Nie jesteś zalogowany

muzyka vs. alterart

2010-07-12 03:52:58

 

Czyli muzyczne i niemuzyczne osobiste wrażenie zebrane na lotnisku Babie Doły, gdzie tego roku trudno było o powielanie zeszłorocznej argumentacji openerowiczów-obcokrajowców: "skoro line-up niewiele różni się od festiwali na zachodzie, a cena dużo niższa, to po co przepłacać?".

Wstęp

Decyzja wyjazdu do Gdyni na całe 4 dni została podjęta spontanicznie na tydzień przed Heinekenem, bo oficjalny plan pięcioletni zakładał wyjazd na jeden dzień (piątek, Pavement!). Nie będę sie rozpisywać na temat wspaniałych warunków mieszkaniowo-sanitarnych na polu namiotowym, bo jakie są każdy doświadczył bądź zasłyszał. Na wstępie potrzeba jednak kilku uwag co do ogólnej organizacji i logistyki, a w tej kwestii AlterArt ewidentnie wysnuł pożyteczne wnioski z zeszłorocznego festiwalu. Zamiana Sceny World i Tent, budząca irracjonalne i absurdalne protesty (psychologia tłumu), była nieprzypadkowym działaniem mającym rozładować ów tłum (o ironio); podobnie zwiększenie odległości pomiędzy wszystkim, rozłożenie dodatkowych barierek przed Mainem itd.

Podobna kwestia tyczy się – albowiem i tu pojawiał się zarzut, skądinąd słuszny – znacznie mniej „gwiazdorskiego” line-upu w porównaniu do edycji w 2009 roku. Tu także celem było zminimalizowanie tłumów, takich jak na koncertach Placebo czy The Prodigy; skąd więc podwyżka cen biletów? Tego już dobrą wolą organizatorów wytłumaczyć się nie da.

Dzień 1

Widziane w całości:

Yeasayer

Aby nie owijać w bawełnę, zastrzegam, że oczywiście nie mogę się powstrzymać od porównań Open'era z Primaverą, choć – szczerze – w większości kwestii nie ma nawet powodu, aby do takowych przystępować. Jednak z tych dwóch zespołów, które grały i tu i tam – a więc Pavement i Yeasayer – oba według mnie wypadły troszeczkę lepiej na Open'erze (proszę nie gapić się takim zbaraniałym wzrokiem w monitor, jestem tak samo zaskoczona; zaznaczam, że to jest tylko troszeczkę i z pewnością spowodowane raczej bardzo nieobiektywnymi czynnikami).

Po pierwsze na Yeasayerze nie było zaćpanych fanów, których tolerować można jedynie na rave'ach z prawdziwego zdarzenia, uskuteczniane było co najwyżej kulturalne podpalanie w sympatycznej atmosferze. Nagłośnienie co prawda gorsze, ale nikt przynajmniej mi w odbiorze koncertu nie przeszkadzał. Odniosłam też wrażenie, iż więcej było zabawy z dźwiękiem, więcej rozbudowanych wstępów do piosenek, które przynoszą mi o tyle dużo frajdy, że mogę zgadywać, co to za piosenka będzie (tak jak to było w przypadku Chidren, kiedy mój zmysł antycypacji osiągnął poziom niemal mistyczny, napędzany chyba narkotyiem z Diuny i od pierwszego uderzenia perkusji wiedziałam, o który kawałek chodzi - to był mój osobisty win). Nie zagrali Love Me Girl - rozumiem, że można się zmęczyć graniem jakiejś piosenki, o którą wszyscy ich proszą, bo zaczynam dochodzić do wniosku, iż właśnie dlatego nie zagrali jej ani na Primaverze ani na Openerze.

Tricky

Był to drugi raz kiedy widziałam Tricky'ego, po 2008 roku w Paryżu. Nie oceniłabym tego koncertu jako zły, bo zbyt rozciągnięte i nużące w niektórych momentach kawałki, rekompensował naspeedowany Tricky i gra blondwłosej basistki. Publiczność wydawała się zahipnotyzowana rzucającym się do mikrofonu Trickym; i choć mi również, nie ukrywam, się podobało, to jednak czegoś zabrakło, zabrakło tej charakterystycznych dla jego muzyki cudownie warstwowych, polifonicznych dźwięków, zwłaszcza na początku trudno było to wyłapać (dźwiękowcy, grrr). 

Odniosłam ponadto wrażenie - i nie dotyczy to tylko koncertu Tricky'ego, tylko w ogóle niektórych koncertów, że Ziółkowski rozmawia sobie z artystami i ich menedżerami i rzuca niby mimo chodem - "słuchajcie, ale może byście postawili trochę bardziej na gitary, bo Polacy lubią rocka i chcieli by usłyszeć takiego gitarowego grania trochę więcej, bardzo możliwe, że inaczej to im się może nie spodobać... ale nie, nie, nie mówię, przecież, że wyjdą z koncertu czy coś, tak  ogóle to grajcie co chcecie, ja przecież nic NIE sugeruję"

Groove Armada

Nie znam nowej płyty Groove Armady, ani szczerze mówiąc wnikliwie całej ich dyskografii, a koncert zeszłoroczny w Pomarańczowej Warszawie był raczej dla mnie rozczarowaniem niż przyczynkiem do ekscytacji, tym niemniej w Gdyni sprawdzili sie dużo lepiej. Nie wiem też, czy to utwory z nowej płyty to te, które przeplatały oldschoolowe house'owe brzmienie z nowoczesnym ciężkim bitem, zaskarbiającym sobie pisk warszawskiej „electro-posthitlerowskiej-młodzieży”, jakkolwiek brzmiało to świetnie przemieszane ze starszymi hitami. Wokalistka - jak zawsze chyba - niezawodnie rozkręcała show i publikę, a ogólnie cały koncert wypadł raczej na plus.

Widziane fragmenty:

Pearl Jam

Z daleko podglądnęłam sobie kilka kawałków Pearl Jam, gwiazdy dnia pierwszego (znowu nie przypadkowe jej ustawienie właśnie na czwartek! Nie zapobiegło to jednak katastrofalnemu korkowi prawdziwie zapobiegliwych fanów wpadających na ich koncert w ostatniej chwili i ich zderzeniu ze skandalicznie nieprzygotowaną obsługą). Trudno mi się wypowiadać, bo ani ich muzyki nie znam dobrze, choć brzmią na płycie nieźle (nadrabianie zaległości w drodze!) i ewidentnie nieźle też sprawdzali sie na koncercie. Z relacji naocznych psychofanów - było fantastycznie.

Dzień 2

Widziane w całości:

Die Antwoord

Wszystkie zarzuty rzucane w stronę Die Antwoord są bezpodstawne; że wulgarni? Że gówniana muzyka? Że więcej skaczą, pseudorapują, klną i się negliżują niż robią muzykę?

