Nie jesteś zalogowany

Teczka ('Czeski błąd", reż. Jan Hrebejk / ITI Cinema)

2010-09-16 15:58:57

Kolejny obraz, w którym historia kładzie się cieniem na spokój wydawałoby się zżytej rodziny. Pavel Josek, szanowany profesor psychiatrii, ma otrzymać specjalne wyróżnienie od państwa, w zamierzeniu nagradzające jego dotychczasowy dorobek, nie tylko naukowy, ale również i ten w wymiarze czysto ludzkim. Josek należał do opozycji antykomunistycznej, był jednym z sygnatariuszy Karty 77. Przygotowania do wręczenia tytułu rejestrowane są na bieżąco przez ekipę filmową, do której należy zięć Joska, Ludek. Ten jednak nie przepada za teściem, w związku z czym, kiedy w jego rękach pojawia się teczka z archiwum służb specjalnych, która stawia Pavla w diametralnie innym świetle, nie zawaha się jej użyć. Doprowadzi to do koniecznej konfrontacji z przeszłością. Smaczku dodaje fakt, że Ludek ma romans z dziennikarką, z którą pracuje.

Ten obraz zasługuje na uwagę z wielu względów. Przede wszystkim dlatego, że nie opowiada się po żadnej ze stron, tak, jakby wymagał od każdego, kto uczestniczył wtedy w życiu społecznym, miał dokonać swego własnego rachunku sumienia. Trudno bowiem jednoznacznie ustalić bilans zysków i strat konfidenckiej działalności Pavla, trudno też ustalić jej przyczyny – czy stała za nią miłość do Jany, która dziś jest jego żoną? A może chęć pozbycia się Borka, konkurenta? A rzeczony rywal, znany artysta, który został zmuszony do wyjazdu do Szwecji, pozostawiając ciężarną narzeczoną, czy w sumie teraz nie jest szczęśliwy? Czy Zachód nie dał mu więcej możliwości? Czy współpracę ze służbami bezpieczeństwa da się wytłumaczyć? Czy można ją usprawiedliwić? Te pytania pozostaną bez odpowiedzi. Bo każda z osób zaangażowanych w omawiany proces widzi go w zupełnie inny sposób. Obiektywna prawda przestała istnieć, jest tylko pamięć, dokonująca subiektywnych wyborów.

Jan Hrebejk prowadzi całą historię z powściągliwością, ale jednocześnie ze zrozumieniem, bardzo kameralnie. Warsztat wyćwiczony w działalności komediowej, gdzie reżyser przygląda się małym upadkom swoich bohaterów i towarzyszy im przy próbach powrotu na właściwą drogę, tu pozwolił na praktycznie bezstronną ocenę przeszłości. Co więcej, Hrebejk sprawnie posługuje się wprowadzoną symboliką – najpierw mamy do czynienia z trójkątem miłosnym Ludek-jego żona-dziennikarka, potem akcja filmu, zupełnie z zaskoczenia, skupia się na Pavle, Janie i Borku. Reżyser stawia między tymi konfiguracjami praktycznie znak równości: każde przewinienie w sferze emocjonalnej musi zostać ukarane. Choć: ten, który był bezpośrednią przyczyną całego zdarzenia, ten, który zwerbował lekarza, dziś jest kochanym dziadziusiem, który hucznie świętuje ze swymi bliskimi urodziny (wymowna, ironiczna ostatnia scena filmu, która pozostawia w odrętwieniu). Tymczasem, inna rodzina, na losy której wpłynął, musi ponownie nauczyć się ze sobą rozmawiać.

Największym sukcesem Czeskiego błędu jest to, że wierzymy w koncyliacyjne podejście reżysera. Nie potrzeba gwałtownych ruchów, nagłych tąpnięć, by wrócić do równowagi. Zupełnie inaczej niż w naszej, skądinąd bardzo dobrej Rysie Michała Rosy, gdzie wycieczka w przeszłość skutkowała obłędem. Paweł Mossakowski ukradł mi pointę; zazdroszczę tym Czechom, jak nie wiem co. Nawet, jeśli to zazdrość w tonie najbardziej wulgarnych słów, których wypowiedzenie przez Borka ku Pavlovi wcale nie przyniosło ulgi.

7.5/10


Tacy sami ("Wszyscy inni", reż. Maren Ade)

2010-08-25 06:41:27

Gitti i Chris pojechali na wakacje. Sardynia, piękna willa rodziców, a w niej basen i pokój z dziwnymi sprzętami, w którym relaksuje się matka głównego bohatera. W teorii: sielanka. A w praktyce: nuda. Okazuje się, że sprawy nie są wcale takie, na jakie wyglądają. Że choć dziewczynę i chłopaka zdaje się coś łączyć, to jednak dzieli ich równie wiele. I że ta piękna włoska wyspa nie jest rajem, a jedynie pięknym symbolem pięknego drobnomieszczańskiego luksusu, w który Gitti i Chris bawić się nie chcą.

