Nie jesteś zalogowany

Kolęda inaczej

2010-12-23 13:31:35

O choinka! Koniec roku to zawsze własnie ona na każdym rogu i nieunikniony napływ podsumowań, zestawień, rankingów etc. Łapię się na to i ja, jednak gorące-całoroczne leży skulone w kłębek w kącie, a między uszami hasa inny koncept, chyba bardziej praktyczny i przydatny - Kolęda inaczej. W końcu ile można, a w tym czasie bardzo łatwo o poważne i skrajne objawy przejedzenia. Zdowie najważniejsze a, że pod ręką zawsze są albumy, które jakość szczególnie dobrze smakują zimą w okolicy świąt... to czemu nie? Rodzina się przecież nie obrazi, znajomi się tylko ucieszą, a ja uniknę efektu „the final countdown", gdzie po dwóch nutkach song leci już z wewnętrznego playera do końca dnia. Gwałtem się wdziera, także uprasza się o wyłączanie radioodbiorników!

The Knife - Silent shout & Deep cuts

Dla zmęczonych Cichą nocą album z bramki pierwszej. Album drugi na stopienie wszelkich lodów. Pisać więcej nie wypada, bo chyba napisano już na ich temat wszystko, ale chyba nie to, że sprawdziłyby się mega w trakcie świąt. 

Luke - Guaratiba

Bo trochę lekkiego bujania inspirowanego Ameryką Łacińską nie zaszkodzi, choć chyba jedyne co nas z nią łączy to Świebodzin. Świetny przyczynek do świątecznej bezczynności i wyłączenia. 

The Avalanches - Since I left you

Dla mnie wystarczy numer pierwszy, a reszta już do uszu ciśnie się siłą rozpędu. Lawina dźwięków, koncepcji , motywów. Przesłodzone, jednak nie bardziej niż kolejne świąteczne czułości, nawet całkiem kiczowate ale i tak chwyta.

Pantha du Prince - Black Noise

Na potrzeby nowej świeckiej tradycji. Dla tych co po pasterce, do domów nie zmierzają, w kapcie nie wbijają, albo zupełnie inną świątynię za cel obierają. Ale też i dla tych co to lubią dzwonki, bo ten album to szczytowe osiągniecie tego instrumentu. No i jak świetnie sprawdza się na mrozie.

Oczywiście nikomu z powyżej wymienionych, nie życzę finiszu na płytach z cyklu „The Best Christmas... Ever!", ale na dobrą sprawę im to nie grozi. Wystarczy posłuchać.

 

 

 

 

Komentarzy: 0 Nie dodano tagów

Oswojona Impala

2010-12-13 20:53:30

Australia to dziwny kraj. Nikomu tam nie było po drodze, jak leżał tak leży sobie na uboczu, ciśnięty gdzieś na południową półkulę. Oderwany przez połacie wody od ewolucyjnego mainstreamu, podryfował ze swoja fauną i florą w totalnie inne rewiry, generując niekiedy dość karykaturalne jednostki. Czyli bardzo, bardzo długo poważny i głęboki... środek nicości. Przewijamy taśmę.

Później kolonia karna,

przewijamy jeszcze trochę

AC/DC - no znam, Sydney 2000 - było, ale o parszywych godzinach, The Avalanches - wielbię, Architecture in Helsinki - też spoko no i Tame Impala - świeżyna!

Zwierzyna oswojona w tym roku. Piękny gatunek zdobił letnia play listę, a teraz w grudniu wraca na topy, tak a propos rocznicy śmierci Johnna Lennona. Dlaczego? Bo to niby australijska odpowiedź na The Beatles? Jeżeli tak to nie popisali się zbytnim refleksem. Może lekka zrzynka? Już bardziej. Właściwie to pewnie, że tak, ale w końcu komu jak nie artystom przystoi nakraść z prawa, czy lewa , by podrasować i przekuć motyw wedle własnego pojęcia ładu. Można nazwać to inspiracją, wpływami, „moimi ulubionymi zespołami", stylistyką , ale to tylko eufemizmy . No i co? Chwała! Chwała i czołobitne pokłony takim za to, bowiem kawałków, motywów i sampli do ponownego przetworzenia jest co nie miara, a podobno na gitarze i innych instrumentach zagrano już wszystko. Cóż , zostaje ableton i wspomniana już „kradzież".  Bywa i tak, ale lubię to. Tylko chyba nie ma jeszcze takiej grupy na fejsbuchu.

