Nie jesteś zalogowany

24 (Eastern European Power)

2011-04-01 12:08:42

czyli parę mniejszych i większych rewelacji. Power!

Setting The Woods On Fire - Ruins

STWOF już na wysokości poprzedniej płyty zarówno pod względem brzmieniowym jak i kompozytorskim byli na poziomie którego bardzo mało post-hardcorowych kapel mogłoby się wstydzić, nie mówiąc już o kompletnie rozpieprzających koncertach. No, ale "Ruins"...sorry, nawet niezwykle udany debiut to przy "Ruins" zabawy w piaskownicy. Trzeba posłuchać chociażby dla samego brzmienia. Jest też spory postęp pod względem kompozytorskim i wokalnym. Z wyjątkiem pierwszego, krótkiego kopiącego "Quickstop" poszli trochę tropem form bardziej rozbudowanych, jak "You started the fire, I was burnt alive", czy "The letter", co cieszy. Mamy 20 minut kompletnie intensywnej, jednocześnie agresywnej i lirycznej jazdy z odlotem kompletnym w postaci zamykającego całość "We're falling". Jak to zwykł mówić mój dobry ziomek - "wszyscy wiemy, że epki są zajebiste", no więc cóż mogę powiedzieć... jeśli epki są zajebiste same w sobie to jeszcze kiedy nagrywa je zajebisty skład to generalnie jest bosko. Nie wiem jakie pole rażenia będzie miała płyta na świecie, ale jestem pewien, że przy promocji dużej wytwórni robiłaby za klasyk. (10/10)

Turnip Farm - All The Tangled Girls

Że dziewięćdziesiąte lata, że "Afghan Whigs", że "Sunny Day Real Estate", że "Dinosaur Jr."... i nagle ktoś stawia kropkę nad i wyciągając z rękawa "Rein Sancion", potem ktoś tylko dopisuje "brzmi bardziej" i "b". Dzięki komentarzom na "WAFP" poznałem skład "Rein Sancion" - naprawdę fajny, w moim stylu, lubie sprzęganie, fuzzy i wszystko co gra na gitarach i jest bardziej snobistyczne niż Nirvana (to Kurt zabił się sam, czy zrobiła to Courtney? Gdyby Kurt jeszcze żył... przydałby się teraz Kurt). Kiedy udało mi się przesłuchać ściągnięte ze światowych blogów pliki zacząłem się zastanawiać dlaczego takie fajne składy jak "Rein Sancion" mają takiego pecha. Nikt ich nie słucha mimo, że są zaangażowani, pełni pasji i talentu. Co do samego "Turnip Farm" to nazywają się jak utwór "Dinosaur Jr." co dobitnie świadczy o tym, że inspirują się "Dinosaur Jr.", utwór "Debonair" nazywa się tak samo jak utwór "Debonair" Afghan Whigs, co z kolei świadczy o tym, że zżynają nawet nazwy utworów. No więc jak prosto wywnioskować mamy przed sobą bandę epigonów słuchających classic rocka. Do tego nagrali taki materiał, gdzie każdy utwór wyciągnięty przed nawias mógłby robić za dobry hicior. "Rein Sancion" wydali dziewięć albumów, którymi teraz jarają się tylko poszukiwacze dziwnych zespołów, w dodatku "Rein Sancion" wyglądali jak nerdy. "Turnip Farm" to doświadczeni muzycy, w dodatku przypominają bardziej rumcajsa niż miłośników RPG, co wróży im bardziej udaną karierę (chociaż z drugiej strony nie wiem czy na świecie jest więcej rumcajsów, czy miłośników RPG). Tylko podobnie jak "Rein Sancion" grają muzykę strasznie w stylu lat 90tych, co sprawia że mimo wszystko odbiór tej płyty jest wielką niewiadomą. Dla mnie mogliby grać dla pięciu osób i jarałbym się dalej, chociaż jak dobrze wiemy, Kuba Ziółek potrafi wymyślać fajniejsze tytuły utworów w "Alameda Country Death Cult" i "Edzie Woodzie". Aha, wróżę też wielką karierę filmową o której żaden wcześniejszy recenzent rozbierający album na czynniki pierwsze nie wspomniał. (8.5/10)

Plum - Hoax

"Plum" do tej pory podobał mi się bardzo w wersji na żywo i średnio w wersji z płyty. Tym fajniejszym zaskoczeniem jest dla mnie "Hoax" - bardziej niż poprzedniczki zróżnicowany, ale też łatwiej przyswajalny, przytulony z melodią, z momentami na oddech od napieprzania (jak beastie boysowski "Thread", polvovski, instrumentalny "It's a musy" i troszkę industrialny "Beast"). Ameryki w zajmowaniu się tą płytą nie odkryję. Wiem tylke, że jest to kawałek bardzo dobrej muzyki. (8.5/10)

Olivia Anna Livki - Demo

"Mam dość raperów w "my music" / nie masz jak zarabiać to pchaj bluzy" pienił się Jimson na "gorączce w parku igieł". Cóż... rzeczywiście sposób promocji dosyć wiejski, no ale jeśli nikt oprócz pani Olivii nie gmera w dźwiękach i ma okazję prezentacji swojej ciekawej muzyki przed dużą publiką nawet za cenę takiego małego niesmaku jakim jest pokazywanie się w "polsacie" to czemu nie? Tym bardziej, że sprawia wrażenie bardzo świadomej w kwestii artystyczno-światopoglądowej i chyba sama też jakoś zdaje sobie sprawę z wiejskiego posmaku pokazywania się w "Must Be The Music". Kończąc wątego tego co jest wiejskie i co nie jest : piosenki są dobre, niektóre nawet bardzo, fajnie, z feelingiem zaśpiewane. No, mogłaby się wybić, żeby ludzie przestali udawać, że jarają się ostatnią płytą Brodki. (6.5/10)

Komentarzy: 0 Nie dodano tagów

23 (marcowe pt.2)

2011-03-20 11:52:20

Elbow - Build A Rocket Boys!