A zaświtało w głowach, że może o to chodzi? W XXI wieku, kiedy już nic nas nie szokuje, kiedy mało kto takie próby szokowania podejmuje, mamy performance odwółujący się do tradycyjnych szokowania metod: nagości, wypróżniania, wulgarności i gwałcenia naszych uszu. Nie można tego koncertu rozpatrywac w innych kategoriach, a w tych na pewno swoje zadanie wykonał. Publika była rozwiksowana (szkoda, że nie grali później i na jakiejś otwartej scenie; Ziółkowski zapewne aż tak daleko w szokowaniu pójśc nie chciał) i rozbawiona, wszyscy się dobrze bawili. To wszystko jako całość było bardzo satysfakcjonujące i jedyny koncert, w którego przypadku - mimo, że mi się podobał - nie żałowałam, iż nie trwał dłużej.

Klaxons

Trudno nie mieć uczuć mieszanych w stosunku do zespołu, który tak drastycznie zmienił wizerunek; niewiele już pozostało z estetyki „newrave'owej”, tak jakby chłopcy z Londynu chcieli usilnie odciąć się od tego joke genre i pokazać, że dojrzeli. I może tak jest istotnie, co ewidentnie dopasowane jest do nowych utworów - całkiem udanie brzmiących na koncercie. Jednak koncert wydawał się bardziej udany dlatego, że wygłodniali fani – i ci którzy w zeszłym roku pojawili się na Vena Music Festival i ci którzy go ominęli, reagowali fantastycznie; nie dlatego, że muzycy dali jakiś wybitny koncert. Było w porządku, ale żeby szał? Niespecjalnie.

Pavement

Moja ocena tego koncertu, co już oczywiście wiedzą wszyscy, nie jest przesadnie obiektywna, ale mimo to mam wrażenia jeszcze lepsze niż z Primavery. Co nie zmienia faktu, że wydaje się, iż Stephen Malkmus był nieco zawiedziony frekwencją – choć spod sceny wydawało się, że jest baaaaaaaardzo dużo ludzi, ci którzy stali z tyłu twierdzą, że było niewiele, porównując do innych koncertów w namiocie.

No cóż, Pavement nigdy nie trafił do Polski w taki sposób, jak trafił na zachód, trzeba pamiętać, że rozpadli się tuż przed początkiem zapóźnionego rozwoju takiej kultury muzycznej, jaką oglądamy współcześnie  w Rzeczpospolitej. 

Jak już wspomniane zostało, mam odrobinę lepsze wrażenia niż z San Miguel, choć powoli zaczynam się zastanawiać, czy po prostu nie jest to świeże upojenie pokoncertowe, które każe mi tak myśleć. Tak naprawdę cokolwiek by na tej scenie nie zrobili, ja i tak bym ich kochała; to strojenie się, zmienianie gitar, nonszalanckie i ironiczne odzywki w stronę publiczności - to wszystko jest stuprocentowy Pavement i stuprocentowy Malkmus (bóg hipsterstwa, lol). Oczywiście, nie da się ukryć słabszego nagłośnienia, ale to że jednak ten koncert widnieje żywiej w mojej krótkiej pamięci teraz działa zdecydowanie na jego korzyść.

Widziane mniej więcej w połowie:

Massive Attack

Niewiele to róźniło się od koncertu, który dali przed dwoma laty, ale było to dość, żeby mi po plecach przeszły ciary podczas piosenek, w których na wokalu był 3D. To już moje bardzo prywatne odczucie, że Massive Attack zawsze te ciary wywoływać będzie, a z drugiej strony żal, za zespołem, którego najlepsze lata uż dawno minęły, a jego czas tak naprawdę się skończył. I to już dobrą chwilę temu.

Dzień 3

Widziane w całości:

L.U.C.

Genralnie pierwsze wrażenie było takie – dźwiękowcy i organizatorzy Alter Art wyrazu soundcheck w swoim słowniku nie posiadają, bo nie był to jedyny koncert, na którym kilka pierwszych kawałki brzmiały jakby zespół twojego 12letniego brata grał w piwnicy na grzebieniu, podczas gdy sąsiad wierci dziurę w ścianie w sobotnie przedpołudnie. 

Gdy już technicy wrócili z przerwy na dziesięciodaniowy obiad, poziom zajebistości rósł z minuty na minutę. L.U.C., jak każdy człowiek ze zrytym baniakiem, to ktoś, z kim odnajduję wspólny język; starał się jak mógł, fikał, krzyczał, zabawiał, opowiadał, rozśmieszał, dedykował, performensował w pełnym słońcu, by pod koniec koncertu mieć wielką widownię. Niestety surrealistyczne dźwięki i teksty zasługują na osłonę nocy, być może na jakiejś mniejszej scenie – choć kto wie, czy wtedy bym poszła go obejrzeć.

Regina Spektor

Początek był słaby – irytowały mnie nieziemsko skrzypce i wiolonczela, dobrze, ze urocza Regina i jej perkusista równoważyli te zakłócające koncert w paskudny sposób smyki. Najlepsza część koncertu zaczęła się, gdy Regina zagrała sama (choć od razu zaczęłam tęsknić za perkusistą), a już 2 utwory zagrane na gitarze wygrały cały koncert, zaraz po nich uplasowało się obijanie krzesełka. Jej muzyka jest ładna i to w sposób, który trafia do wielu ludzi - pię kny głos pięknej kobiety pięknie grającej na fortepianie; i rzeczywiście nie rozczarowała, ale za tę pierwszą połowę ze smykami wyższej oceny niż 5/10 bym nie dała.

Hot Chip

Nareszcie, wyczekiwane przeze mnie Hot Chip. Wprawdzie ich też już oglądałam skaczących po scenie, lecz w wybitnie niesprzyjających okolicznościach (światło dzienne, mała scena itepe), a mimo to, te 2 lata temu zrobili na mnie świetne wrażenie. Tak jak wtedy w Paryżu – były rozwinięte wersje, zabawa dźwiękami, tym razem przyprawione dodatkowo perkusistą grającym partię na klawiszach. Tak jak się spodziewałam, nowa płyta zaczyna do mnie coraz bardziej przemawiać. Tego też oczekiwałam po tym koncercie – że pomoże mi ją zrozumieć, rozgryźć, a przynajmniej – z nią się zaprzyjaźnić. Brakowało jednak kilku kawałków ze starszych płyt, a i nieco dłuższego koncertu, zwłaszcza iż był to finałowy koncert tego dnia i spokojnie Ziólkowski mógł im odpalić trochę więcej gotówki, żeby zagrali więcej.

Widziane fragmenty:

Niwea

Nie, nie rozkminiam tego zespołu. Zajebista muzyka? Jest. Surrealistyczne teksty? Są. Co najmniej jeden freak w zespole? Jest. Beznadziejny, zagłuszający wszystko, krzyczący wokal? Niestety też.

Nie mogę ukryć, że gdyby właśnie nie ten wokal - w którym jest zapewne jakiś zamysł - jarałabym się Niweą podobnie jak wszyscy. Dajcie znać chłopcy, kiedy nagracie wersje karaoke!