Problem w tym, że sami nie co końca wiedzą, w co bawić się chcą. Próbują różnych rzeczy, na przykład: wtopienia w otoczenie. Spontaniczna, delikatnie niezrównoważona Gitti kupuje burżujską sukienkę, w której choć dziewczyna wygląda nieźle, to jednak sukienka przegrywa w starciu z różowymi sportowymi majtami, w których dziewczyna przewala się cały dzień po domu. Chris, pomimo braku sympatii do Hansa, swego kolegi ze studiów na architekturze, wkręca się w dziwną z nim rywalizację, ni to go podziwia (Hans ze swoją ciężarną, piękną żoną Saną, prowadzą przecież świetne życie, kryształowe, przezroczyste, żadne), ni to z niego szydzi. To Gitti, w dość radykalny sposób, przerwie tę nienaturalną znajomość, bo wierzy, że prawda ma moc zbawczą (jak w kapitalnej scenie z siostrzenicą Chrisa, gdzie bohaterka wymusza na nieznośnym bachorze wyznanie nienawiści).

W poszukiwaniu indywidualności, wyjścia poza schemat tytułowych wszystkich innych zniekształceniu ulegną przede wszystkim wzajemne relacje bohaterów. Gitti (bardzo dobra Birgit Minichmayr, nagrodzona za tę rolę na festiwalu w Berlinie) zdaje się nieustannie próbować Chrisa, podejmuje grę, nierzadko balansującą na granicy ryzyka, bezpiecznej konwencjonalności. Gitti jest w nieustannym ruchu, Chris - raczej stonowany, przy swej dziewczynie wypada blado. Być może nawet łączy ich uczucie, i to znacznie głębsze, bo też i dalekie od natarczywej ckliwości. Każde jednak chciałoby, by ta druga osoba widziała ją inaczej. Rezygnując z jednej maski, zakładają drugą. Wszystko już było, choć w innej konfiguracji. Nieustannie walcząc, drobnymi, nic nieznaczącymi gestami, słowami, to oddalają się, to przybliżają. Związek to nie konstans. Podstawową kwestią jest to, by nie przegiąć.

To ostatnie zdanie odnosi się do samego filmu. Jest zbyt długi, zbyt wiele scen jest niezrozumiałych, zbyt duży nacisk został położony na tezę, zbyt mały na treść. Wszystko to nie pozwala na identyfikację z bohaterami (choć w zamierzeniu reżyserki widzowie mieli przejrzeć się jak w fabule jak w lustrze), co czyni opowieść w gruncie rzeczy obcą.

6/10


Rutynowo ("Oczy szeroko otwarte", reż. Haim Tabakman)

2010-08-20 20:30:55

Aaron jest gorliwym Żydem, mieszkającym w najbardziej ortodoksyjnej dzielnicy Jerozolimy. Ma żonę, czwórkę dzieci i sklep masarski, odziedziczony po zmarłym ojcu. Aaron codziennie studiuje Talmud, a jego duchowym przewodnikiem jest miejscowy rabin. Ta równowaga, nudna i przewidywalna, zostaje zaburzona przez nagłe pojawienie się w sklepie Ezriego, wyrzuconego z jesziwy bezrobotnego studenta. Aaron zatrudnia chłopaka w sklepie, a z czasem mężczyzn zaczyna łączyć coś więcej niż koszerne wędliny.

Jerozolima w Oczach szeroko otwartych to miejsce wyjątkowo opresyjne, w którym jednostka podporządkowana jest wspólnocie. Wspólnocie wyjątkowo czujnej (stąd też tytuł filmu), reagującej natychmiastowo na wszelkich intruzów, którzy mogą zakłócić wypracowany spokój. Ezri nie przypadnie do gustu lokalnej społeczności, świadomej jego nieczystej przeszłości. Zresztą, sam Aaron również weźmie udział w interwencji sąsiedzkiej policji, jako żarliwy obrońca praworządności: w tle podstawowego wątku toczy się równolegle historia córki sąsiada Aarona, która nawiązuje żarliwy romans, choć jest zaręczona z mężczyzną, którego jednak nie kocha. To sytuacja stanowi niejako odbicie relacji Aarona i Ezriego. A zachodzi podejrzenie, że zaangażowanie mężczyzny w rozbicie nagannego związku to niejako ostrzeżenie skierowane do niego samego przez otoczenie. Wszelkiemu uczuciu, które nie mieści się w ramach konserwatywnego porządku, należy przeciwdziałać.