Jak ja kiedyś uwielbiałem ten skład. "Cast of thousands" było jedną z moich ukochanych płyt. Od "Leaders Of the Free World" do teraz miałem małą przerwę w śledzeniu ich twórczości. Nagle coś mnie wzięło i... no masz. Właściwie wszystko się zgadza. Klimat podobny, chóry jakieś. Wokal Garveya jakoś zaczyna mi przypominać oldschoolwego Petera Gabriela, ale może to trochę głupie porównanie. Nie chce mi się skarżyć, że niektóre momenty są strasznie podniosłe i pompatyczne, bo często (vide piękny zaśpiew - "we all belive in love so fuck you" z "cast of thosands") miewali już takie wcześniej z tym, że... mimo moich najszczerszych chęci powrotu do mojej dawnej narzeczonej - nie podnieca jak dawniej (5.7/10)

 

Low - C'mon

Kołysanki tak ładne, że głupio ich nie lubić i tak senne, że trudno się przy nich nie znudzić. (4.8/10)

 

Slums Attack - Reedukacja

Z tym Peją i SLU to w ogóle sprawa jest zabawna. Kiedy moi znajomi zaczynali jarać się rapsami i nucili "głuchą noc" ja przeżywałem swoje sercowe rozterki przy "kid a" i byłem bastionem niezalu w mojej podstawówce. Teraz kiedy od mojego zwrócenia rapsom honorów minęło już trochę czasu sięgnąłem po nowe nagrania Peji i mimo paru rzeczywiście świetnych momentów dalej tak pejowski odłam "ulicznego rapu" (który w wykonaniu Chady, JWP, czy dissującymi się z Peją chłopakami z Molesty po prostu uwielbiam) średnio kupuję. Skupmy się więc na "momentach" : z pewnością malujące szary obraz naszego społeczeństwa "Dzieci gorszego boga" (ze świetnym - "znów pod monopolem ta sama brygada kryzys"), nagrany ze śmietanką wielkopolskich raperów "głos wielkopolski" (zwrotka Kobry jest super), maksymalnie poruszający "Oddałbym" (odsyłam do tego co napisali na "porcysie"), energetyczny "kto ma renomę" (swoją drogą, trzeba mieć jaja, żeby po Zielonej Górze zapytać retorycznie - "kto robi gnój na koncertach?"), "Subliminale" (gdzie uczą gości zza granicy mówić "hwdp" i "fuck tede") i "P.S". No i jak dla mnie... to by było na tyle. Co nie zmienia faktu, że kto SLU dalej z pewnością mają renomę na blokach i dla ludzi mieszkających w szarszych blokach niż mój raczej znajdą tych mocnych punktów więcej. (5/10)

R.E.M. - Collapse Into Now

Że są rzeczy bardziej ekscytujące niż "joga i słuchanie R.E.M." każdy wie, ale mimo całej obciachowości i pewnej zdziadziałości ich muzyki tą płytą pozytywnie mnie zaskoczyli. Oczywiście - Stipe dalej brzmi jak koza (co sprawia, że nie kumam po co zaprosił do "It happend today" brzmiącego jak stara indianka Veddera), a muzycznie trudno mówić tu o jakichś zaskoczeniach. Mam kumpelę która bardzo się jara R.E.M - em i kiedy rozmawialiśmy o tej płytce doszliśmy do wniosku, że po próbie udowodnienia światu, że są bardziej starzy niż wszystkim się wydaje na płycie "Around the sun" i próbą udowodnienia, że są młodsi niż wydaje się światu i samym muzykom R.E.M na "Accelerate" wreszcie udało im się znaleźć złoty środek. I mimo, że rewolucji z reguły trudno szukać u zespołów działających 3 dekady to ładnych melodii, ładnie zaśpiewanych na których można zawiesić ucho poszukać już można. I tutaj takie mamy. Właściwie większość tych piosenek to niezłe strzały, a nawet jeśli nie to w każdym razie takie które są miłym "słuchadłem". No i dwa momenty totalne - dynamiczne, nawet trochę zdenerwowane "all the best" i totalnie poruszające "blue" z gościnnym udziałem Patti Smith (moim zdaniem równie dobry jak poprzedni wspólnie nagrany "E-bow the letter"). Jak na takich nudziarzy całkiem nieźle. (7.6/10)

Bright Eyes - The People's Key 

Płyta zaczyna się jakąś apokaliptyczną gadką w duchu "Goodspeed You!", ale kiedy wchodzi wokal wiemy już kogo słuchamy. Dalej jest smutno i pięknie... i dobrze, Elliott Smith nie żyje od mniej więcej ośmiu lat i mimo, że singer-songwriterów jest od cholery i ciut ciut to o ich wybitność można się spierać. W to, że stojący na czele grupy Conor jest mistrzem w swoim fachu nikt o zdrowych zmysłach nie wątpi. Każdy kto wcześniej zaprzyjaźnił się z jego twórczością nie powinien być rozczarowany, chociaż trudno też mówić w kontekście tej płyty o czymś powalającym, raczej o trzymaniu "mocnej średniej". Dziwny jest tylko ostatni na płycie, ewidentnie "New Orderowy" - "One for you, One for me". (7.4/10)

 

Komentarzy: 0 Nie dodano tagów

22 (marcowe)

2011-03-15 14:16:41

Ponieważ ostatnio zapoznaję się z niebotyczną ilością muzycznych nowinek mój miesięczny cykl przyglądania się nowym ciekawostkom muzycznej sceny postanowiłem troszkę porozbijać...

Zombie Girlfriend - The Great Plain

Tutaj winę ponosi "dark center of the universe" i to, że czasem dobrze zassać sobie plik niespodziankę. Cóż, Zombie Girlfriend - typek z węgier, któremu udało się zgrabnie zrobić to co nie wyszło The Raveonettes na ich trzeciej płytce - twórczo pobawić się w przetwarzanie muzycznej tradycji lat 60'tych. I mimo, że z chłopięcą urodą podana "sixtisowska słodycz" dominuje to natrafiamy również na lo-fi w duchu yo la tengo ("driving song"), czy brzmienia których nie powstydziłby się na swoim debiutanckim albumie Kasabian, albo sięgając głębiej The Stone Roses ("Ocean songs"). Całość wyróżnia się na plus - świeżością i bezpretensjonalnością podania tematu. Widać, że pan "zombie girlfriend" taką stylistykę czuję i nagrał swoją 25-cio minutową płytkę bez napinki na zmiany w muzycznym świecie. Cóż, dla dzieci "indie 2.0" grzejących się pare lat temu co drugim kawałkiem na MTV2 będzie to z pewnością miła podróż po paru "oldschoolowych", niczym nie zaskakujących, ale dalej chwytającym za serca i nóżki motywach (8/10)