Skunk Anansie

Dostali ode mnie czas na 2 piosenki, bo niestety przegrywali konkurencję z Reginą (choć jako 10letnie słoneczko namiętnie słuchałam solowej twórczości Skin). Gdyby nie – mimo wszystko silniejszy – sentyment do Reginy, chętnie zostałabym na całym koncercie.

Kasabian

Kazus Pearl Jam – siedziałam sobie przez kilka piosenek na tyłach i było w porządku.

Dzień 4

Widziane w całości:

Kings of Convenience

Zdecydowanie pozytywne zaskoczenie, mimo wysokich w stosunku do nich oczekiwań. Bo przecież wszyscy wiedzą, że grają bez zarzutu śliczną muzykę, sa niesłychanie uroczy, a Erlend cudownie buja bioderkami. Ale – w przeciweństwie do Reginy – muzycy gościnni, czyli basista i skrzypek dobrze zgrywali się z ich brzmieniem i nie byli bynamniej jedynie backupem dla gwoździa programu („no bo to przecież nie wypada grać w jedną lub dwie osoby, co ludzie pomyślą?”). Cudowny kontakt z publicznością, sposób opowiadania anegdotek naprawdę potrafi rozbroić najbardziej negatywnie nastawionych do nich ludzi. Aż przykro się robi, kiedy sobie pomyślisz, że ten zespół ma na koncie 4 płyty i nikt ich przed Ziółkowskim do Polski zaprosić nie raczył.

The Dead Weather

Co by nie sądzić o muzyce Jacka White'a, czy się go lubi czy nie, nie można powiedzieć, że ten człowiek nie wie jak pisać wpadające w ucho riffy, co słychać na jego najnowszym projekcie chyba najlepiej od czasów starszych Stripes'ów. Ponadto to jest słyszalne na pierwszy rzut ucha, a na koncercie widoczne na pierwszy rzut oka, że to są muzycy z prawdziwego zdarzenia. Na scenie stanęła grupa profesjonalistów, doświadczonych ludzi, zgranych, dających z siebie wszystko, a równocześnie wcale nie wystudiowanych, znużonych czy uładzonych. Choć wcześniej słuchała odrobinę dokonań tego superzespołu, to dopiero na koncercie ludzie nie do końca przekonani – tak jak ja – mogą ten fenomen pojąć.

Pleq

Właściwie nie mam nic więcej do napisania po za tym, że były glitche i połamany ambient wyzwalające we mnie chorobę sierocą. To było to, czego człowiek potrzebuje na sam koniec festiwalu.

Widziane mniej więcej w połowie:

Fatboy Slim

Druga połowa Fatboy Slima, którą widziałam, nie była niczym więcej czym miała być – czyli dobrą wiksą na koniec festu. Nic dziwnego więc, że ci, którzy spodziewali się koncertu, grania jego wielkich hitów byli zawiedzeni. Oczywiście nie był to najlepszy koncert jaki widziałam – to z resztą nawet nie był KONCERT, to był dj set – ale był w porządku, na tyle żeby sobie potańczyć i zwyczajnie - profesjonalnie rozkręcona impreza, nic więcej, na której można by sobie rave'ować do rana. Aż tyle? Tylko tyle. Na początku byłam do niego bardzo entuzjastycznie nastawiona, teraz dochodzę do wniosku, że jeśli to miał być finałowy koncert festiwalu, to to był żal i rozpacz.

Widziane fragmenty:

The Hives

The Hives słyszałam do słownie niecałą piosenkę, przechodząc obok Sceny Głównej i skoro już z tego fragmentu wyraźnie widać było, że jest fajowo, to na całym koncercie musiało być naprawdę świetnie. Żałuję, że nie byłam, ale nie można mieć wszystkiego.

Archive

Niestety, przez połowę Archive w jakiejś absurdalnej pogoni za moimi znajomymi, których przez pół godziny nie mogłam znaleźć. Zostało mi ostatnie 25 minut, które było niezłe, zwłaszcza, że wtedy nie wychodził już na scenę psujący wszystko mc. Ostatni kawałek był natomiast okropnie nudny, wokalistka zawodziła jakby ją ktoś ze skóry obdzierał. 

Nie wiem też na ile moje zmysły płatają mi figla, lecz odnoszę wrażenie, że wszystkie te kawałki na których się skupiłam, były zbudowane na podobnej zasadzie. Oraz - przede wszystkim - wszystkie zawierały w sobie któryś z elementów mojego ulubionego utwóru Archive, trwającego 18 minut Lights. Czy było tak naprawdę czy to tylko - jak już mówiłam - konsekwencje mojej wypaczonej perecepcji? Nie wiem.

 

Na koniec ciekawostka: opinie zasłyszane.

Fatboy Slim

Słaby jak barszcz, przez pierwsze 15 minut grał swoje hity, potem zrobił disco.

Kyst

Zraziłam się do tego zespołu, mam ich płytę dwa razy przesłuchaną i według mnie, choć zaczyna się dobrze, to z piosenki na piosenkę jest coraz słabsza. Podobno jednak koncert dali bardzo dobry, na tyle, że grupka zachwyconych słuchaczy wywołała ich na nieplanowany bis.

The Hives

Podobno było E.P.I.C.K.O.

Kasabian

Zasłyszane zostały przepotworne opowieści o na całej linii spieprzonym nagłośnieniu.  Podobno zniszczyło świetnie się zapowiadający koncert, choć wszyscy wypierają się tego, twierdząc, że po pierwszym utworze zostało naprawione. Wnioskując po jakości dźwięku i zaangażowaniu dźwiękowców na innych koncertach, jest to totalna bzdura.

 

Było w porządku, ale nie wiem kogo Ziółkowski musiałby w przyszłym roku zaprosić, abym pojechała.

 

 

PS. WIEM, relacja jak zwykle spóźniona i za długa.


Prince Rama of Ayodhya, czyli kolejna porcja dziwnej muzyki i trochę zapychacz przed długo wyczekiwaną przez fanów na całym świecie relację z open'era 2010

2010-07-09 00:31:18

 

Prince Rama of Ayodhya to podopieczni Avey Tare'a i Deakina, pod których okiem powstaje ich trzecia (! sprostowanie: "!" dotyczy tego, że trzecia w ogóle, nie tego, że trzecia pod okiem AT i D.) płytę zaplanowaną na wrzesień 2010. To także moje ostatnie odkrycie przedsesyjne (czy raczej w-czasie-sesyjne, wiadomo, nic tak dobrze nie smakuje, jak uspokajanie rozszalałej adrenaliny za pomocą małego muzycznego polowania na kilka godzin przed egzaminem); w zestawie otrzymujemy uderzanie dłońmi w klawisze syntezatora, aby wydawał dźwięk tam-tamów; otrzymujemy interakcję z publiką znaną z koncertów Lucky Dragon, ale bez zabaw z polem elektromagnetycznym;

śpiewne skandowanie, przywodzące na myśl pieśni religijne i etniczne, rytualne zawodzenie (ogłaszam konkurs: jeżeli ktoś wie jak przetłumaczyć słowo "chant" lepiej, może mnie dodać na Facebooku do znajomych). Co przede wszystkim robi wrażenie to to, że w każdym utwórze - choć wszystkie brzmią około-etniczno-elektronicznie, i proszę nie zagłębiajmy się w lastefemową nomenklaturę - dzieje się coś innego, coś co każe ci ubrać przepaskę biodrową, pióropusz, skakać wokół ogniska, czcić kolorową żabę i organizować w ogródku święto słońca podczas wigilii, żeby wkurzyć sąsiadów.

