiwal ma być więc bardziej nawiązaniem do tradycji pow wow czy szamańskich, byłby jej rozwinięciem i twórczym przeniesieniem pewnych idei wiążących podobne tradycje na grunt współczesny, ale zarazem czymś zgoła innym. Kontynuacją istniejącej, ale do tej pory w żaden sposób formalnie nie zdefiniowanej atmosfery towarzyszącej plenerowym – i niewielkim, jak sądzę – festiwalom. Przełożenie tej ogólnej idei spajającej rytuały, które nie zostały zagarnięte i uzewnętrznione w procesie tworzenia się masowych religii.

 

 

Nie mówię, że to miałoby być na serio, bo wcale nie, w każdym razie nie dla mnie. Chodzi tu raczej o spotęgowanie dobrej zabawy poprzez nadanie jej charakteru poniekąd religijno-rytualnego, a w ten sposób wytworzenie w samych uczestnikach odpowiedniego nastawienia, nastawienia do mocniejszego, intensywniejszego przeżycia takiego wydarzenia i emocji związanych ze wszystkim wokół. Trochę jak wciągnięcie częściowo znieczulonej na cokolwiek współczesnej społeczności, zwłaszcza miejskiej, w powrót do niemal dziecięcej wrażliwości bodźce. Na ten krótki czas próby pokonania, niemożliwej na dłuższą metę rzecz jasna, tendencji do atomizacji, krytykanctwa, narzekania, poprzez wspólnotową celebrację chwili obecnej.

 

 

Nie ukrywam, że w takich przeżyciach pomagają określonego rodzaju substancje psychoaktywne, z resztą nawiązania ideowe do chociażby kultury rave, południowoamerykańskiej, czy szamańskiej w ogóle, są chyba dość widoczne. Także istnienie określonych zasady jedynie wewnątrz festiwalu, tworzących odrębną rzeczywistość w opozycji do tej istniejącej po za murami festiwalu. Wewnętrzny podział na sceny i podział wewnątrz każdej ze scen są trochę odpowiednikiem stref występujących na pow wow - strefa tancerzy, podium, strefa bębnów i tym podobne (nie wiem czy jakiś innych rytuałach można coś takiego znaleźć). Wskazane też są inne elementy spajające wspólnotę festiwalową, które w dużym stopniu już istnieją - odrębna waluta, odpowiednie stroje. (Na "lans" można narzekać, ale prawda jest tak, że wszyscy się w pewnym stopniu "lansują". Doprawdy, opanować się niektórym radzę z tym marudzeniem. Najwięksi właśnie lansiarze i trendsetterzy psioczą na forach i w szałtboksach na last.fm). Zresztą, sam fakt opaskowania ma silny, choć niezamierzony, wymiar symboliczny. Pomaga w tym także określonego rodzaju muzyka i tu zbliżamy się do klu programu, bowiem to musi być muzyka, która kojarzy się z właśnie takimi etnicznymi wydarzeniami, która brzmi tajemniczo i mistycznie. Muzyka world i do niej nawiązująca, a równocześnie industrialna, z których wiel mało komu znanych artystów inspiruje się muzyką etniczną i tribalową. Ale też z pewną dozą eksperymentalnej i tanecznej elektroniki, shoegaze'ów, post-rocków, syntetycznych acid house'owych bitów, witch house'owych okultystycznych performance'ów, letnich i radosnych surf rocków i chillwave'ów. W gruncie rzeczy - amalgamat, podobne pomieszanie, jakim ideowym pomieszaniem jest zlepiony w całość taki festiwal, który myśląc na głos (pisząc na głos) przedstawiłam.

 

 

Podkreślić chcę, że to jest tylko dookreślanie tego, co już w pewien sposób istnieje na wydarzeniach muzycznych w ramach niepisanego paktu. Marzy mi się jedynie zwiększenie możliwości doznania pewnych aspektów muzyki, wspólnoty i własnego indywidualizmu, stworzenie środowiska jeszcze bardziej przyjaznego i pozwalającego na przeżycie szeregu mistycznych doznań, aż po przeżycie szczytowe, poprzez wykreowanie atmosfery za pomocą takiej - nie owijając w bawełnę - zabawy w rytuał. Poczucie czegoś jeszcze fajniejszego od atmosfery świąt, która bezpowrotnie uciekła wraz z dzieciństwem.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

(tytuł notki zaczerpnięty z tej grupy na last.fm)

 

 

 

 

 


Let's have a pow wow

2010-07-28 00:47:47

 

Sprowokowana nieco komentarzem youthless pod moim tekścikiem na temat Prince Rama of Ayodhya, postanowiłam urzeczywistnić jej prośbę i sprokurować playlistę na imprezę zwaną pow wow. Ale najpierw... krótki wstęp. Ok, wcale nie taki krótki. I dość chaotyczny. I zdecydowanie zbyt osobisty. 