Wskazać należy, że Tabakman nie opowiada się po żadnej ze stron tego moralnego konfliktu. Tłumione przez lata nudną żoną, wieszaka na torbę z zakupami, i seksem po ciemku, tak jak Pan Bóg przekazał, homoseksualne skłonności Aarona eksplodują, choć są oczywiście niezgodne z ukształtowanym przez religię postrzeganiem świata. To właściwie współczesny węzeł Damoklesa: czy pozostać wiernemu sobie czy porządkującej sile wiary, określonej przez rygorystyczne postanowienia Talmudu? Aaron nie umie żyć bez religii, ale nie umie też żyć bez Ezriego. W pełnym niepodważalnych zasad społeczeństwie, gdzie właściwie rutyna zapewnia ład, a jednocześnie wyzbywa jakichkolwiek emocji (proszę zwrócić uwagę, jak machinalnie Aaron z żoną przygotowują się do nocy, którą mają razem spędzić), tak inny i tak uwalniający romans dwóch mężczyzn nie ma prawa bytu. Przegrywa jednostka w rytm szyb wybijanych kamieniami.

7.5/10


O seksie i jedzieniu. O gejach i heterykach. ("Mine Vaganti. O miłości i makaronach", reż. Ferzan Ozpetek)

2010-08-16 21:12:06

W komediowym, czasem ocierającym się o burleskę, tonie o całkiem poważnych sprawach. O miłości i makaronach właśnie.

Rodzina Tomasso prowadzi świetnie prosperujący biznes makaronowy. Ojciec chce się usunąć w cień, w związku z czym planuje przekazać pałeczkę jednemu ze swoich synów. Dla Tomassa byłoby to równoznaczne z wyrokiem skazującym na dożywocie na prowincji, oznaczającym konieczność porzucenia ukochanego Rzymu i ukochanego mężczyzny. Bo choć dla konwencjonalnej rodziny Tomasso jest atrakcyjnym absolwentem ekonomii, w którym może zakochać się każda dziewczyna, dajmy na to: córka wspólnika, to w rzeczywistości bohater skończył literaturoznawstwo , myśli o karierze pisarza i żadną miarą nie może być określony mianem rasowego heteryka, włoskiego buhaja. Mężczyzna postanawia wyznać pełną prawdę o sobie podczas rodzinnej, biznesowej kolacji, o swoim planie informując brata. Antonio jednak, podczas samego wydarzenia, uprzedza Tomasso i zdumionym zgromadzonym wyznaje, że jest … gejem. Zgodnie z przewidywaniami, senior rodu wydziedzicza Antonio i wyrzuca go z domu, przelewając wszystkie nadzieje i ojcowskie uczucia na Tomasso. Ten nie może więc zrealizować swego planu, bo skończyłoby się to kolejnym zawałem ojca, z minimalnymi szansami na przeżycie, w związku z czym odgrywa narzuconą mu przez rodzinę rolę maczo. Ale instynkta dogonią bohatera, choćby w postaci jego chłopaka i grupki zmanierowanych przyjaciół, którzy w drodze z Rzymu nad morze wpadną odwiedzić rodzinę przyjaciela.

Ozpetek demaskuje obłudę i zakłamanie włoskiej klasy średniej. Właściwie każdy członek rodziny coś ukrywa przed pozostałymi, niechlubny sekret, który zmąciłby spokój zbudowany na pozorach. Ojciec ma kochankę (choć deklaruje dozgonną miłość do żony), szalona ciotka, o alkoholowych i narkotykowych inklinacjach, zaprasza nocami w tajemnicy przed wszystkimi do swego pokoju mężczyzn (choć zawsze udaje, że to złodzieje). A babcia.. Do babci za chwilę wrócimy. Reżyser buduje swoje postaci grubą, wyrazistą kreską (w końcu to Włosi!), nie ma też dla nich litości, tropiąc stereotypy, które organizują im świat, bezlitośnie krytykuje życie, w którym najważniejsza jest opinia innych. Gdy Antonio wyznaje, że jest gejem, matka stwierdza: przecież bym coś zauważyła. Gdy przyjaciele Tomassa pojawiają się w rodzinnej willi, ojciec ostrzega na mieście, żeby córki mieszkańców nie wychodziły dziś z domu, bo mogą znaleźć się w niebezpieczeństwie. Tymczasem, rzeczeni koledzy to cioty pełną gębą, ze wszystkimi stereotypowymi atrybutami właśnie (miast uścisku dłoni czajnik, obcisłe bluzki, wysoki głos etc.). Rodzina woli jednak tego nie dostrzegać, przecież Tomasso to prawdziwy mężczyzna, więc zadaje się tylko z prawdziwym mężczyznami. Nic bardziej mylnego.