Ich występy na żywo pobudzają ci myśli do krążenia wokół trzech zasadniczych problemów: 1) kiedy organizujemy festiwal Pow-Wow 2) jak sprowadzamy ich do nas 3) na kiedy załatwiamy ten kwas?

 

 

 


Hmm, czy nowe Crystal Castles to witch house?

2010-06-20 00:21:06

Ja wiem, to jest wątpliwa teoria, ale chodzi mi to po głowie już od jakiegoś czasu. Wątpliwa z kilku powodów:

  1. Witch house to joke genre. Jeżeli nie kminicie klimatu, na topie teraz są: okultyzm (alternatywna nazwa to occult house), sekty, satanizm, ofiary z dziewic, trójkąty (niektórzy dokonują kreatywnego rozwinięcia joke genre i tagują jako trianglecore), magię chaosu, tytułowe czarownice, exploitation i b-movies z lat 60., 70. lub 80., (najlepiej skręć z tego klip, jeżeli nie masz pod ręką, może być młodsza dekada, tylko pamiętaj o nałożeniu dobrego ziarnistego vintage effect). Mamy więc też odświeżenie romantycznej estetyki gotyckiej, mindfuck i psychodelię, zdecydowanie moje klimaty.

  2. Moja techniczna wiedza na temat muzyki = 0, więc tak naprawdę, to co sobie naskrobię jest a) subiektywnym rezultatem przeżyć związanych z muzyką... b) ...i tak naprawdę kwalifikuje się do nowego gatunku pseudoliterackiego musical fiction.

  3. Podobieństwo jest pewnie przypadkowe i im dłużej edytuję tego posta, tym bardziej wątpliwe mi się wydaje. Po za tym cierpię na muzyczną schizofrenię.

  4. Nie jest ono też na tyle uderzające, aby wskazywało wyraźnie na inspirowanie się w jednę, bądź drugą (!), stronę...

  5. ...zwłaszcza, że CC ciągle pozostaje zespołem tanecznym, mamy 120 bpm i wzwyż, gruby bicik raz, dwa, trzy, cztery, dancefloor baby. Nie to co rozleniwiona, pławiąca się w swoim plugastwie witch house'owa połamana perkus... software synth. Tym razem "house" w nazwie to zmyłka.

  6. De facto to o czym myślę dotyczy zaledwie kilku kawałków z nowej płyty, toteż nie ma się czym podniecać.

Ale z drugiej strony tabelki mamy:

  1. przesterowany krzyczący wokal, ewentualnie szumiący gdzieś w tle, niczym jeden z dźwięków.

  2. Crystal Castles - Violent Dreams

    i  Salem - Redlights:


  3. White Ring - Suffocation. Potencjalnie nowy singiel Crystal Castles.


  4. intro i ending Baptism, tam gdzie nie ma jeszcze porządnego 8-bitu


  5. Crystal Castles - Year of Silence

  6. White Ring - Roses

    Crystal Castles - Fainting Spells

  7. Okładka płyty CC(II):

    cmentarz na pustkowiu, mały, mroczny chłopczyk?

    Mały, mroczny chłopczyk, który wygląda jak dziewczynka (yay for gender-bender) i syn szatanaCmentarz na pustkowiu? Jak to nie tchnie witch house'ową estetyką, to ja nie lubię trójkątów.

PS. Ostatnimi czasy nawet Fever Ray zostało otagowane jako witch house. Klimaty podobne, choć tu bardziej kłaniałby się tribal-pagan-scandinavianfolklore-witch-house.


PS 2. Ostatnio pojawił się (znowu) kolejny mniej lub bardziej żartobliwy termin "zombie rave", którym posługuje się Mater Suspiria Vision i 
ℑ⊇≥◊≤⊆ℜ, a jeden z masowo produkowanych klipów można oglądać tu.

 


Perfume Genius - hype, hype, hype as much as u can!

2010-06-14 23:59:42

Krótko i zwięźle z powodu braku czasu: Perfume Genius. Mój nowy ulubiony zespół od ok 15 minut.

Część jego twórczości jest ambientowa...

...a część zahacza o pianinowe indiepopowe smędzenie:

A na przykład pierwsza piosenka na płycie, Learning, brzmi dla mnie jak skrzyżowanie soundtracku do Amelii z Bon Iver.

Całą płytę można przesłuchać i nabyć tu: http://www.turnstilemusic.net/, a jeżeli bardzo chcecie skroblować, większość kawałków jest dostępna na hypem.


Selector Festival 2010...

2010-06-10 21:49:34


...czyli wszyscy wiemy, że AlterArt ssie, a i tak dajemy się w buca robić, bo jednak sprowadzają tych artystów, a my wszyscy kochamy festiwale.


DZIEŃ PIERWSZY

Na wstępie, przy wejściu na teren festiwalu spotkała nas niemiła niespodzianka - zwiększona ochrona (ach, uwielbiam niemiłe niespodzianki na wstępie, bo wtedy jest nadzieja, że później będzie już tylko lepiej). Wszyscy byli skrupulatnie przeszukiwani, torebki przeglądane, co było przykrą odmianą po cudownie beztroskiej ochronie na Primaverze.

Nieco zszokowana tym podejściem AlterArtu (w końcu w zeszłym roku było na Błoniach tyle samo osób, a jakoś nikt się tak nie strzępił) wybrałam się na dość dobrze zapowiadający się muzycznie koncert Hellow Dog do Magenta Stage. Wytrzymałam 3 kawałki - bez urazy, chłopcy, wasza wokalistka ma świetny głos (choć według mnie moglibyście się obyć bez wokalu), ale sposób, w który rusza się na scenie doprowadza mnie do szału. No po prostu, aż mi przykro jak to piszę, ale co zrobić.

Po krótkim chilloucie przyszedł czas na pierwszą zagraniczną gwiazdę - chłopców z Friendly Fires. Tym razem sytuacja była zgoła odwrotna - wokalista dawał popis swojego całkiem niezłego showmeństwa i ruszania tyłeczkiem (nawiasem mówiąc, nic dziwnego, że większą część publiczności stanowiła płeć piękna). Co drażniło, to zbudowanie utwórów na jedną modłę - w każdym jednym kawałku było kilkukrotne ściszenie instrumentów, w oczekiwaniu na reakcję publiczności. W każdym. Kilka razy. Ileż można?