 

Pow wow jest konceptem po pierwsze obcym naszemu kręgowi kulturowemu, po drugie niezbyt też znanym, w przeciwieństwie do powiedzmy analogicznych imprez przybyłych do nas z krajów anglosaskich, np Halloween.

Posługując się dalej przykładem Halloween: w wyniku bezlitosnej eksploatacji przez globalną kulturę konsumpcyjną, straciło ono cały towarzyszący mu mistyczny nimb, który otacza wszystkie pogańskie święta. Święta, często z różnymi domieszkami tradycji wczesnochrześcijańskiej, celebrują potęgę natury, cykl życia i siłę pierwotnej wspólnoty. Rzecz jasna, fascynacja współczesnego człowieka... w porządku, koniec z próbą obiektywizacji wypowiedzi za pomocą takich zwrotów. Od tej pory nie wypowiadam się w niczyim imieniu. Rzecz jasna, MOJA fascynacja pogańskimi rytuałami ma wiele wspólnego z mitologizacją pierwotnych społeczeństw. Jednak mitologizacja nie bierze się znikąd, owe święta i obrzędy zawierają coś niesamowicie pociągającego we współczesnych czasach dla kogoś takiego jak ja, kilka aspektów, które mogą otrzymać nowe znaczenie w kontekście współczesnej kultury, zwłaszcza zachodniej kultury wielkomiejskiej.

Z krótkiej dygresji zrobiła się długa (blog sternowski, hahahaha!) i nie do końca wspólna z tematem, ale do przekazania tego, co chcę, potrzebne jest skrócone opisanie idei przyświecających takim rytuałom jak pow wow, jego ewolucja w obecnych czasach i zaznaczenie kontrastu pomiędzy dawnym a dzisiejszym obrzędem oraz jak może on zostać wykorzystany w kulturze współczesnej.

Podczas gdy u nas temat pow wow jest zgoła nieznany, to jednak w Stanach Zjednoczonych jest, naturalnie, rzeczą stosunkowo powszechną. Pow wow bowiem to amerykańska tradycja celebracji plemiennej, odgrywająca rolę integrującą, religijną i kulturową. Niegdyś organizowane cyklicznie przez plemiona i zamknięte dla obcych, obecnie pow wow są otwarte dla wszystkich nastawionych przyjaźnie i chętnych do poznania kultury Indian. Na celu ma to przede wszystkim upowszechnienie wiedzy na temat rdzennej kultury Ameryki Północnej i, wbrew pozorom, nie jest to do końca taka impreza, jakbyśmy sobie to chcieli wyobrażać i jak - przyznam - do pewnego czasu ja sobie wyobrażałam. W każdym razie, na pewno nie dla przybysza z zewnątrz, ponieważ wtedy wolno ci być co najwyżej biernym obserwatorem, zachowującym szacunek i dystans, a wszelka inicjatywa kontaktu wychodzi ze strony uczestników. Zachodzi tu typowa korelacja – wiadomo, ginąca w dobie globalizacji kultura otwiera się na dominującą nację, z którą jest juz praktycznie rzecz biorąc zasymilowana, zaledwie płynie gdzieś na marginesie. Coś za coś – Indianie chronią swoją kulturę pokazując ją innym, ale traci ona na tym samym swój wewnętrzny charakter. Bo to, co dotychczas było silnie indywidualnym przeżyciem mistycznym, zostaje z tego odarte. Choć ciągle jest elementem kultury, zintegrowanym z systemem społecznym i kategoriami myślenia, czymś niejako oczywistym dla danej społeczności, nie posiada już swojego magicznego wymiaru. Mamy więc opozycję - uczestniczących w pow wow członków plemienia i obserwatorów. 