I choć Fab Four jest już pewnie zupełnie zużyta, przez całe generacje naśladowców i domorosłych lustrzanych śpiewaków, to jednak strasznie miło usłyszeć jej pogłos - jako symbolu pewnej epoki, w dzisiejszych nowych brzmieniach. A może jest to ironiczny chichot historii, że najlepsze już było i pech chciał, że i Ciebie i mnie to ominęło.  To se ne vrati, wypowiedziałby sąsiad z południa, nie bez żalu i tęsknoty w głosie. Jednak nasze Babki znowu mają rację i jedną pramądrością ciskają lamenty w kąt, bowiem czego oczy nie widziały, tego sercu wiadomo co. Także prawdziwy szlagier wszystkich porzekadeł, sprawdza się i pozwala w zdrowiu żyć i skupionym być, by nie obrócić głowy - tu i teraz - kiedy znowu będzie działo się coś dookoła.

W ten sposób rzuciłem na początek okiem, później dopiero przyłożyłem ucho do Tame Impala i ich, prawie że debiutanckiego „Innerspeaker". Mocnego i rwącego. Chociaż na dobrą sprawę, album a konkretniej jego parę momentów, chłonie się całym sobą. Nie sposób inaczej. Początek z „It's not meant to be" jest leniwy. Pierwsza faza snu, czy też co bardziej poprawne hipnagogiczne wizje, projekcje wczoraj. Nieznośna lekkość bezczynności. Świetnie tworzyć pozory, jeszcze lepiej je później rozwiewać. Stara dobra zagrywka, a ja znowu się na nią łapię.

W "Desire be desire go" odpalają lont i nie pozwalają na jakikolwiek unik. Masz 10 sekund. Acidowe wizje wybuchają prosto w twarz z siła megatony, spopielając resztki zen, z kawałka pierwszego. Gitara w tle o niebiosa bardziej hipnotajzin, niż rząd tap madl. Rozrywa i porywa - na pewno nie oszczędzaj słuchu. Nawet się nie staraj.

Chcesz więcej takiego rwania. Heroinowy głód Charliego Parkera, pewnie przybiłby piątala. Wypada z głosników „Lucidity" i znowu wpadasz tam gdzie Ringo i reszta super czwórki bywała po 250 µg Lyserg-Säure-Diethylamid. Z Impalą, możesz być tam bez jakiegokolwiek bad tripa, a flashback i tak sam sobie zafundujesz. Popis gitary i perki - znowu można by rzec. Swoją drogą w sieci odmętach grają już remixy właśnie numeru 4 z „Innerspeaker"i tylko czekać, aż w gorączce sobotniej nocy, zupełnie z nikąd spadnie na Ciebie i sobie właśnie do niego pohasasz.

http://soundcloud.com/hypetrak/tame-impala-lucidity-pilooski-remix

Drobny dryf zaliczony, ale prostuję. Przy „Solitude is a bliss" wypatrujesz już, czy to po niebie chmura się toczy, czy też diamentowa Lucy puszcza oczko. A nie, to sunie żółta, ta podwodna.

Singiel wypuszczony na dzień dobry, w ramach powitania się z przyszłą publicznością, po blisko dwóch latach przerwy od pierwszych dźwięków z pierwszej epki. Wiedzieli Panowie z Antypodów co robić, by narobić niezłego dymu i bynajmniej nie minęli się w tym punkcie z Fortuną.

Po tym kawałku, i po całym albumie, można pokusić się o bardzo kategoryczną opinię, że w tym roku lepszego rwania strun nie było i już nie będzie. W ramach stawiania kropy nad i, wysuwa się prawie już z końca płyty „Expectation", z krótkimi solówkami wciśniętymi między senne, lo-fi wokale. Nie zniżają chłopaki pułapu w żadnym kawałku. Widać należy ukuć termin „australijskiej jakości", bo przyda się konkurencja dla niemieckiej.