Uffie

Już na Hellow Dog słychać było zdecydowanie gorsze nagłośnienie małej sceny (choć dźwiękowcy na dużej też powinni zostać zwolnieni), ale ten od dawna wyczekiwany przeze mnie koncert Uffie tym bardziej wzmógł absolutną beznadziejność technicznej obsługi Magenty. Zbyt podkręcony bas nie pozwalał jej zrozumieć pomiędzy piosenkami, nie wspominając o wokalu, dodatkowo zagłuszanym przez chórki jej bandu. Pod koniec było jakby lepiej - i z nagłośnieniem i muzycznie. Dużo wygrywała sama Uffie, urodzona do tego, żeby być diwą electro, ale najlepszy koncert festiwalu to nie był.

Na Thievery Corporation byłam niestety niezbyt długo. W gruncie rzeczy można by narzekać na to, że ci wszyscy artyści, którzy grają raczej muzykę bardziej chilloutową czy nie AŻ tak popowotaneczną - czyli Booka Shade (mnml przecież nie bije rekordów popularności) oraz Thievery Corporation właśnie - dostosowali się do klimatów panujących na feście i dołożyli do części utworów mocniejszy, żywszy, taneczny bit. Kwestia nastawienia i interpretacji. Moim zdaniem to nic zdrożnego, publika była tak entuzjastyczna na wszystkich koncertach, niezależnie od okoliczności (przez część czasu wręcz ZBYT entuzjastyczna). Podsumowując - TC było bardzo, ale to bardzo fajne, żałuję, że byłam tylko na kilku piosenkach.


Bloody Beetroots DC 77

20-minutowa obecność na ich gigu na Primaverze tylko zaostrzyła mi apetyt na koncert Włochów. Spodziewałam się rozkurwu i rozkurw był. Zmiażdżenie sufitów (namiotów), pierdolnięcie itd. Tylko kto, na wszystkich bogów, kto wstawił ich do małego namiotu? Abstrahując od tego, że duża scena im się po prostu należy, to względy logistyczne powinny jednak komuś świtać w głębiach korporacyjnego umysłu. Było gorąco, a po koncercie z wewnętrznej strony namiotu padał deszcz potu. W Cyan jest więcej miejsca, namiot jest wyższy i ponadto posiada dużo szersze wejście (a w konsekwencji większy nawiew powietrza). Gdyby nie to, że niektórzy nie mogli juz wytrzymać i wychodzili - pod koniec zrobiło się już całkiem pusto - byłyby masowe omdlenia i cholera wie co jeszcze. Krwawe Buraki zdecydowanie nadają się na jedną z neo-free-parties na modłę brytyjskich nielegalnych rave'ów na świeżym powietrzu z przełomu lat 80. i 90. Co dodatkowo odpowiadałoby też klimatem ich poglądom politycznym.


Na koncercie Calvina Harrisa znowu nie udało mi się być zbyt długo, ponieważ szukałam po miasteczku mojej małoletniej podopiecznej (później okazało się, że beztrosko bawiła się w namiocie, hehe). Zapodam więc kilka wypowiedzi znajomych lub zasłyszanych z tłumu, co jest o tyle ciekawe, że był to chyba najbardziej, oprócz Uffie, kontrowersyjny koncert. Część, zwłaszcza tych, którzy mają za sobą zeszłoroczny Orange Warsaw, była nastawiona, oględnie mówiąc, sceptycznie. Cytuję:

„ - Boże, było żałowo, zrobiło się Energy2000, brakowało tylko białych kozaczków"

„- no, a ta laska, co z nim śpiewała była taka BEZNADZIEJNA".

Za to z drugiej strony:

„ - Ale ta laska była niesamowicie seksowna i świetnie śpiewała"

„ - nie, no było po prostu E.P.I.C.K.O."

„ - Ale Calvin to mi się zajebiście podobał"


DZIEŃ DRUGI

Hype'owany od czasu sondażu BBC Delphic nigdy mnie nie porywał, wg mnie ich wszystkie kawałki są na jedno kopyto - i tak samo było też na koncercie. Ale się starali - rozbudowane wersje piosenek brzmiały zdecydowanie lepiej niż na LP, choć chwilami stawało się to nieco nużące. Za to wokalista ma świetny głos.


Metronomy lubię, ale fanboyem nie jestem, jednak koncert nie rozczarował mnie w żaden sposób. Było bardzo fajnie, myślę, że chłopcy nie spodziewali się aż takiego gorącego powitania. Do nich też należy według mnie najbardziej epicki moment festiwalu - gdy w połowie Thing For Me następuje zmiana rytmu, a wokalista skanduje - razem z całym tłumem: „For me! For me! For me!". Dla mnie to było najlepsze 40 sekund festiwalu.

(1:43 - 2:08)

Booka Shade

Zdecydowany highlight całego festiwalu. Spodziewałam sie leniwego mnmlu sączącego się z niemieckiego oprogramowania, a była niesamowita impreza. Bez żadnego takiego hardkoru jak na Burakach; zintensyfikowany rytm, świetne przejścia. Krótko mówiąc, godnie reprezentowali stolicę nowej muzyki elektronicznej.


Z powodu fanatstycznego występu Booka Shade, spóźniłam się nieco na Faithless. Nie wiem, czy to jedynie wrażenie mojego skrzywionego umysłu, ale muzyczne przejście między BS a F. było tak płynne, jakby wcześniejszy koncert został idealnie zaplanowany jako rozgrzewka przed Brytyjczykami. Samo Faithless... po prostu nie zawiodło pokładanych w nich wysokich nadziei. Pokazali, że w pełni zasługują na miano gwiazdy i headlinera tego festiwalu. Jedyne czego mogę się czepiać to nieco nużącego ostatniego bisu. Cieszy, że drugiego dnia było dużo więcej ludzi - ewidentnie część fanów Faithless miała bilety jednodniowe i festłum zrobił się dzięki temu nieco bardziej zróżnicowany.


Boys Noize

Ostatni koncert kolejnego reprezentanta elektronicznych tytanów zza naszej zachodniej granicy też wydawał się perfekcyjnie spasowany z lajnapem drugiego dnia. Alexander zagrał też dużo dłuższy niż godzinny set i wymęczył (lub jeszcze bardziej rozkręcił) roztańczony po poprzednich koncertach tłum porządną dawką prymitywnej muzyki.


Podsumowanie (zgoła nie muzyczne):

  1. AlterArt, ogarnij się. Może się Ziółkowskiemu wydawać, że robi festiwale na światowym poziomie, ale brakuje jeszcze cholernie dużo. Nagłośnienie, logistyka (wspomniana kwestia małego namiotu), koncerty trwające poniżej godziny (45 minut? Żartujecie sobie ze mnie?) - to wszystko świadczy o zadufaniu korporacyjnego monopolisty na polskim rynku festiwalowym i jego alienacji w stosunku do artystów i odbiorców.

  2. Dodając - ten festiwal nie byłby tak udany, gdyby nie fantastyczna, entuzjastyczna publiczność. Widać niesamowitą zmianę w stosunku do zeszłorocznego nastawienia publiczności. Jak mniemam wynika to z braku odbiorców pseudoindierocka (w tym roku też pojawił się zespół na FF. W przyszłym roku Frou Frou?), który udaje, że jest muzyką taneczną. W zamian - większa liczba elektronicznych diehardów, wierzących w boskość Boba Rifo i poszerzanie umysłu drogą chemii organicznej.