J. Mascis - Several Shades Of Why

Dinosaur Jr. jak większość wielbicieli niezależnego przełomu lat 80-tych i 90- tych bardzo lubię, ale nie będę ściemniał, że solowe albumy J. Mascisa, nie mówiąc nawet o The Fog, Witch, Deep Wound, Upside Down Cross, czy Sweet Apple znam na wyrywki. Powiem nawet więcej, gdyby nie wikipedia pewnie nawet nie wiedziałbym, że takie wynalazki w ogóle istniały. Pomijając moją wiedzę na temat twórczości tego pana - "Several Shades Of Why" to podobnie jak arcyciekawe "Trees outside the academy" Thurstona Moore (na którym z resztą Mascis udzielał się w roli producenta i wycinacza solówek) głęboki ukłon w stronę folkowej tradycji. Może to zabrzmieć jak "szarganie świętości", ale ten rodzaj aranżacji w tym momencie robi na mnie większe wrażenie, niż "Farm" Dinozaura. Charakterystyczne gitarowe motywy i wokal Mascisa w takiej właśnie akustycznej oprawie tym mocniej odsłaniają piękno tych kompozycji, które zaaranżowane zespołowo mogłyby stracić dużo uroku. I mimo, że całość jest spójna pod kątem klimatu przez te 40 minut trudno się znudzić tym czym częstuje nas siwy dziadzio Mascis, a "Can I", "What Happend" będą przynajmniej dla mnie jednymi z najpiękniejszych kompozycji tego roku... a "several shades of why" zapewne jedną z najpiękniejszych, najbardziej wyciszających i skłaniających do zadumy płyt. Od tego właśnie ma się dziadków. Jeden z moich znajomych przy okazji wydania "Farm" namaścił Dinosaur Jr. na jako "typ przekorny" na następców Neila Younga, wtedy troszkę się krzywiłem, teraz wiem co miał na myśli. Słuchajcie! (9.7/10)

Gil Scott-Heron/Jamie XX - I'm New Here

"eksplozja, doznań fuzjia, Gil Scott-Heron" vs "dubstepu suchają, narkomany jebane" = (5.8/10)

Grouplove - Grouplove

To akurat epka z końcówki roczku zeszłego, ale mam wrażenie, że mało osób o nas w ogóle o tym wynalazku słyszało, a szkoda, bo mimo, że nie wszystko jeszcze powala potencjał jest i to duży. Najpełniejsze odbicie póki co znalazł on w otwierającym całość "Colours". Życzyłbym każdej post-pixesowskiej kapeli obracających się w okolicach alternatywy wszelakiej takiego kosiora. Zaletą legitymowania się takim kosiorem jest to, że chciało mi się słuchać całej epki, wadą to, że otwierając epkę czymś tak kapitalnym trudno utrzymać u słuchacza uwagę przy numerach słabszych (a taka niestety jest reszta tej płytki). Ale nie dramatyzujmy, teraz kiedy słońce wyszło zza chmur pierzyny można całość przesłuchać na dzień dobry i przy paru momentach się szeroko uśmiechnąć. Dla ludzi, którzy chcieliby posłuchać takiego pół-akustycznego, trochę wygładzonego pixies. Aha, no i nie przejmujcie się nazwą. (6.5/10)

VNM - De Nekst Best

Na pisanie angielskich tytułów po polsku miałem zajawkę w podstawówce, okładka może nie jest tak koszmarna jak ostatniego Fokusa i na pewno nie tak obciachowa jak rzeczy którym poczęstował nas jakiś czas temu "popkiller" (polecam!), ale też mogłaby być lepsza. No nic, ale przynajmniej moim zdaniem VNM przykłuwa uwagę już od jakiegoś czasu. Płytka nie tylko to potwierdza, ale też pozytywnie zaskakuje. O piorunującym flow wiadomo było nie od wczoraj, ale o większym kunszcie tekstowym (z którego tak nabijał się jakiś wieśniak z rap pudla) dowiedziałem się właściwie dopiero teraz, bo poza typowych "bragów" pojawiają się rzeczy bardziej refleksyjne ("widzę ich", "róże betonu") przypominające trochę to co wyczarował Pyskaty na swoim ostatnim krążku. Dodajmy do tego świetne, kopiące beaty, dobre featurigi z ekstraklasą (Ten Typ Mes, Włodi, Pyskaty, Pezet) i undergroundowymi ziomkami i mamy (wyjmując tracki 2 i 3) kawał dobrych rapsów. A "Placek z Haszem" musi poznać każdy miłośnik gry na konsolach i gry w zielone. Dla takowych ten numer będzie prawdziwym hymnem. (8/10)

 

 

Komentarzy: 0 Nie dodano tagów

21 (lutowe)

2011-03-04 12:03:27

Fokus - Prewersje

Jaka była "alfa i omega" każdy słyszał, mimo dwóch, czy trzech dobrych numerów plastikowe beaty i nudne jak flaki z olejem skity które zajmowały mniej więcej pół albumu sprawiały, że jako całość było to ciężkie do przełknięcia. "Prewersje" nie aspirują do miana wielkiej sztuki, wręcz przeciwnie - Fokus coś przebąkiwał w wywiadzie dla cgm'u, że będzie bardziej klubowo, do skakania i tak dalej. No i wyszła mu sztuka, która wcześniej udała się Pezetowi na (z perspektywy czasu, po oswojeniu z "bangerowym szokiem") "Muzyce Rozrywkowej". Na obu albumach panowie, którzy wcześniej tworzyli poważne, klasyczne dla rodzimych rapsów rzeczy oddali się czemuś o mniejszym ciężarze gatunkowym. Czy od razu gorszych? Nie powiedziałbym. Fokus już przy pierwszym, bezczelnie pewnym siebie "Lubisz To" wgniata w ziemię. Podobną energię mają następne "Prewersje", "Lament" i "V.I.P". Rozczarowują natomiast "Cytryny" (z koszmarnym "idę dobrym torem/chodź ze mną/ jestem hardkorem" wyśpiewane przez Losza Verę), "Wszystko będzie dobrze" ("nie lubię rege") i "Cikiciki". Miłośnicy bardziej mrocznych, zadymionych klimatów odnajdą dużo radości w trzech ostatnich na krążku utworach, które udowadniają, że raper dalej czuje się wybornie w odrealnionych, abstrakcyjnych lirykach. Zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że "sny" i singlowy "6ścian" nie odstawałyby poziomem od klasyków z "kinematografii". Co do tekstów, bardziej "klubowy" charakter "Prewersji" nie oznacza (w przeciwieństwie do "muzyki rozrywkowej") katowania tematu "sex,drugs & rock'n roll", autodestrukcji i pokrewnych. Fokus, kiedy nie nawija o sprawach osobistych, gorzko komentuje przywary dużej części polskiego społeczeństwa ("tacy biedacy Polacy to patrioci/bo dziś nie usuwać, bez znieczulenia urodzić") i rodzimej sceny hip-hopowej (mistrzowskie "Mówią coś o charakterach i że za ziomami w ogień/przez jakie "Ch" pisze się charakter, chuju powiedz"). Gdyby nie zdecydowanie gorszy środek albumu (tracki 5-8), no i "zabiorę Cię tego lata na koniec świata/ Ej małolata" ("GPS") można by krążek postawić obok największych dokonań rapera. Co nie zmienia faktu, że nawet bez tego jest to czołowa pozycja w moim odtwarzaczu. Aha, no i beaty też fajne. (7.5/10)