Inne kawałki nie tylko utrzymują wysokie plateau, ale czasem jawnie, lub mniej ostentacyjnie rozwijają lont pod kolejne tony plastiku i laski TNT. Wciśnięte między możnych tego albumu, wcale nie giną. Uzupełniają ubytki, po kolejnych bombowych odpałach, serwują konieczną rekonwalescencję dla kończyn i stawów. Buja i „Alter ego" i „Why Won't You Make Up Your Mind?", doprawia „The bold Barrow of time", pozwala złapać oddech i trzeźwy punkt odniesienia „Jeremy's storm". Ogólnie bardzo mocna i równa płyta, a to nie tak często się zdarza.  Nie można mieć najmniejszych zastrzeżeń, co do kolejności, chociaż i tak każdy w ciągu, w który można wpaść już po pierwszym odsłuchu, wbije w playlistę największe ładunki jeden po drugim. Tak w ramach ogólnopolskiej akcji „budzimy się" + kofeiny 500ml. I kielecki chłód za oknem od razu mniej straszny. Polecam bo działa.

Nie ma co. Festiwalowe życzenie. Urwać przy tym kończynę, podbić oko, wybić 1, pewnie nie sztuka. Niezła sztuka wyjść cało, albo chociaż z jedną pamiątkową blizną. Dlatego szperacz mode on i czekam na lineup z Impalą i to nie w tle.

A Australia jakaś mniej dziwna, bliższa.

 

 

 

Komentarzy: 2 Nie dodano tagów

top bop non stop, a reszta?

2010-11-27 21:30:14

Köln, Mainz, Berlin. W jednym z tych miast spotkało się 3 dość ostro zajawionych muzyką ludzi. Dwóch z nich kroiło już wspólnie dźwięki na klubową modłę, z lekkim jazz zacięciem, wydając przy tym epy, które jednak pod drutach do mnie nie spłynęły. Trzeci z kolei ogarniał współczesne partytury, często połamane niejednym eksperymentem, z nie mniejszym jednak zacięciem próbując swych sił na polu house. Spot musiał być owocny, bo wytrącił nie takie małe conieco.

Daniel Brandt, Jan Brauer oraz Paul Frick - bo o nich tutaj mowa - zaskoczyli. Nie swoim scenicznym przydomkiem, który jest zwykłą wyliczanką nazwisk trzech kolegów, ale nie z boiska- Brandt Brauer Frick. Swoja drogą urzekająca prostota, czyż nie? - nawet dobrze brzmi. Czym w takim razie zaskok wzniecili? Generalnie czegoś takiego nie słyszało ucho me, ani mej siostry ni brata w nowomuzycznej wierze. Nie hasały po mych neuronach takie układy, nie mogły uporządkować ich inne skołowane ośrodki. Efekt marzenie, można by rzec - dla obu stron.

Ich troje, choć z naszym nadwiślańskim trio ich nic nie łączy, cisnęło w sieć owoc swojej pracy, który jakby nie było chwyta od pierwszych dźwięków. Singiel z kawałkiem „Bop" promujący i obwieszczający nadejście nowej płyty, świeżyną co prawda już nie jest, bo i płyta zdążyła się wydać (ale o tym później), a singiel zestarzeć, ale nadal pozostaje świetnym przykładem wyjątkowej estetyki i wyczucia. Przyznać trzeba, że nie zawsze zbiera się taki plon z działki obsianej techno. W całej, dość bujnej florze jest jednak masa chwastów, które dla wielu skrywają te ciekawsze okazy z tegoż bogatego poletka. „Bop" bowiem skrzętnie skrywał się przed mym skrojonym na ascetyczny dźwięki uchem. W pierwszych sekundach dzieło trojga rzeczywiście sprawia takie wrażenie. W kolejnych robi już cudowną woltę, by zlać umysł kolejnymi porcjami dźwięków. Złączenie paradoksów. Dobrze jest. Człowiek się nie krzywi, na pewno się nie nudzi, człowiek liczy na więcej

ergo - umysł nie śpi, ale daje złapać się logice

Modus ponens
Jeżeli P, to Q.
P.
Zatem, Q.