  3. Entuzjazm entuzjazmem, ale zbiorowe klaskanie, od czasu do czasu nie do rytmu, co 3 MINUTY na KAŻDYM koncercie, to jednak lekka przesada. 

  4. Entuzjazm entuzjazmem, ale surfowanie w tłumie też nie musi się odbywać co 2 sekundy (patrz: koncert Metronomy). Ja wiem, że to jest fajne, ale nie non stop. I nie gdy tłum nie jest wcale na tyle gęsty, żeby gwarantować ochronę przed betonowym podłożem.

  5. I po raz trzeci - entuzjazm entuzjazmem, ale czasami trochę to było przerażające, dobrze, że ambulansy były blisko, na wszelki wypadek.

  6. Ochrona była straszna z tym przeszukiwaniem (wiem, nie powinnam tyle narzekać).

 


Moooooooocno spóźniona relacja z Primavera Sound 2010 (no co, zaliczenia i sesję mam!)

2010-06-10 15:46:02

Największy festiwal muzyki alternatywnej w Europie zaczął się dla mnie i moich znajomych pozytywnym akcentem w postaci środowych koncertów w klubie Apollo. 

Jako pierwsze zagrały całkiem niezłe Peggy Sue – dwie dziewczyny z gitarami i akordeonem oraz perkusistą (według niepotwierdzonych głosów, do złudzenia przypominającym perkusistę Micachu). Atmosfera i wystrój klubu dawały bardzo dobre tło dla ich świetnych głosów i sympatycznych, bluesująco-country'ujących melodii.
Drugi gig, a więc wypadałoby wnioskować – lepszej klasy zespołu, przypadł szwedzkiemu First Aid Kit, w podobnym składzie 2+1. Choć dziewczyny prezentowały się dużo lepiej niż poprzedniczki, to po 3 banalnych i niemal identycznych piosenkach znudziły nas na tyle, iż postanowiłysmy z A. wyjść. Jak się później okazało, była to trafnie podjęta decyzja – z relacji świadków wynikało, że Szwedki nie zaserwowały żadnego niespodziewanego showmeńskiego bądź muzycznego zrywu, jedynie zabawiały tłum nędznymi anegdotkami.
Perfekcyjne wyczucie czasu pozwoliło nam zdążyć na headlinera tego wieczoru – Los Campesinos!. Niestety z uwagi na kiepski nagłośnienie w Apollo trudno było wyłapać standardowe elementy mogące ich podpiąć pod lejbele, którymi są oznaczeni na lastefemie (indiepop, twee). Na pierwszy plan wysuwały się rify i perkusja, a nie dzwoneczki/flety/skrzypce/cymbałki/pierdałki itp. Nie umniejszyło to jednak zalet tego zespołu; wokalista Gareth Campesinos i gitarzysta Tom byli motorami całego występu.
Szczerze mogę powiedzieć, że był to jeden z najlepszych występów na całej Primaverze. Jak już wspominałam, koncert napędzał uroczy Gareth ze swoimi umiejętnościami scenicznymi, charyzmą i brytyjskim poczuciem humoru (połowy dowcipów niestety nie było słychać z powodu fatalnej jakości mikrofonu), wciągający do interakcji z publicznością resztę zespołu (a także finalnego skoku w publikę!) oraz riffy gitarzysty Toma, świetnie współgrające ze skrzypcami. Szybkie, taneczne tempo utworów rychło pobudziło publikę do bezpretensjonalniej imprezy, a fanboyów do skandowania te kstów.

 [wtręt: Zdaję sobie sprawę, część koncertów nie jest może opisana tak kompleksowo, jak bym tego chciała, ale czasami, po za tym, że było fajnie/niefajnie, nie było czasu/siły napisać nic więcej :/]


DZIEŃ 1

Czwartek zaczął się dla festiwalowiczów niemiłym rozczarowaniem: The Books, którzy mieli o 19 zagrać na Scenie All Tomorrow's Parties, zostali przeniesieni na godzinę 00.30, co, niestety, nie dawało fanom Pavement zbyt dużego pola manewru. Później zdawało się nie być lepiej. Na Pitchfork Stage zagrali Surfer Blood. Nagłośnienie było fatalne, głównie wynikające z industrialnego otoczenia, co dawało beznadziejną akustykę. Surfer Blood, którzy nigdy mnie nie porywali, byli dosyć nudni. Jak już kiedyś napomykałam, słucha się ich jak posklejanej listy mniejszych-lub-większych-przebojów 1970-2009. Przyznać mogę jedynie, że wokalista ma świetny głos i tylko on z całego zespołu brzmiał lepiej niż na płycie. Później na piwnej scenie (San Miguel) pojawili się przez wielu wyczekiwani weterani post-punku z The Fall. Na początek dobrze mi na uszy zrobiła stara, ale zawsze fantastycznie na mnie działająca openingowa zagrywka – 5-minutowa noise'owa ściana dźwięku. Potem było już tylko coraz nudniej, zwłaszcza dla kogoś, kto nigdy wielkim fanem nie był, a i resztę publiczności raczej zziębili niż rozgrzali.

Choć była dopiero 21, moje stopy już kompletnie nie nadawały się do użytku (betonowe festiwale, fuj), więc z ulgą przysiadłam na amfiteatralnych schodach otaczających scenę Ray-Ban (yep, dobrze przeczytaliście. RAY-BAN. Brakowało tylko Skinny Jeans Stage oraz Converse Stage). I tu pojawił się buzzband 2009 roku, The xx. Wbrew oczekiwaniom, koncert nie okazał się być nudny jak flaki z olejem – wręcz przeciwnie. Muzycznie bronią się świetnie, dopiero też występ na żywo pozwolił mi naprawdę docenić idealne spasowanie przesyconych erotyką tekstów z ich stylistyką i damsko-męskim wokalem.

Następnie nadeszło uporczywe czekanie na Broken Social Scene, tym razem już pod sceną i w towarzystwie upierdliwych Amerykanek zapoznających piskliwymi głosami pół widowni ze swoim przygodami sercowymi i nie tylko (wyobraźcie sobie 20paroletnie mieszkanki Upper East Side skrzyżowane z typowymi popularnymi cheerleaderkami/dziewczynami footballistów z amerykańskiego liceum), by podczas koncertu przekraczać wszelkie granice chamstwa, nie będąc nawet pijane. Abstrahując od powyższego, koncert zaliczam do jednych z najbardziej udanych na Primaverze – podobnie jak na Iksach, spodziewałam się raczej spokojnego, z lekka nużącego koncertu. Tymczasem było tanecznie, energicznie, zaangażowany był w koncert cały zespół (według mnie jeden z najważniejszych wyznaczników dobrego koncertu). Jako dodatkowy smaczek podczas dwóch piosenek do BSS dołączył Owen Pallet, którego zdarzyło mi się wielbić nad życie (i, co gorsza, następnego dnia opuścić jego koncert z powodu kilometrowej kolejki).