The Diggers - The Thin Line Between Two States Of Thought"

"This is an compilation of tracks that were the only worth listening to material by The Diggers from New Bedford Massachusetts who existed from Jan. 2007 until Dec. 2008."
Czyli mamy underground kompletny. Kompilację wpuścili na swoim bandcampie w lutym. Właściwie mało prawodopodobne, że ktokolwiek kiedykolwiek o nich słyszał. Sam natrafiłem na nich całkiem przypadkowo.
Cóż to za egzotyczna ciekawostka? Taki bardzo chaotyczny mix bluesa, stonera, noizu i psychodelii. Nie nadaje się to za bardzo do piłowania na okrągło, ale dla miłej "mindfuckowej" odmiany warto sprawdzić. Przypomina mi to trochę rodzime "uda" w wersji hardcore. (6/10)

Radiohead - The King Of Limbs

Niestety. Tym razem coś nie wyszło. Chciałem się przekonać do tej płyty. Katowałem dniem i nocą, smutny i wesoły, robiąc pompki, brzuszki, w stanie spoczynku, biegając i tak dalej i tak dalej. Nie tylko dla mnie jest to skład od którego zaczynała się przygoda z szeroko pojętą muzyką alternatywną. Właściwie do końca gimnazjum był to mój kompletny numer jeden. Co się tutaj wyprawia? Przy okazji poprzedniego bardzo udanego "In Rainbows" więcej pisano o niespodziance związanej z premierą albumu i sposobie dystrybucji, niestety przy okazji "The King Of Limbs" można pisać chyba głównie o tym. Jasne jest to płyta świetnie wyprodukowana, świetnie zagrana, zaśpiewania z tym samym co zawsze zaangażowaniem Thoma Yorka, tylko zabrakło dwóch niezwykle ważnych radioheadowych elementów składowych - melodii i, jakkolwiek czerstwo to nie zabrzmi, emocji. Niestety, chociaż klimat na krótką metę może wciągnąć to nie zastąpi dobrych numerów, a sama "radioheadowość" kiedy jest się radiohead nigdy nie wystarczała (5.5/10)

PJ Harvey - Let England Shake

Toczyłem krótką wojnę z panią Harvey która zakończyła się definitywnym zwycięstwem "Let England Shake". Trudno napisać coś odkrywczego o płycie, którą już każdy zdążył się już zachwycić. Dla mnie jest to ciekawa wypadkowa chwytliwości "Stories from a city" i podniosłej atmosfery "White Chalk". Pan Parish ładnie się rozśpiewał. Teksty... no właśnie. Ważne problemy cierpiącego świata? To może odrzucić trochę wielbicieli wypruwania flaków na poprzednich płytach Harvey, ale nie bez śmiechów...widać, że koncept wyszedł jak najbardziej naturalnie. Dobrze, że ta chudziutka dama jest w stanie nas zaskakiwać za każdym razem czymś innym niż poprzednio. (8/10) 

O.S.T.R. - Jazz, Dwa, Trzy

Znowu O.S.T.R.? W zeszłym roku jeśli chodzi o ilość wydanego materiału (mógł z nim konkurować na naszym poletku tylko Tede (szkoda, że u tego drugiego pana nie jest tak dobrze pod kątem jakości). Niepoprawna wena w przypadku O.S.T.R-a jest w równym stopniu błogosławieństwiem jak i przekleństwem, bo nie wiem jak wiele osób czeka na rzeczy tego gościa z wypiekami na twarzy (tym bardziej, że przecież 3 miesiące wcześniej wyszli "Złodzieje Zapalniczek"). No, ale nie smędźmy...klimatycznie kojarzy się to z okolicamy "Jazzurencji". Jeśli chodzi o beaty mamy parę prawdziwych perełek ("I co powiedzieć", "Moje życie", "Mózg, wolność, siła", "Doba"), chociaż właściwie całość jest tak równa (jak często w przypadku tego pana bywa), że trudno łuskać. Nawijka? No cóż, wiadomo, że technicznie niewiele osób u nas reprezentuje podobny poziom, z tym, że przy takim tempie wydawania albumów trudno czymkolwiek zaskoczyć. Czasem ma się wrażenie, że podobny refren gdzieś już tam się słyszało, że podobny patent już gdzieśtam był. Podobnie jest z tekstami (które akurat nigdy nie były, mimo wszystko, najmocniejszą stroną rapera), chociaż zdarzają się momenty autentycznie fajne ("i co powiedzieć", "mózg, wolność, siła"). Czyli co? Materiał cholernie spójny, na takim poziomie, że właściwie nie ma za co się obrażać, ale gdzieśtam pałęta się myśl, że fajnie byłoby poczekać na następny album trochę dłużej i cieszyć się trochę bardziej, że przydałyby się trochę więcej czasu na lekkie odświeżenie stylu (jakie miało miejsce przy okazji części zasadniczej "tylko dla dorosłych"), ale i tak wiemy, że za rok O.S.T.R wyda następną fajną płytę i nawet jeśli nie zawsze będzie powalał to jest na tyle autentyczny, że przybijemy mu piątkę. (6.5/10)     

Toro Y Moi - Underneath The Pine

Głupio się przyznać, ale mimo, że "Causers Of This" było fajne to średnio rozumiałem (rozumiem?) rewolucyjność tej płyty o której co niektórzy tak głośno mówili, co nie zmienia faktu, że mieszanka pt. "chillwave" na pewno była smaczna i pożywna. No i właściwie druga płyta pana Toro podoba mi się jeszcze bardziej. Swojej poprzedniej tożsamości dał dużego kopa, podbił funkiem i naładował jeszcze większą przebojowością. Właściwie leci tutaj hit za hitem, a parę momentów to kompletny absolut (Elise, Still Sound, Divina, New Beat). Wiec życzę temu miłemu panu, żeby tym razem ludzie się cieszyli jeszcze bardziej. (8.5/10)

Ghostpoet - Peanut Blues & Melancholy Jam

Odkryta zupełnie przypadkowo dzięki "fuck tou, hipsters!" to perełka kompletna. Ponoć jara się nim Mike "The Streets". "The Streets" jarałem sie zanim zacząłem poważniej jarać się rapsami, więc mam duży sentyment. Co Ghostpoeta łączy z Mikiem Skinnerem to uroczy brytyjski akcent, poza tym pod względem nawijki czasem jeszcze leciutko kojarzy się z Mos Defem. Podkłady bardzo proste, w większości leniwe, "sączące się", co daje nam idealną płytę na weekendową labę. Co nie znaczy, że brak tu eksperymentów z innymi stylistykami. Takie "Liines" na przykład bardzo przydałoby się "Bloc Party" gdyby jeszcze istnieli. W każdym razie urzekająca, urocza płyta, którą można piłować i którą raczej trudno przedawkować (8.5/10)