Jeżeli Bop chwyta, to chwyci cała płyta.

Bop chwyta.

Zatem chwyci cała płyta.

W tym punkcie, niestety cierpliwość zostaje wystawiona na próbę , podobnie jak i ekscytacja, które równie łatwo poddają się czasowi. Zapominam o całej sprawie, cały szum wokół sprawy cichnie. Cisza, ale nie taka przejmująca.

Głośno. Głośniej. Kolejne gęste sample, błyszczą w sieci i spływają to z prawa to z lewa. Świeżyny. Znak to jak nic, że wkrótce i logikę i wnioskowanie, albo szlag albo im chwała. Nie mija wiele czasu i wreszcie wypada cały album o tytule „You Make Me Real".

Słucham. Ponownie. Jeszcze raz nie zaszkodzi. Reodsłuch, bo pada snieg. Można wnioskować.

Akusticher techno, bo takim gatunkowym szyldem firmują swoje dokonania panowie z Brandt Brauer Frick, brzmi równie kategorycznie i zdehumanizowanie jak każde słowo w niemieckiej mowie. Podobnie jak muzyka, czy też skrojone wedle matematycznych równań dźwięki na albumie. Totalne odhumanizowanie w zasięgu ręki, choć daje się słyszeć motywy, które ocieplają te sterylnie zimne elementy. W końcu nie może być o to trudno skoro na dobrą sprawę tylko kilka elektronicznych instrumentów składało się na efekt końcowy tego bardzo interesującego mariażu elementów klasycznych ze stylistyką mocno osadzona w realiach muzyki elektronicznej.  A trio swe instrumentarium miało całkiem całkiem, bowiem uszy Twe przy odsłuchu, dopieścić może wibrafon, fortepian preparowany, perkusja taka klasyczna, czy też instrumenty perkusyjne wszelkiej innej maści, instrumenty smyczkowe, gitara basowa, czy też syntezatory analogowe oraz pewnie kilka innych których wymienić nie zdołam. To wszystko w pełni oddane i poddane, trzem parom rąk, które bynajmniej po omacku nie działały. Prawdziwy róg obfitości można powiedzieć, ale efekt końcowy, co paradoksalne - i tak w pełni minimal.

Jak jednak to co na albumie, ma się do materiału, który tak absorbował w przypadku „Bop".

„You make me Real" chwyci ,ale nie równie mocno w poszczególnych elementach. Nie będzie jeszcze lepiej, bo najlepsze już było. Nie zajarasz się tym, jak pojedynczą jego porcją, w postaci singlowego kawałka. Muszę zaznaczyć, że album jest mimo tego całkiem udany, choć nieco trudniej w przypadku reszty materiału o romans jak z „Bop", ale szorstka przyjaźń być może się wywiąże. Bowiem żadnemu z 8 pozostałych kawałków nie można zarzucić czegokolwiek, poza tym że jednak, nie ma w nich tego brylantowego grania jak w wielokrotnie już wspomnianym kawałku. Tutaj wypada skreślić trzy razy tak dla „Caffeine",  „Mi corazone", czy „You make me real", są to bowiem najmocniejsze punkty cedeka. Mamy tam kolejne odcinki romansu techno, akustyki i klasyki, które wciągają, bo i nudą z nich nie wieje. Mamy iście barokowy przepych minimalowych dźwięków wyciosanych z grande instrumentarium. Jest niezawodna niemiecka precyzja i warsztat. To poprawnie. Wreszcie mamy prawdziwego arbitra elegancji pośród muzyki, którą wielu o to nie podejrzewa.

Logika sprawdza się, ale po części. Chociaż, akurat ona wymuszałaby zero - jedynkowe rozstrzygnięcie sprawy, co prowadziłoby jednak do sporego zakłamania.

Wniosek - założenia do remontu.  

Jeżeli P, to Q.
P.
Zatem, Q.

...

Albo chrzanić logikę. Niech sczeźnie.

Play raz jeszcze dupnę.