Po BSS przyszedł czas na highlight wieczoru (ba! całego festiwalu!) – Pavement. Zespół, którego nie powinno się przedstawiać nikomu. Myślę, że nawet ktoś, kto nie jest takim fanboyem (wybaczcie – fangirl), jak ja, może powiedzieć, że to był naprawdę świetny koncert. Po pierwsze: było widać, że wszystkim, zwłaszcza Stephenowi, przyjemność sprawia granie na scenie; po drugie: Stephen Malkmus łączy w sobie naturalny talent i długoletnie doświadczenie przebywania na scenie, a mimo to można powiedzieć, iż wyglądał na odrobinę zaskoczonego tym, że ktokolwiek jeszcze o nich pamięta.
Ekstremalnie zmęczona wybyłam na Fuck Buttons i znowu zrobiło mi się smutno. Jedyne, na co mogłam się zdobyć, to siedzenie po turecku i gibanie się w rytm muzyki niczym porzucone dziecko, podczas gdy pod sceną i na scenie zachodził literalny rozkurw.


DZIEŃ 2

Koncert Owen Palleta (albo grających później Low?) w sali Auditori zgromadził taką kolejkę, iż nie było nawet sensu w niej czekać, więc kolejnym przystankiem byli dopiero dreampopowcy A Sunny Day In Glasgow. Koncert odbywał się niestety na felernej Pitchfork Stage i – choć milusi – nie przyprawił mnie o tachykardię; przyjemniej się ich słucha z płyty. Plus nie udało mi się złapać koszulki.
Następnie zagrali The New Pornographers, których nigdy nie darzyłam uwielbieniem, i znowu – dość przyjemnie, ale nie szałowo. Powrót na Pitchforka na Best Coast opłacił się o tyle, że usłyszałam cover So Bored Wavvesa i przypomniałam sobie o istnieniu tego niepokornego pseudonoisowca (podobno przesiaduje w domu swojej dziewczyny, Best Coast właśnie, i upala jej kota).
Przerwę przed długo wyczekiwanym Beach House zapełniliśmy spożywaniem (alkoholu) w miejscu publicznym (plac zabaw) i tym samym demoralizacją miejscowej dzieciarni. Wskutek dziwnych okoliczności dotarłam na Beach House spóźniona, a był to jeden z lepszych – i krótszych – koncertów na Primaverze, więc możecie się domyślać jak się czułam.
Następne 3 godziny nieplanowanie spędziłam także na scenie ATP, doświadczając wyrwania rąk, zgniecenia, sprasowania i przyklejenia przez i do innych ludzi na freakach z Les Savy Fav. Jak już zapewne wszyscy słyszeli i doznali na youtubie, były i futrzaste czarno-białe misie i śpiewanie kroczem i psucie mikrofonu i skakanie w tłum i gwałcenie głośnika, także każdemu, co kto lubi.
Na noisowcach z Shellaca już nie było takiej dzikiej wiksy, za to w rolach głównych wystąpili: genialny Steve Albini, przekoksowany freak-perkusista Todd, hipnotyzująca gitara. To był koncert!

Yeasayer

Z Y. jest dziwna sprawa – bo niby wszystko ten zespół robi jak należy, a nowa płyta mi się podoba, wszyscy oni są śliczni jak z obrazka, każdy jest oryginalny i wnosi swój wkład w zespół – co, jak już wspominałam, na koncercie liczy się dla mnie BARDZO. Z drugiej zaś strony, ludzie będący na koncercie mnie rozczarowali, były przećpane/zalane w trupa, słaniające się laski, byli pijani faceci robiący rozpierdol...  Akurat w przypadku tego zespołu zamieniam się w muzycznego snoba. po prostu WYPIERDALAĆ. Dlatego chciałabym, żeby Y. machnął jakąś zdrowo eksperymentalną płytę, bo w nich tkwi ten potencjał do wyniesienia swojej popowości na jeszcze wyższy, dużo bardziej kosmiczny poziom niż dotychczas. I najlepiej, żeby zniechęcili do siebie wszystkich dookoła.
Y. miał spore opóźnienie (cholerni dźwiękowcy z Vice Stage), dlatego zdążyłam poskakać sobie tylko przez 20 minut Krwawych Buraków. Zaostrzyło mi to apetyt, więc nie mogę się doczekać ich koncertu na Selectorze. Koniec końców żałuję, że później juz nie zdecydowałam się zostać na Najprzystojniejszym Filadelfijskim Producencie, który na koniec dnia zabawiał publiczność na Pitchforku, bo i tak spać mi się nie chciało.

DZIEŃ 3

Wspomniana już niemożność zaśnięcia na haju odbiła się na mojej kondycji dnia następnego. Pierwszym punktem sobotniego programu była projekcja ODDSAC, filmu Danny'ego Pereza i Animali, w Auditori (nawiasem mówiąc niesamowitym postmodernistycznym budynku zaprojektowanym przez jednych z najbardziej znanych współczesnych architektów: Jacquesa Herzoga i Pierre'a de Meuron). Nawet gdyby ODDSAC nie był największym mindfuckiem, jaki widziałam od czasu Inland Empire, to i tak powaliłaby mnie niesamowita jakość nagłośnienia na sali projekcyjnej.
Dalej dzień potoczył się ponownie dość nieplanowanie: zamiast być na Atlas Sound, chillowałam się na wspaniałym Michaelu Rotherze prezentującym Neu!. To był zdecydowanie jeden z najlepszych koncertów, jaki widziałam na Primaverze. Krautrockowe wiercenie w mózgu podrasowane minimalowym bitem wywarło na mnie ogromne wrażenie. Nie wiem czy było to tak niesamowite, że przebiło się do mojej otumanionej brakiem snu percepcji czy może właśnie dlatego mój umysł z radością przyjmował ten rodzaj dźwięków? 

I dalej - zamiast trzymać się planu dnia i iść na Sian Alice Group, umierałam z nudów na końcówce koncertu The Slits, który okazał się totalną porażką, by potem wybrać się na (rzekomy) highlight wieczoru – Grizzly Bear. Lubię ich, ale to co zaprezentowali na koncercie jest dość dyskusyjne. Mimo, że grali ok, to jednak czegoś zabrakło i po kilku kawałkach zaczęli mnie śmiertelnie nudzić. 