The Streets - Computers and Blues

Czyli drugi na mojej lutowej playliście zestaw z bluesem w tytule, ponoć ostatnia płyta artysty. Nie płakałbym specjalnie gdyby jego ostatnim albumem "everything is borrowed", który ewidentnie nie kopał tak mocno jak trzy poprzednie. Teraz trochę mi żal, bo "Computers and Blues" dalej nie jest czymś tak kompletnym i mistrzowskim jak pierwsze dwie płyty jest krokiem w dobrym kierunku, w kierunku "Oryginal Pirate Material" i "A grand don't come for free". "Outside Inside" to jeden z najlepszych utworów jaki Skinnerowi zdarzył się kiedykolwiek, a singlowy "Going Though Hell" (z udziałem wokalisty śp "The Music") daje wszystkim wielbicielom "The Streets" to na co mogli czekać od hiciarskiego "Fit but You know it". Tylko niestety po rozczulającym numerze 9 ("We Can never be friends") energia gdzieś się rozpływa. No, ale płyta dalej jest na bardzo dobrym, równym poziomie. Jeśli zapowiedzi Skinnera się sprawdzą to jest to godne pożegnanie. (7/10)

Mi Ami - Dolphins EP

Jakie niedobre wokale. (1/10)

Make Out - How To EP

Coś tam wleci, przeleci, poleci, wyleci. (3/10)

Dum Dum Girls - He Gets Me High EP

Właściwie jedyne co mi się na tej epce podoba to cover The Smiths. (3/10)

PCTV - VTCP

Mam problem z tą Epką, bo Płaciu to super koleś, który w dodatku gra wypiardowe koncerty. Tylko, że jego poprzednią Epkę docieniłem dopiero po koncercie właśnie. Sam mało słucham takich elektrodoidalnych dźwięków, a jak słucham to tylko w wersji na żywo, ale ale... piosenki którymi raczył nas Płatek pomiędzy Epkami były momentami bardzo ładne, a "21 listopada" jakoś porusza, zapada w pamięć, ale już do całości "VCTP" mam na bardzo mieszane uczucia. Dwa pierwsze utwory to bardzo typowe "polskie electro" gdzie dużo krzyczą i tak dalej, jakiś przełom następuje na wysokości (faktycznie bardzo muchowego) utworu trzeciego, po którym jest już lepiej. W sumie to raz na jakiś czas dalej lubię sobie zapuścić "21 listopada", ale do reszty numerów już niespecjalnie mam chętkę wracać. Co nie zmienia faktu, że można mówić o postępie. Na przyszłość chciałbym więcej karmelów i melodii. (5/10)








Komentarzy: 1 Nie dodano tagów

20 (styczniowe)

2011-02-05 13:18:42

Mogwai - Hardcore will never die but you will

Z "Mogwai", jak i post-rockiem ogólnie jest jeden problem, odnoszę wrażenie, że znaczy mniej więcej dziś tyle, co art-rock. Pod kątem - mówisz "post-rock" i wiesz co usłyszysz. Mówisz "nowe mogwai" i właściwie nie musisz nawet go odpalać. Jest to smutne o tyle, że naprawdę uwielbiam ten zespół. Nie zmienia to jednak faktu, że od czasu "Happy songs for Happy people" naprawdę trudno mówić o jakichś wybitnych dokonaniach. Jasne, momenty zawsze były, ale płyty jako całość broniły się średnio. Nie inaczej jest teraz (pomijając absurdalne tytuły, które należą do najlepszych w całej ich twórczości). Taki mogwai-emulator, głośno, cicho, głośno, klimat, delay, czasem jakiś mniej czy bardziej udany wokal. Ja jak i wielu innych smutnych gości, którzy lubią sobie posłuchać tego typu grania mogą sobie rzecz puścić przed snem, czy podczas czytania książki, jednak biorąc pod uwagę, że grają dla nas goście którzy spłodzili "Come On, Die Young", "Young Team", czy "Happy Song for Happy people"...można mówić o rozczarowaniu. Tym większym, że zamykające album "Too raging to cheers" i "You're Lionel Richie" pokazują, że nawet będąc totalnie wtórnym można tworzyć piękne rzeczy. Czyli mamy trzeci przeciętny album z nieprzeciętnie dobrymi momentami. (6/10)

And you will know us by the trail of dead - Tao of the dead

No, nareszcie im wyszło. Mogła przypaść do gustu bezpretensjonalność "so divided", ale smutny fakt jest taki, że swoimi pierwszymi trzema płytami skład wyśrubował sobie poziom na tyle wysoki, że od wydania "words apart" wiele osób obserwuje ich na zasadzie - "ciekawe co jeszcze może im nie wyjść". Przy poprzedniej, pompatycznej do granic możliwości "The century of self" odpadłem nawet ja. Nowe AYWKUBTTOD mimo, że o genialność "source, tags and codes" ociera się tylko momentami i nie kopie tak mocno, jak debiut i "madonna", imponuje wielobarwnością, energią i pomysłowością. Cieszy, że to co nie mogło im wyjść od "world apart" wreszcie przybrało ciekawą formę. Płytki właściwie słucha się jednym rzutem, utwory, wzorem rockowych klasyków (ponoć panowie bardzo inspirowali się Pink Floydami, Yesami i innymi Rushami) są ze sobą ciekawie połączone tworząc jedną, porządną post-hardcorową epopeję. (8/10)

MillionYoung - Replicants

Chillwave, chwillwave...no fajnie. Miła muzyka. Warto posłuchać póki stylistyka jest jeszcze nieoklepana, bo boję się, że ten gatunek może skończyć się szybko i smutno. (6/10)

The Twilight Singers - Dynamite Steps

Fakt, że "Dynamite Steps" wychodzi prawie 5 lat po "Powder Burns" smutno przypomina mi o tym jak starym prykiem jestem. I tylko to, że z grubsza, w samej muzyce Dulliego niewiele się zmieniło (w tym wypadku to akurat dobrze) odciąga mnie od myślenia o tym jak ten czas leci. Dalej nikt na rockowej scenie nie atakuje tak soulową żarliwością co Dulli i dalej w tych w swoich nostalgicznobarowosentymentalnoromatycznych nikt nie gryzie tak mocno. Niezależnie od tego czy serwuje ballady bliskie "Twilight as played by" ("Blackbird the fox"), czy oldschoolową jazdę w stylu wczesnych nagrań Afghan Whigs ("waves"), czy wypadkową dwóch podejść uskutecznianą chociażby na "Blackberry belle" wypada to zjawiskowo. Dobrze, że zrezygonował z mdłych radosnych przebłysków które zdarzały mu się na "saturnaliach" wydanych z Laneganem. Można się bulwersować, że Dulli jest ciągle taki sam, że właściwie od mniej więcej dekady w obrębie swojej stylistyki nie pokazał nic nowego. Można... tylko po co? Gdyby teraz przyszły mu do głowy jakieś wątpliwe muzyczne rewolucje tron stałby pusty. I mimo, że jako całokształt "Dynamite Steps" nie jest tak spójne, jak pierwsze dwa albumy Twilightów to nie można się od tej płyty uwolnić. (9.5/10)