 

+

Zespół ma gest, zespół geszenki rozdaje i drobną frajdę serwuje.

http://www.brandtbrauerfrick-youmakemereal.com/

 

 

Komentarzy: 1 Nie dodano tagów

Punktuję Lidella

2010-11-20 01:49:51

Był sobie w Polsce Lidell.

Odwiedził Warszawę, odwiedził Poznań.

Drogi nasze, akurat w drugim punkcie jego polskiej trasy, się skrzyżowały, także nie o stodolnianych harcach będę tutaj rozprawiał.  

Swoją drogą podobno stodołą zatrząsł. Zuchwalec.

Podumam zatem , dość luźno, nad jego poznańskimi dokonaniami, nim resztki wrażeń wywieją inne sprawy bieżące.

1.       Preludium, czyli zbieramy sądy. Typowano, że Jamie polegnie, że na koncertach sobie nie radzi, że się spali. Sam wątpliwości nabrałem, chociaż jak zwykle liczyłem na to, że to raczej publiczność będzie ugotowana w sosie własnym. No i strzał Bogu w okno to bynajmniej nie był, bo rzeczywiście masa zbita w jedno, temperatury nabierała z każdą chwilą, czym bardzo zgrabnie zawiadywała paka na scenie. Podkręcali i dorzucali do pieca, po czym delikatnie skręcali,  

2.       Płyty a koncerty. Truizmem będzie stwierdzenie, że oczywiście koncerty stoją wyżej, bo torpedują każdy jeden zmysł, bodźce płyną po kablach aż miło. Normalnie lepiej załóż sweter, bo ciary zaraz pójdą. Tak arcydobrze to jednak nie było, ale pewnie dwie diehard fanki, rzucające kręconym włosem na prawo, na lewo i na mnie, te wspomniane ciary odczuwały . Ja nie, choć i tak mną bujało i miejscami mocno porzucało.

Btw szkło się trzaska i wala pod butami, czyli musi być dobrze - zasada potwierdzona po raz kolejny.

3.       Publika, członkiem zespołu. Wcześniej wspomniana, podana w sosie własnym, grała i śpiewała, z zespołem i dla zespołu. Zero zblazowania konesera u osób na froncie, centrum i bocznych flankach. Zero siania defetyzmu i cierpiętnictwa, że za gorąco, że za tłoczno. Ludzie z przypadku, w stężeniu mikro, przez co jęków zawodu lub spinek nie zarejestrowały moje dość zaabsorbowane uszy.

4.       Podejście do materiału. Jednak co jak co, wielki plus dla Jamiego i całej paki, za zerwanie z estetyką dość radiowych płyt (chociaż tego nie można zarzucić ostatniej). Choć może to wrażenie zaburzone urokiem obcowania z wydaniem live. Bądź co bądź jak na moje, niczym wówczas nie zmącone ucho, nie było tak gładko, postrzępiono i dorzucono trochę kalorii, do dość lekkostrawnego materiału. Paradoksalnie na zdrowie to wyszło, brzmi lepiej i kiwa bez piwa.

5.       Dusza co porusza. Jest coś bujającego, we wszystkim czego dotknie się afro dusza. Na scenie prócz ciemnoskórego multiinstrumentalisty, który przypominał mi Gay Marvina, był jeszcze jeden...Lidell. Razem tworzyli esencje tak czarną, jak czarna może być poranna kawa, ale bynajmniej ich nie uświadczycie na czarnych czwartkach. Szkoda.

6.       Solo. Zagadkowy zapis pośrodku listy panów dźwiękowców, bił po oczach. Miał swój moment i nie było to przysłowiowe 5 minut. Żył całkiem bujnie jakieś 15 minut, w których bił już nie tylko po oczach ale i uszach. Kiedy reszta trupy Lidella, totalnie zagotowana atmosferą  i przypalona luxami, zażywała chwil wytchnienia na backstage'u, Jamie dowodził dlaczego przyjechali tutaj pod wyłącznie jego imieniem. Niestety nie wisi to nigdzie w sieci, ale z chęcią przygarnąłbym parędziesiąt minut takiej gry na gębie + mac'u, by spokojnie rozkwilić nawał dźwięków i motywów. Popis na bogato, panie Lidell.