Wyszłam więc czatować na drugi, tym razem autentyczny, highlight – Built To Spill. I tu kolejne rozczarowanie. Może to ja byłam zmęczona (choć w tym czasie zdawałam się być już całkiem rozbudzona - pobudzona), ale grali od niechcenia, Doug cały czas kazał technicznym poprawiać nagłośnienie. Dodatkowo pomylił się z wokalem i wejściem gitary – to nic takiego, każdemu się zdarza, ale jego reakcja na własną pomyłkę była gorzej niż niefajna. Naprawdę wyglądał na zniechęconego i zmęczonego. Może taki ma styl, ale mi się ten styl nie podoba.
Po BTS nadszedł przyjemny (acz nie powalający) koncert Sunny Day Real Estate. Głos wokalisty na żywo robi niesamowite wrażenie, dopiero wtedy widać jak wszystkie My Chemical Bromance i Panic-At-The-We-Wanted-To-Have-A-Stupid-Band-Name-Disco “inspirują się” (czyt. robią tanią zrzynę) z klasyki emo i potem wydaje im się, że są oryginalni.
Żałuję jednak, że nie wybrałam się na Liquid Liquid wcześniej, niż na cztery ostatnie piosenki. Gdyby Neu! grało zaraz po nich, byłaby to najlepsza hipsterska impreza w Europie Zachodniej w ciągu ostatniego półwiecza.
Tym sposobem dotarłam prawie do końca festiwalu (ach, wolę o tym nie myśleć!). Benem Frostem dane mi było ekstatycznie pozachwycać się jedynie przez jakieś 15 minut, dopóki nie przeszkodziły mi w tym psikusy mojego wypaczonego umysłu.
Stamtąd doszliśmy już de facto do imprezy końcowej, czyli tytanów techno Orbitala – jak zawsze niezawodnych w rozkręcaniu ludzkiego ciała na części pierwsze i prog-fidget-tech-house'owa (tjaaaaa) połówka The Black Ghosts: Fake Blood. Fantastyczne, żeby się wywiksować i idealne zakończenie wieczoru i całego festiwalu.

PODSUMOWANIE:
Mimo braków, był to drugi najlepszy event w moim życiu, zaraz po Unsound Festival 2009. Jadę za rok.

P.S. Ci co śledzili ogłoszenia na Primaverę, wiedzą, że litera “P” to najfajniejsza litera alfabetu.

 


Desperacka próba wygrania karnetu na Open'era...

2010-06-09 20:32:48

... i zobaczenia Pavement jeszcze raz - czyli całkiem autentyczna wishlist wysłana do redakcji Gazety.pl okraszona dyskretnym lizaniem tyłka.

Ograniczenie do 10 zespołów to limit, w którym ciężko się zmieścić, dlatego zmuszona byłam dokonać wnikliwej selekcji.
Ponieważ w tegorocznym line-upie widnieje buzzband 2008 roku, Empire of the Sun, myślę, że strzałem w dziesiątkę byłoby sprowadzenie na pierwszy polski koncert ich bratniego tanecznego projektu – Pnau. Muzycznie są według mnie dużo lepsi niż Empire – zwłaszcza na swojej ostatniej płycie – i idealnie nadają się na imprezową rozgrzewkę przed dużym elektronicznym koncertem (np. jakiejś big beatowej bądź drum&bassowej gwiazdy) na Scenie Głównej.
Po dwóch triphopowych gigantach grających w tym roku na Openerze (którzy, nawiasem mówiąc, przyjeżdżają do nas stosunkowo często) chciałoby się zobaczyć ostatni element świętej trójcy bristol sound, Portishead. Tym bardziej, że – jak wszyscy wiedzą – w 2008 roku nastąpił ich spektakularny powrót po 10 latach ciszy, ze świetną, niemal industrialną płytą Third. Wychowałam się na Portishead i na nową płytę warto było czekać, tak samo, jak warto byłoby zaczekać i w końcu zobaczyć ich na żywo.
Designer Drugs to dwaj chłopcy z Nowego Yorku (swoją drogą, znanego z rozległego półświatka muzycznego i wydawania na świat osiągających sukcesy artystów) produkujący twardą taneczną elektronikę inspirowana industrialem z dubstepowymi wobble'ami i chropowatymi, brudnymi syntezatorami zbliżającymi ich do new rave. Choć istnieją zaledwie od 2009 roku, już są rozpoznawalni wśród fanów tanecznych rytmów, a kto wie co zdarzy się do 2011!
We Are Scientists to jeden z pierwszych zespołów alternatywnych, który poznałam – mając 16 lat – i do tej pory jestem wierną wielbicielką. Mimo, że jestem jedną z wielu fanów, konsekwentnie omijają Polskę w swoich trasach koncertowych.
Eklektyczni dancepunkowcy z The Rapture (ponownie nowojorczycy) są autorami jednej z najlepszych płyt dekady 2000s, Echoes. Choć od 2006 nie słychać nic na temat nowego wydawnictwa, intensywnie koncertują – i ciągle nie udało im się zahaczyć o Polskę.
Ben Frost jest niepodważalnym bogiem eksperymentalnych drone'ów, a mnie ominęły aż dwie okazje, żeby zobaczyć go na żywo! Idealnie wpasowałby się np. w rozbudowaną i rozciągniętą na zagranicznych artystów AlterSpace lub chociażby na Scenę Namiotową.
Kolejny artysta wpisujący się w zakres eksperymentalnej elektroniki, tym razem bardziej tanecznej, z pogranicza glitchu, ambientu, downtempo i minimal techno, to Apparat. Najlepsza elektroniczna muzyka ze stolicy nowych brzmień, Berlina, na pewno dałaby Open'erowi jeszcze bardziej różnorodny smaczek.
Duet Xploding Plastix jest jednym z najbardziej oryginalnych współczesnych grup acid jazzowych, która łączący w swojej muzyce wiele wpływów: od rocka, poprzez drum&bass, i breakbeat, po hip-hop, tworząc iście psychodeliczną mieszankę. Wprawdzie od dawna nie koncertowali, ale jeżeli ktoś ich zaprosi, to mam nadzieję, że nie odmówią, zwłaszcza, iż polscy fani to liczna, skonsolidowana grupa...
Podobnie jak kilka poprzednich zespołów, baroquepopowa/folkowa grupa The Decemberists to zespół, którego słucham i uwielbiam od dobrych kilku lat i podobnie unikają dołączenie Polski do swoich tras koncertowych.
Noisepopowy Wavves znany jest przede wszytskim ze swojego głośnego zeszłorocznego występu na Primavera Sound Festival, kiedy na haju zwymyślał barcelońską publiczność, pokłócił się i omal nie pobił ze swoim perkusistą, by w końcu zostać odcięty od prądu przez ekipę techniczną. Na szczęście, mimo odwołania trasy koncertowej w 2009 roku, gra ponownie na żywo i bardzo chętnie zobaczyłabym go na Open'erze.
Tych dziesięciu artystów to w mojej muzycznej bibliotece w większości reprezentanci zespołów, których słucham od dość dawna (de facto za wyjątkiem Designer Drugs, Pnau i Bena Frosta – ich staż u mnie to niecały rok). Są to zespoły oryginalne stylistycznie, z wyrobioną solidną – mniejszą lub większą – opinią na rynku muzycznym oraz świetnym recenzjami. Ponadto nie da się ukryć, że większość z nich nigdy nie grało w Polsce, a posiadają wielu fanów, którzy dużo by dali za uczestniczenie w ich koncercie.


« wróć 1 2 3 czytaj dalej »
Logowanie
Zapamiętaj mnie
Bezpieczne logowanie (SSL)
Zapomniałem hasła
» zarejestruj się!