Sonic Youth - SYR 9 Simon Werner a Disparu

Powinienem w tym miejscu napisać "Sonic Youth są zajebiści, bo to Sonic Youth" i się pożegnać. Co mogę dodać? No dobrze... soundtrack, czyli ma coś zilustrować, nie ma wokali. Stylistycznie bliżej jest do eksperymentów "NYC Ghost and flowers" niż piosenkowości ostatnich płyt. Wiem, że zdania są podzielone, ale dla mnie "NYC" jest jednym ze szczytowych dokonań składu dlatego taka wolta (nawet jeśli wykonana tylko na okoliczność jednej płytki) mnie cieszy. Nie wiem jak to możliwe, żeby po 30 latach dalej ociekać taką weną (nie licząc, i tak fajnie wplecionego mini-cytaciku z "Diamond sea"). Mamy więc drugi (choć diametralnie inny niż "Eternal") pod rząd stuff soniców z najwyższej półki. (9.5/10)

Komentarzy: 0 Nie dodano tagów

19 (2010 w "undergroundzie")

2011-01-01 21:36:39

  Trochę rozleniwiłem się z wpisami. Odkładało się z dnia na dzionek, a tutaj pierdyknęły 3-4 niezapisane miesiące. No nic... Jako, że przez ten roczek nie śledziłem sceny muzycznej pewnie o wielu dobrych rzeczach dopiero się dowiem, więc nie miejscie za złe wybiórczości i niekompletności tego podsumowania.

  Podsumowania zacznę od niezalu totalnego, kapel bez niesamowitych perspektyw promocyjnych, olewanych, no i nie oszukujmy się, niestety też bez większych szans na to, by to się odmieniło. Niezależni którzy zaatakowali w tym roku pełnymi albumami, bądź z większym promocyjnym zapleczem zajmę się we wpisie następnym. Poniżej trochę muzyków, którzy w mijającym roku zrobili na mnie wrażenie. Przy okazji zapraszam też do ściągania na swój dysk twardy mojego tegorocznego dziecka.

Crab Invasion - nie oszukujmy się, chłopaki z Krabów mogliby bez cienia śmieszności (jeśli mówimy o scenie niezależnej) walnąć mesowym (pod warunkiem, że zmienią jedną cyferkę) "czy ktoś w zero dziesięć mnie rozjebał? tak, prawie...". Najpierw kompletnie trafiona demówka, potem bardziej dopracowana brzmieniowo Epka. I chociaż wolę ich molestujących gitary niż klawisze to nie można im odmówić niesamowitej kompozytorskiej smykałki (leci właściwie hit za hitem), do tego fajnie zapakowanej. To dziwne, ale nawet w tak wkurwionym środowisku jak gitarowy underground nie spotkałem gościa który powiedziałby "chujowi są", albo "kraby, weź przestań". No i jara się zarówno "porcys" (!), jak i "we are from poland". Czy to jest normalne?

Chasing The Sunshine - w tym roczku co prawda Maciek nie uraczył nas swoimi nowymi nagraniami (chociaż w trawie piszczy, że w 2011 rzuci czymś nowym), ale zaliczył niesamowity progres jeśli chodzi o koncertową formę. Szczerość i niespotykane sceniczne zaangażowanie. Wiadomo, że taką konwencję łatwo wyśmiać ("przychodzę do Ciebie a ty mi puszczasz jakiegoś smutnego grubasa" rzucił jeden z moich znajomych), wiadomo, że nie dla wszystkich jest takie "emocjonalne wypruwanie flaków" atrakcyjne. Ja mogę tylko powiedzieć, że to kupuję.

Rachael - Pod koniec roku zarzucili wyśmienitym "Add A Little Bit Of Tobbaco" do ściągnięcia za free z ich strony. Kawał dobrej klasycznie rockowo-garażowej surowizny, która na wysokości kończących epkę "Like A High" i "Watchsick" nabiera mocy i przebojowości, która cechowała najlepszy stuff latający dekadę temu na MTV2.

Erplain - Tutaj przybijam piątkę ziomalii totalnej (połowa to ludzie z moich macierzystych spoudsów). Zawsze lubiłem wokalnego i lirycznego niechluja pana Gie, nie mówiąc już o fajnej, niewymuszonej przebojowości jego numerów. Gdyby pozbyć się "Kości, Ruin, Kamieni" byłyby same strzały w dziesiątkę. No i "Nie wiem" to kompletnie wspaniały numer.

Hailo - A teraz coś z zupełnie innej beczki. Rozmyte i przepiękne. Trochę przypominające muzykę Vincenta Gallo, ale byłoby to chyba trochę za duże uproszczenie. W każdym razie chwyta za serce. I to bardzo.

Laenrada - Właściwie wszystko co miałem do napisania o laenradzie zrobiłem na nieżywej już stronie be. Teraz mogę tylko potwierdzić, że miło się do tej płytki wraca.

Karate Free Stylers - Panowie w 2010 zarzucili naprawdę bardzo ciekawą, sprzęgającą epką. Silnie inspirowaną bezkompromisowym shoegazem. Podobnie jak u moich ukochanych "A place to bury strangers" (chociaż wiadomo że to jeszcze nie ta liga) krzyżówka dobrych melodii ze zgrzytliwym eksperymentalnym podejściem. Poza tym fajne, beznapinkowe gadki pomiędzy numerami.

Ed Wood - O Tinie Panie Alleyu będzie w podsumowaniu tych bardziej profesjonalnych składów. Tylko ze względów finansowych nie zaprzyjaźniłem się jeszcze z płytką Eda, ale w swoim dzikim koncertowym bansie... zdziwiłbym się gdyby na scenie światowej znalazł się drugi równie absurdalny (w pozytywnym tego słowa znaczeniu) i dziki duet.

Setting The Woods On Fire - Poczęstowali w minionym roku nowymi wysokoenergetycznymi bombami. Mogę tylko powtórzyć to co mówili wcześniej inni ogarnięci ludzie - wytwórnie, wstydźcie się!.