Kluczowy jest dualizm, który chcę unaocznić: w ojczyźnie tej tradycji, pow wow zmienił się z mistycznego, gnostycznego, religijnego przeżycia połączenia ze wspólnotą i naturą w obrzęd, show propagujący kulturę indiańską. Nie chcę tutaj wartościować, jednak wszyscy zdajemy sobie sprawę, że pierwotny charakter tego wydarzenia został zatracony i w pewien sposób zracjonalizowany, wyzuty ze swojego mistycyzmu. Choć idee są pozytywne, to modernizacja tego ceremoniału jest użytkowa i stuprocentowo nastawiona na funkcjonalnizm w zakresie globalnym. Analogiczne do tego może być przekonanie dużej części tolerancyjnie nastawionych agnostyków i ateistów, do których i ja się zaliczam, iż religia to jedna wielka bzdura, lecz pełni (i co do tej części zgadzają się chyba wszyscy badacze zajmujący się naukami społecznymi i nie tylko oni) ważną funkcje społeczną, zapobiega anomii, rozpadowi społeczeństwa za pomocą kształtowania norm i wiązania wspólnoty wokół pewnej tożsamości. Podobna racjonalizacja i zmiana celowości podobnych rytuałów została przeprowadzona właśnie przypadku pow wow, tylko na innej zasadzie.

ALE. W oczywisty sposób wiele elementów kultury pierwotnej, pogańskiej czy wczesnochrześcijańskiej nie ma absolutnie nic wspólnego z współczesnymi rytuałami w religiach dominujących. Kluczowym dla zrozumienia różnicy są nie odmienne cele wyszczególnionych tu dwóch biegunów, albowiem cel ogólny jest podobny – zjednoczenie z siłą nadprzyrodzoną.

Jednak we współczesnych obrzędach za wiele wagi przykłada się do reguł i obrzędu jako takiego. Dosłowny przerost formy nad treścią. Jedna z dwóch funkcji religii - poza umożliwieniem zjednoczenia się z bogiem - funkcja integracyjna została doprowadzona do granic absurdu. Jedność i nadrzędność wspólnoty stała się celem najwyższym i niszczącym indywidualizm jednostki, także indywidualizm w wewnętrznym przeżyciu mistycznym, a tym samym pozwalając na sztuczność w tej wspólnoty powstawaniu i kontynuacji. (Oczywiście, nie mówię, że to nie istniało i nie istnieje w plemionach pierwotnych i obecnych plemionach nie zeżartych przez współczesną kulturę dominującą. Nie mówię, że na tym drugim biegunie nie istnieją obrzędy bezsensowne, brutalne, głupie, robione tylko dlatego, że tak nakazuje tradycja; tu sztandarowym przykładem jest obrzezanie kobiet. O tym trzeba pamiętać, ale ten tekst jest o pow wow i analogicznych obrzędach występujących w innych kulturach).

Tekst został podzielony, bo wywaliło serwer. srsly, tak naprawdę wierzę, że nikomu się nie chce czytać niczego, jeśli jest zbyt długie, więc podzieliłam.


Jak zdobyć mężcz... Jak ocenić koncert - subiektywny poradnik dla laików.

2010-07-16 00:35:01

 

Czyż wszyscy nie chodzimy na koncerty i nie lubimy ich oceniać? A zwłaszcza – czyż wszyscy ludzie nie uwielbiają wszelkiego rodzaju klasyfikacji, które skrzętnie przyswajamy od dnia narodzin, a obecnie pod okiem wykładowców? Przez ludzi – dla ludzi. Bo zawsze dobrze jest poczytać sobie o zjawisku – jak jest podzielone, opisane modelem, scharakteryzowane za pomocą teorii i zatabelkowane w schemat. (By potem odkryć, że jednak się w tym schemacie nie mieści).

Lista czynników składających się na ocenę koncertu.

  1. Czynniki obiektywne:

    1. Przygotowanie techniczne ze strony zespołu.

    2. Przygotowanie techniczne ze strony organizatorów.

    3. Granie nowych wersji utworów.

    4. Improwizacje.

    5. Solówki.

    6. Zaangażowanie całego zespołu w koncert.

  2. Czynniki obiektywne/subiektywne:

    1. Interakcja z publicznością lub jej brak. 

      Czasami interakcja przebiega tak nieudolnie, że spędzamy koncert w oczekiwaniu na to, kiedy muzycy się zamkną i zaczną robić swoje.

    2. Czy zespołowi sprawia przyjemność gra – na instrumentach i dla konkretnej publiczności. 

      W tym ostatnim często duże ma znaczenia symbiotyczny charakter relacji artysty i widowni. Zazwyczaj, jeżeli widownia się cieszy, to artysta się cieszy, więc widownia też się cieszy, następnie artysta się odcieszuje i tak w kółko.

    3. Czy grają dobrą muzykę. 

      Jest ten wyznacznik zaklasyfikowany jako obiektywny/subiektywny, ponieważ nawet zespół grający chujową muzykę, może dać dobry koncert, podobnie jak zespół grający muzykę świetną – dać beznadziejny.

