Nie jesteś zalogowany

Posty z kategorii: "singer/songwriter"


16 (19.09.10 - Warsaw Music Week - Gravenhurst w Powiększeniu)

2010-09-20 13:51:38

   Wiadomość o przybyciu do Warszawy projektu Nicka Talbota wyjątkowo mnie ucieszyła. Dokonaniami Gravenhursta ze szczególnym wskazaniem na Epkę "Black Holes In The Sand" i LP "Fires In Distant Buildings" jarałem się na wysokości melancholijnych czasów mojej trzeciej gimnazjum.

   Najpierw słowo o organizacji. Pomijając (i tak niewielką) obsuwę to pomysł puszczania przed koncertem dwóch filmów, żeby potem wypraszać osoby które przyszły na koncert, żeby zapłaciły za wejście przy bramce, był gówniany i bardzo niewygodny. Mogliby się wykosztować na wydruk paru bilecików, byłoby milej i prościej. Plus należy się jednak za pomysł zniesienia na powiększeniową salkę kocertową krzesełek. Nie ukrywajmy - do skakania, tańców, czy innego wbiegania na scenę i przytualnia się do artysty muzyka Gravehurst nadaje się średnio.

   Co do samego koncertu był to kawał najbardziej przeszywających dźwięków na żywo z jaką miałem okazję obcować od zeszłorocznego gigu Hugo Race & The True Spirit w cdq. Nick Talbot występował sam, tylko on z przejmującym głosem, dwiema gitarami i pudełkiem gitarowych efektów. Obawiałem się jak poradzi sobie solo tym bardziej, że na niektórych albumach zdarzło mu się penetrować okolice bliskie post-rocka. Nie wiem, jak dla innych, ale mi nie brakowało niczego, szczególnie w ocierającej się o klimaty lo-fi końcówce, gdzie na tle zloopowanej sprzęgającej gitary wygrywał dziwaczne solo, które zwieńczył uroczo dzieciowatą zabawą z gałkami od swoich efektów. Z pewnością jeśli chodzi o od lat rozszerzające się grono singer-songwriterów "Gravehurst" jest zjawiskiem bardzo ciekawym. Kiedy wielu śpiewaków z gitarami ogranicza się do prostego bicia ala "Once", Talbot czaruje swoją techniką, bardzo bliską (podobnie z resztą jak jego wokal) do tego co przed latami robił Nick Drake. 

   Artysta pomimo swojego image, jakby wyjętego z filmu "zemsta frajerów" i wyczuwalnej tremy (jest to o tyle dziwne, że występuje co najmniej od dekady), kiedy tylko zaczynał grać (poza tym zajmował się tylko kończeniem swojej butelki wina) nie tylko ja czułem ciarki. I kiedy po mniej więcej godzinie skończył grać miałem wrażenie, że minęło 20 minut, a to zdarza się rzadko, bardzo rzadko.

 


7 (ET Tumason/Peter J. Birch - 26.05 - Radio Luxemburg)

2010-05-27 20:21:30

   Po pierwsze - tak koszmarnej frekwencji nie widziałem od zeszłorocznego koncertu At The Soundown w Progresji. Wtedy na scenie było hmm... o jakieś 3 osoby mniej niż pod nią. Teraz było ociupinkę lepiej, chociaż może dlatego, że obaj panowie produkowali się solo. Troszkę wstyd, ale promocja występu była ZEROWA, gdyby nie przypadkowe zerknięcie na newsy na uwolnijmuzykę, sam był przegapił, więc nie ma co się dziwić.

   Zaczął Peter J. Birch, który tak naprawdę ma na nazwisko Brzeziński i nazywa się również w naszym języku. Żarty na bok, gdyby się do tego nie przyznał to miałbym go za pana z Anglii, Ameryki, czy jakiegoś innego państwa, napewno nie Polski - zero akcentu (wszystkie utwory po angielsku). Niestety też niewiele oryginalności w tej, coraz popularniejszej u nas dźwiękowej materii. Kojarzyło mi się to z wyczynami wokalno gitarowymi głównego bohatera "Once" (wiem, brzmi okropnie, ale nie zrażajmy się), nawet mimika podobna. Widać i słychać, że to bardzo szczera muzyka, odwołująca się do większości inspiracji wypisanych na myspace artysty, tyle że... pozostająca trochę bez echa, brakuje trochę zadziorności, czegoś bardziej "swojego". Piotr też, w momentach kiedy miał odzywać się do publiczności sprawiał wrażenie wyraźnie stremowanego, co było o tyle urocze, że na sali było max. 15 osób. Jednak obserwujmy, myślę, że coś fajnego jeszcze się z tego może wykluć.

   ET Tumason to totalne przeciwieństwo kolegi z którym dzielił scenę. Zamiast wczuwania się, niemalże kamienna twarz, przytupuje sobie nóżką, wygrywa tam jakieś sola, ale właściwie tylko czeka na organizatora trasy żeby przyniósł mu szklankę (dla zainteresowanych ET konsumował whiskey z herbatą). W porównaniu do gigu przed Hugiem Racem mniej było instrumentalnych popisów, więcej hmm... melancholii, klimatu, kilka utworów było po islandzku. Coś za coś. Sam ET sprawiał wrażenie troszkę mniej zaangażowanego, przynajmniej od momentu kiedy poprzez łomotanie nogą o deski sceny obsuwał mu się mikrofon mający nagłaśniać gitarę. Motyw łączący oba występy to opowieść o fiskaniu Tumasona na lotnisku będący przygrywką do piosenki o "assholes".

   Około 23. 30 było już po zabawie (Piotr zaczął grać około 21) i choć raczej trudno być specjalnie podnieconym graniem dla garstki osób to artyści (ET mimo olewackiej pozy, również) dali z siebie naprawdę wiele i zaliczam ten koncert do udanych. Tylko proszę, następnym razem niech organizator wybierze miejsce gdzie deski sceny nie latają i postara się, żeby ktokolwiek o wydarzeniu wogóle usłyszał.


« wróć czytaj dalej »