Elephant Stone - W przeciwieństwie do paru wymienionych uprzednio składów zamiast bezlitosnych sprzęgów i wydarć mamy tutaj tylko i aż kawał dobrych piosenek. O raczej tradycyjnej strukturze, odnoszącej się do "pavamentów" i innych klawych kapel. Że teksty nie takie? Że nawet w "we are from poland" się nie podoba? Wystarczy posłuchać bez napinki, a od "ostatniego dnia lata", "schizo", nie mówiąc już od hulającym od paru lat, hiciarskim "cztery", naprawdę trudno będzie się uwolnić.

Microexpressions - Nie miałem szczęścia do sprawdzenia ich koncertowej formy (o kamykach zapomniałem, a na Electric Nights miałem możliwość sprawdzenia jakichś max 15 minut), ale jak nawałnica dźwięków jaką częstują na swojej epce raczej jest trudna do wygenerowania przez dwie osoby. Pokatowałem trochę na swoje mp3. Rzeczywiście fajne.

Sick Parrot - Tych z kolei mogłem sprawdzić tylko na żywo (inaczej się nie da). Byłoby miło gdyby nagrali coś w 2011, bo ten oldschoolowy grunge brzmi naprawdę wyjątkowo mocno kopie.

Komentarzy: 0 Nie dodano tagów

18 (czego nie powinni robić perkusiści, czyli Steve Hewitt w Powiększeniu)

2010-09-30 15:40:01

   Dobrze, nie sam Steve Hewitt, ale Love Amongst Ruin, ale sami dokładnie wiemy na czym ten skład stoi i dzięki komu wystawił nos poza swoje rodzinne miasteczko.

   Od pierwszych dźwięków koncertu kołatało mi się w głowie tylko wyjętę z "Clerksów", rozżalone - "wogóle nie miało mnie tu dzisiaj być"...naprawdę nie miało. Bilet wziąłem od kolegi, który miał go nie wiadomo skąd. Sentyment do poprzedniej formacji Hewitt'a (wszystko do koszmarnego "meds" łykam bez popitki) nakazał mi zajrzeć do "powiększenia" i to był jeden, wielki, fatalny błąd. Połączenie New Order, The Cure (jakby jaranie się cold wavem było po zalewie interpolowych epigonów czymś oryginalnym) z riffami Metallicy? Czy ktoś słyszał o czymś równie kuriozalnym? Napewno nie, a nawet jeśli tak to na stówę nie ma tego w muzyce Love Amongst Ruin. Wtedy byłoby chociaż zabawnie...

   Trudno mi do tej pory dojść o co w tej całej zabawie chodziło. Steve Hewitt śpiewa może i czysto, ale balansowanie pomiędzy manierą Lemmego, Ashburego, a kolegi Molko brzmiało momentami, jak kiepski dowcip. Kompozycje? Słuchałem fragmentów na myspace, ale ocenianie całych numerów po minucie to jak ocenianie urody koleżanek po podbródku. Nie sądziłem, że będzie aż tak schematycznie. Rozumiecie - Steve był jedynym heteroseksualistą w Placebo, no i wyszło szydło z worka (chciałoby się napisać z wora, ale nie chciałbym być obleśny), wyszedł kawał męskiej muzy - inspiracje Creed, Nickelback, no i klasykami z Aerosmith na czele, jeśli coś nowofalowego, czy wyciskające łzy smyki to tylko w balladach.

   "Więcej Thin Lizzy" - wykrzyknął pan w koszulce Riverside. Taaak, gitarowe solówki też były. Może młode dziewczyny spod sceny się jarały. Ja przypominam każdej osobie, która gitary w ręku nie miała - parę miesięcy po parę minut dziennie trzepania skali przeróżnych, a takie solówki robią się same-. Nie mówię tutaj o klasykach z Thin Lizzy tylko o tym co wygrywał gitarzysta LAR. Dodajmy do tego wiele mówiące tytuły typu - "Away From Me", "Don't Let Me Down", czy "Heaven & Hell" (Black Sabbath!!!!) i szatański znaczek którym perkusista pozdrowił publikę. Dodajcie podjaranego Hewitta który pokazuje paluszkiem na gitarzystę kiedy tamten gra solówkę. Niestety, rockowy obciach, który byłby rozczulający u debiutujących pierwszolicealistów, tutaj bolał.

   Bolał tym dotkliwiej, że myślałem, że gorszy zawód niż dwie ostatnie płyty placebo w dziedzinie "zespoły do których mam sentyment i dziwne rzeczy które wyprawiają ich członkowie" (hej, kto nie jarał się "Without You I'm Nothing" i "Sleeping with ghosts"?) mnie już nie czeka. 

   No i mam swój pierwszy prawdziwie hejterski tekst. Kurde...

Komentarzy: 2 Nie dodano tagów

17 (21.09.10 - Warsaw Music Week - Earl Greyhound w Hydrozagadce)

2010-09-22 14:52:03

  Właściwie nie wiem co mnie podkusiło, żeby do Hydrozagadki w ogóle ruszyć tyłek. Hardrockowa tradycja nigdy nie była mi specjalnie bliska, ale szedł papa, znajomi szli. I mimo, że nie był to koncert życia - robił wrażenie.

   Po pierwsze - o ile wytykaną inspiracje debiutującymi Zeppelinami można jeszcze od biedy uznać za coś na miejscu, to człowiek który wymyślił, że nowojorczycy (w wydaniu koncertowym) w czymkolwiek przypominają T. Rex powinien przejść gruntowne badanie słuchu. W momentach piosenkowych słyszymy korzennie hard-rockowe riffowanie, bardziej niestandardowe i mniej chwytliwe niż u wyrastających z podobnej tradycji Wolfmother, ale na moje ucho ciekawsze - mniej upierdliwe. W momentach odjazdowych, z łamaną rytmiką, przestrzeniami można z kolei dostrzec wzorce art-rockowe - King Crimson, z rzeczy bardziej współczesnych może Mars Volta (co ciekawe Zavallowskie naleciałości słychać także w śpiewie basistki).

   Scenicznie rządził chyba świecący na prawo i lewo torsem, wycinający na gitarze i śpiewający większość partii Matt Whyte, ale dla mnie bohaterami wieczoru była jednak kompletnie odjechana czarna sekcja ze swoim groovem. Dzięki nim ta muzyka oddychała, dostawała niesamowitego powera. Nie ujmując niczego frontmanowi (bo chłopak zdrowo się napocił), gdyby nie soulowe zaśpiewy basistki - Kamary Thomas i grającego bardzo niestandardowe jak na riffowe granie partie Ricca Sheridana byłby to twór przypominające w najlepszym wypadku The Raconteurs, a w najgorszym podróbkę wspomnianego Wolfmother właśnie.