7.       Lista dźwiękowców. Już wspomniana a propos Jamiego w edycji solo. Byłem dość wkuty na siebie i moje rozbiegane oczy, które akurat w nią się wlepiły i jakoś zamontowały jej obraz w głowie. Dorżnąłem element zaskoczenia. Jamie chyba jakoś podchwycił mą uwagę ciśniętą w eter, albo po prostu popłynął na poznańskiej fali wznoszącej w końcówce, co by i dla siebie i spółki urwać trochę szczęścia.

8.       Czas. Złośliwy sukinsyn biegnie szybko wtedy, kiedy akurat chcielibyśmy aby geriatrycznie sunął, wbrew temu co się dzieje dookoła. Ostatnie akordy, ostatnie uśmiechy. Koncert zawinął do końca, zbierają się panowie ze sceny, bijąc piątkę za piątką w tłumie, który puścić ich nie ma zamiaru. Dobra ostatnie bisy, ostatnie dźwięki, ale tym razem już naprawdę. Stygnę ja, stygnie cała otaczająca masa. 

Wnioski?

Tak

Wiecej!

Posłowie w postaci video z lidellowskim smashhitem. 

 

 

Komentarzy: 0 Nie dodano tagów

Słów kilka o typach spod ciemnej gwiazdy

2010-11-10 22:44:01

Darkstar i North
Hyperdub trzeba przyznać jest pojemną stajnią, gdzie znajdzie się boks i dla Buriala, Ikoniki , dalej przez King Midas Sound i na Zomby skończywszy. Nie jest źle, jest całkiem doborowo! Ten rok jednak przyniósł ze sobą nowego czarnego konia w tej coraz bardziej utytułowanej stajni, który może i testy już przechodził, ale nie odbijało się to bębenki rwącym echem.
Typy spod ciemniej gwiazdy debiutują mocno, choć antydepresantem być nie mogą na mozołem przepełnione, przekichane dni. Jednak w mig nastawiają mode na slow motion, wyrywają z tempa dnia szarego i każą chwytać skruszone kawałki wolnego czasu i składać z nich konkretny stan zlewki na wszystko. Co w zamiana będzie dane, gdy masz Pan/Pani zlane?
Po podchwyconej wczówce z kawałka pierwszego dostajemy prawdziwego mocarza albumu. Choć to cover, do których zawsze podchodziłem z wielkim dystansem, to myślę że The Human League może tylko przybić wysokie pięć z paką osiadłą na londyńskiej scenie. Może dzięki temu, ktoś wskrzesi ich na swoim ipodzie i rozbuja przy nich, nim tuzy muzycznych trendów obwieszczą, że znowu coś ssie. Perełka nowej fali przekuta z dubową rytmiką w niezłe złotko. Do słuchania na ciągłej pętli, bo w końcu nic bardziej nie działa hipnotyzująco niż właśnie blask złota, a tutaj mamy w dodatku sztabę na wysoki połysk.
W końcu kiedy już udaje się oderwać ucho od Gold, trafiamy na Deadness i mimo kilobitów kojących dźwięków na sec, nie notuję się skutku ubocznego, ale jak najbardziej pożądanego!, w postaci zatracenia w kawałku na następne długie minuty. Lepiej robi już kolejny punkt programu , czyli Aidy's girl is computer, który to ma spory potencjał w tych niskobitowych przekładańcach, ale podobnie jak Under the roof, nie może przebić się, przez poświatę Gold.
Two chords na tapecie ze swoimi zatartymi dźwiękami, poprzycinanymi glosami może całkiem nieźle wodzić po mieście, zupełnie bez celu i konkretu, z częstym pit stopem w miejscach , których za dnia o krztynę uroku by się nie podejrzewało. Nagle okazuje się, że zapuszczone ulice zalepione plakatami, naznaczone szyldami, nocą skąpane w żółtym świetle lamp - tak! teraz przy papierosie, w szczycie nocy, stanowią tło ideolo dla dźwięków, które torpedują Twój słuch i tylko na chwilę milkną, by wbić się nagle w membrany z całą siłą kawałka North.
Monotonna jego myśl przewodnia, stopniowo, coraz to bardziej obudowana wdzięcznymi, dźwięcznymi ozdobnikami powoli stopuje i odsyła umysł na słuszny odpoczynek, przy kawałku, którego tytuł, bynajmniej spokojnego miejsca nie sławi.
Ostkreuz jest bowiem w rzeczywistości najbardziej zatłoczonym dworcem przesiadkowym berlińskiej s-bahn, czego jednak w najdrobniejszej części kawałka nie słyszymy. Najpełniejszy ambientowy kawałek tej płyty, który ukoi nerwy starte w proch , wypalone po całym dniu, rozpoczętym i zwieńczonym staniem w korku, ściskiem w tramwaju, duchotą pekapu. Zmywa w 2:29 cały dźwiękowy syf, którym obeszliśmy po całym dniu brodzenia w hałasie ulicy, biadolenia, muzyką puszczaną z komórek, tudzież umilaniem czasu pracy radyjem z permanentną przerwą na reklamę.
W dodatku do niezbędnej dźwiękowej pielęgnacji dostajemy jeszcze dwie gęsto zaprawione melancholią kawałki, czyli Dear Heartbeat oraz When It's gone, który to perfekcyjnie prowadzi do finiszu, hipnotyzującą mantrą „I won't forget you when you're gone" podbitą nie mniej wciągającym klawiszem w tle. Czyżby quasi przekaz podprogowy? Niepotrzebnie, bo i tak wrócę do pozycji, zaserwowanej przez Hyperdub w tak godnych okolicznościach przyrody.