      Niektórzy mogą argumentować, że „muzyka powinna bronić się sama”, jednak jeżeli nie jesteśmy: psychofanem/muzykologiem/muzykiem znającym się na rzeczy, raczej nie wyjdziemy z występu zadowoleni. 

      Natomiast absolutnie może taka forma występów wystarczać na dwóch, określmy to, gatunkach koncertów. Po pierwsze: na koncertach muzyki klasycznej, kameralnych, soulowych, niektórych jazzowych i tym podobnych muzycznych okolicach. Po drugie: muzyka eksperymentalna, także eksperymentalna electronica, ambient, mnml, glitch oraz – generalnie – dj sety.

  3. Czynniki subiektywne

    1.  
      1. W jakim jesteśmy nastroju.

      2. Co piliśmy i/lub zażywaliśmy i/lub paliliśmy.

      3. Czy znamy zespół/jesteśmy psychofanem (i w takim przypadku - czy grają utwory, które znamy i lubimy)...

      4. ...A jeśli nie, liczy się nasze nastawienie do tego rodzaj muzyki.

      5. Czy lubimy instrumenty wykorzystywane na koncercie.

        (moje fiksacje: saksofon, syntezator, gitara basowa)

      6. Czy występują niesprzyjające/sprzyjające okoliczności zewnętrzne: zimno, gorąco, duszno, depczący i lepcy ludzie, spadają nam spodnie i czy w ogóle widzimy, co się dzieje na scenie.

      7. Czy występują niesprzyjające/sprzyjające okoliczności fizjologiczne: pragnienie, chce się sikać, głód, jesteśmy zakochani bez wzajemności/z wzajemnością, jesteśmy pierdolnięci.

  4. Czynniki nadprogramowe (mianowicie, jeżeli koncert jest zajebisty, stopień bossostwa jeszcze wzrasta. Natomiast występujące samoistnie, bez chociaż kilku punktów powyższych, mogą pogłębić nudę i poziom żenady):

    1. Dobór instrumentów i umiejętność ich obsługi (zakwalifikować ten podpunkt można także jako czynnik obiektywny/subiektywny).

    2. Dodatkowy performance, tworzący kompletną całość z wizerunkiem zespołu. Dodatkowe plusy, jeżeli performance ma jakieś spójne przesłanie, lub wręcz przeciwnie – jest absurdalny. (prywatnie: plus 10 za wykorzystanie właśnie absurdu, groteski i makabry)

      Dodatkowy performance może być też słaby/niedobrany/żałosny/stanowiący desperacką próbę przekonania nas, że ten zespół jest fajny.

    3. Naturalny talent sceniczny wykonawców: charyzma, ruszanie bioderkami, skakanie, tańczenie, tarzanie się po scenie z gitarą, rozkurw instrumentów, skakanie w tłum, mizianie fanów. Powyższe mogą być także wykorzystywane nawet, jeżeli wykonawca owego talentu nie posiada, ale żyje w złudzeniu, iż "tak powinna się zachowywać rockstar. Wtedy będę fajny i wszyscy będą mnie kochać". MYLI SIĘ.

    4. Aparycja wykonawców, która nie ma wiele wspólnego z koncertem, ale wbrew dobitnym zaprzeczeniom odbiorców, wpływa na naszą jego ocenę. 

      A więc: piękni chłopcy z rozwichrzoną grzywką, gorące indie laseczki w kwiecistych sukienkach, ale też ekstrawagancki i nietypowy wygląd. Ponadto, jeśli artysta jest brzydki jak nie wiadomo co, także mocno zapisuje się w naszej pamięci i wcale nie negatywnie.

    5. Zagranie fajnego coveru.

Na zakończenie – mam nadzieję, że wspominanie o tym nie jest potrzebne – ale jednak pamiętajcie o uwzględnieniu różnic między różnymi gatunkami muzyki. Od artystów rockowych możemy się spodziewać rozkurwu instrumentów, od punkowych – skakania w tłum, od południowoafrykańskiego pseudorapu – pseudorapowania, dobrej imprezy i rozdziewających się niewiast. Od dja kręcącego mnml techno – kamiennej twarzy i rycia nosem w suwaczkach, a od orkiestry kameralnej po prostu gry na instrumentach, tym razem bez prób rozbawienia publiki anegdotkami z trasy koncertowej po Australii.

PS. zastanawiałam się też nad sprezentowaniem wersji poważnej tego tekstu, która brzmi: "srsly, who cares? mają napierdalać."

 

Komentarzy: 5 Nie dodano tagów

« wróć 1 2 3 czytaj dalej »
Logowanie
Zapamiętaj mnie
Bezpieczne logowanie (SSL)
Zapomniałem hasła
» zarejestruj się!