   Wypad był dobrą okazją do przekonania się, że mimo momentów gdzie inspiracje muzyków są aż nazbyt słyszalne zdarzają się na hard rockowej scenie jeszcze rzeczy smaczne, który ja - stojący zawsze bliżej punkowej strony barykady, mogę posłuchać z bananem na ustach.

 


16 (19.09.10 - Warsaw Music Week - Gravenhurst w Powiększeniu)

2010-09-20 13:51:38

   Wiadomość o przybyciu do Warszawy projektu Nicka Talbota wyjątkowo mnie ucieszyła. Dokonaniami Gravenhursta ze szczególnym wskazaniem na Epkę "Black Holes In The Sand" i LP "Fires In Distant Buildings" jarałem się na wysokości melancholijnych czasów mojej trzeciej gimnazjum.

   Najpierw słowo o organizacji. Pomijając (i tak niewielką) obsuwę to pomysł puszczania przed koncertem dwóch filmów, żeby potem wypraszać osoby które przyszły na koncert, żeby zapłaciły za wejście przy bramce, był gówniany i bardzo niewygodny. Mogliby się wykosztować na wydruk paru bilecików, byłoby milej i prościej. Plus należy się jednak za pomysł zniesienia na powiększeniową salkę kocertową krzesełek. Nie ukrywajmy - do skakania, tańców, czy innego wbiegania na scenę i przytualnia się do artysty muzyka Gravehurst nadaje się średnio.

   Co do samego koncertu był to kawał najbardziej przeszywających dźwięków na żywo z jaką miałem okazję obcować od zeszłorocznego gigu Hugo Race & The True Spirit w cdq. Nick Talbot występował sam, tylko on z przejmującym głosem, dwiema gitarami i pudełkiem gitarowych efektów. Obawiałem się jak poradzi sobie solo tym bardziej, że na niektórych albumach zdarzło mu się penetrować okolice bliskie post-rocka. Nie wiem, jak dla innych, ale mi nie brakowało niczego, szczególnie w ocierającej się o klimaty lo-fi końcówce, gdzie na tle zloopowanej sprzęgającej gitary wygrywał dziwaczne solo, które zwieńczył uroczo dzieciowatą zabawą z gałkami od swoich efektów. Z pewnością jeśli chodzi o od lat rozszerzające się grono singer-songwriterów "Gravehurst" jest zjawiskiem bardzo ciekawym. Kiedy wielu śpiewaków z gitarami ogranicza się do prostego bicia ala "Once", Talbot czaruje swoją techniką, bardzo bliską (podobnie z resztą jak jego wokal) do tego co przed latami robił Nick Drake. 

   Artysta pomimo swojego image, jakby wyjętego z filmu "zemsta frajerów" i wyczuwalnej tremy (jest to o tyle dziwne, że występuje co najmniej od dekady), kiedy tylko zaczynał grać (poza tym zajmował się tylko kończeniem swojej butelki wina) nie tylko ja czułem ciarki. I kiedy po mniej więcej godzinie skończył grać miałem wrażenie, że minęło 20 minut, a to zdarza się rzadko, bardzo rzadko.

 


15 (Something Like Elvis/ The Jordy Warsaws - CSW - 28.08)

2010-08-29 11:27:10

   "Dziękujemy za liczne przybycie, tym bardziej, że właśnie na służewcu wypierdala Edyta Bartosiewicz" - taką wypowiedzią uraczył publikę pod koniec gigu Elvisów Kuba Kapsa. Nie ma za co... było przednio, a wierząc relacjom z Orange Warsaw Festival powrót Edyty był na tyle triumfalny, że na jej koncert nie będziemy musieli czekać następnej dekady. Ale po kolei...

   Przed Elvisami produkowali się stołeczni rock'n rollowcy z The Jordy Warsaws. Biorąc pod uwagę, że jak zapowiadali ze sceny dwukrotnie "grają tylko szybkie piosenki" i ewidentnie celują w punkowo-rock'n rollowe (czasem z lekkim wtętem stonerowym) dwu-trzy minutówki wciskanie ich przed SLE było pomysłem dość ryzykownym. Mimo to, że zespół z pewnością lepiej wypadłby w zadymionym klubie, niż na dziedzińcu CSW (pod względem klimatu) to spotkał się raczej z ciepłym przyjęciem.

   Co do gwiazd wieczoru... widziałem ich pierwszego dnia OFF festivalu, ale była to zupełnie inna para kaloszy. Przy konfrontacji tych dwóch koncertów nie mogę oprzeć się wrażeniu, że ten offowy był przystawką przed daniem głównym. Z resztą nie ma się co dziwić, panowie byli po długiej przerwie, poza tym reguły granie na tego typu spędach mają swoje ograniczenia. Teraz zagrali z o wiele większym luzem, ale też zaangażowaniem. Po hałasująco-awangardowym wstępniaku zagrali trwający mniej więcej półtorej godziny koncert. Co bardzo mnie ucieszyło dominował repertuar z "Cigarette Smoke Phantom" (8/14), poza tym były cztery numery z "Shape" i dwa z debiutu. Jak dla mnie, chyba nie mogli wymyślić tego lepiej (zabrakło mi jedynie "rolling tape" z "CSP"). Trochę zawodziło nagłośnienie, co denerwowało zarówno muzyków (mina perkusisty po pieprznięciu w Ride - bezcenna), jak i część publiczności. Problemy techniczne zostały jednak szybko obrócone w dowcip przez jednego z gitarzystów. Właśnie, nie jestem szczególnym wielbicielem zabawiania publiki, ale tym razem zrobiłem wyjątek. Spontaniczne wygłupy były jak najbardziej na miejscu. 

   "Graliśmy w latach dziewiędziesiątych i po reaktywacji odgrzebaliśmy to wszystko pełną gębą, wtedy na koncertach był taki sam burdel, więc chcieliśmy abyście i teraz mogli poczuć trochę tego wielkiego...heloł". Poczuliśmy. W listopadzie wracają znów w to samo miejsce w towarzystwie moich ulubieńców z Ed Wooda - warto!    

dla zainteresowanych - setlista wg. zakoszonej setlisty (ciekawostka, zamienili screaming madman z holy wars mimo, że na karteczce było inaczej):

1. space trip

2. speed

3. waterfall

4. foam

5. red river

6. tango

7. cardiac

8. song for alexanra

9.holy wars (na koncercie - screaming madman)

10.electric eye

11. screaming madman (na koncercie - holy wars)

12. phantom

bisy:

*morning in melbourne

*mastershot

Komentarzy: 0 Nie dodano tagów

« wróć 1 2 3 czytaj dalej »