Na koniec, raz jeszcze pętla z Gold. Dub rytmika no i chwyta!


cappo!

2010-11-05 22:27:15

Kawałek z tytułu, który przed niechybnym przyśnięciem w pekapekowskim wagonie wyratował mą osobę i już nie tak bezpośrednio - ale też powinni być wdzięczni - mych bliźnich, których napastowałbym telefonami ze środka nicości, z prawdziwym uporem maniak, byle przyjechali po mnie nie wiadomo gdzie, gdyby visual odłączył się na zbyt długo. Chwała przypadkowi za to, że pozwolił zawieruszyć się gdzieś po kątach i uchował ten kawałek, mimo nie takiej małej zawieruchy w mej apdejtowanej handybiblio.

no age - cappo
czyli ...

walenie w gary i rozbijanie, a nie zawracanie gitary, czyli wysokokalorycznie dźwiękowo, czyli że mało postne danie spalisz w brewki pyknięciu, czyli volume proszę skręcić do oporu co by z chaty, strzecha bynajmniej nie krytej, prawdziwe kongo zrobić, ustawić dobry preset, co by zgrzytów i pierdnieć żadnych nie było i headbangować, kopać, tupać, bujać, rzucać, szczerzyć, mierzyć i wierzyć, że stare dobre gitary jeszcze trochę pociągną, przy wtórowaniu jak zawsze wiernych i nieodzownych w każdej muzyce dźwięków z garów, tudzież zwanych basem lub jakimś tam innym pierdolnięciem.
Co jak co, ale z perspektywy czasu i coraz to bardziej oddalającej się daty premiery, ten uznany przeze mnie wówczas za stanowczo przehajpowany zespół, broni się świetnie, zaskakując uszy me w najmniej oczekiwanym momencie. Pewnie nie jednego, nie trzeba do no age, jakoś szczególnie przekonywać . Cóż, mnie trzeba było, trwało to długo i w ostatecznym rozrachunku bilans wyszedł na plus. Jak jednak spodziewać się innego rezultatu, kiedy gitara brzmi tak jak powinna, czyli...no wiesz o co chodzi. A jeżeli nie to dupnij czym prędzej w lina powyżej.

Komentarzy: 0 Nie dodano tagów

« wróć 1 czytaj dalej »
Logowanie
Zapamiętaj mnie
Bezpieczne logowanie (SSL)
Zapomniałem hasła
» zarejestruj się!
Najczęściej komentowane