I właśnie, Ozpetek najdotkliwiej szydzi z drobnomieszczaństwa, dulszczyzny, które nie pozwalają stawić czoła prawdzie. W tym kontekście najbardziej przejmująco wybrzmiewa historia babki, której młodzieńcza miłość nie mogła się spełnić. I to właśnie babka, przeczuwając rozwój wydarzeń, nie tylko z odrazą przygląda się upadkowi rodziny, ale przede wszystkim wyciąga do Tomasso pomocną dłoń, ucząc go, że najważniejszy jest on sam i że nie powinien i nie może spełniać oczekiwań innych, jeśli stoją w sprzeczności z jego własnymi uczuciami. Babka wie, że żyjąc, tak jak chcieli inni, przegrała. To podstawowy morał, jaki pragnie przekazać swym wnukom. Na tych radach skorzystają nie tylko Tomasso i Antonio, ale również i ich siostra, w której głupkowaty mąż widzi jedynie sprzątaczkę bez ambicji.

Pomimo wielkich słów i ważkich problemów, Mine vaganti to utwór wybitnie komercyjny, użytkowy, sprawna komedia, niepozbawiona edukacyjnego zacięcia. Co istotne, nie przekracza granic dobrego smaku, choć – szczególnie w epizodach z udziałem przyjaciół Tomassa – Ozpetek szarżuje bez opamiętania, potęgując komizm sytuacji. W cekinowym rytmie przeboju duetu Baccara Tomasso dojrzewa do decyzji o podjęciu własnej drogi. Trudniejszej, bardziej niebezpiecznej, rozczarowującej bliskich, ale własnej.

7/10


W piwnicy ("Wenecja", reż. Jan Jakub-Kolski)

2010-08-12 22:12:19



Miała być Wenecja, skończyło się na postrzępionym dzieciństwie, gdzieś na końcu Polski, pod czujnym okiem okupanta, pana i władcy. Jest rok 1939 r., wrzesień jest już przesądzony, mężczyźni oddelegowani zostają do heroicznych czynów, kobiety i dzieci szukają azylu. Dla Marka, może trzynastoletniego, tym azylem będzie zmurszały dom ciotki Weroniki. Tu bezpieczne schronienie znajdą również pozostałe siostry jego matki, lewitujące wokół bezradnych mężczyzn, babka, sąsiedzi. A zalana wodą piwnica, do której można przenieść starego Bechsteina, stanie się miejscem karnawału, przebieranek, stanie się Wenecją, swojską, w tiulach, pełną kolorów, pięknie sfotografowaną przez Artura Reinharta, w kontraście do szarości za oknem, do bezdusznych mundurów stacjonujących w pobliskim miasteczku Niemców.

Nie chcę tu być, powtarza jak mantrę Marek (nagrodzony w Gdyni za debiut Marcin Walewski). Bardziej przeczuwa niż wie, że to nie czas na marzenia. Te jednak biorą górę – to dziecięcia wyobraźnia pozwala na zanegowanie okrucieństwa i niepewności. Marek, tworząc Wenecję, nieświadomie tworzy swym bliskim coś więcej: spokój, choćby pozorny, bo mogący zostać nagle naruszony przez bandę niemieckich żołnierzy. Jego zwykłe, dziecięce pragnienia, podsycane wyuczonymi na pamięć nazwami ulic, zabytków, pomagają uporać się z samotnością.

A w Wenecji samotny jest właściwie każdy: każda z sióstr mocuje się z życiem na własną rękę, wybierając zdradę, zmaskulinizowanie, poranny jogging po rosie, hedonizm (doskonały kwartet CieleckaGrochowskaBłęcka-KolskaKijowska, dla której należą się szczególne brawa), ojciec Marka, nadwyrężony rozwiązłością żony nie odnajduje ukojenia po powrocie z wojny, babcia bohatera, oziębła, sztywna, pozbawiona emocji, staje się pośmiewiskiem córek, brat chłopaka, owładnięty żądzą zemsty balansuje na granicy życia i śmierci. Paradoksalnie, wojna, nienaturalna sytuacja, pozwoli im się zbliżyć. Świadomość ulotności, tymczasowości, katalizuje uczucia bohaterów. Ta bliskość będzie wymagała ofiar. Życie kończy się gdzieś obok, po cichu. Perspektywa dziecka uwydatnia absurd całej sytuacji.

To jednak nie jest o wojnie, o heroizmie Polaków i głupich Niemcach, żadna martyrologia, laurka. Chichot historii, wielka polityka zmienia życie zwykłych ludzi. Dla Marka, i dla jego nastoletnich przyjaciółek (kuzynek) Wenecja w piwnicy to inicjacja – duchowa, erotyczna, pierwsze rozczarowania, pierwsze miłości. Świat przestaje być czarno-biały, szarość staje się kolorem dominującym. Ten moment Kolski uchwycił bezbłędnie, bez dydaktyki. Bo i o czym tu deliberować?

Najpiękniejsze w tym filmie jest to, że przez niespełna dwie godziny nie pojawia się praktycznie linearna opowieść. Są jedynie epizody, śladowe ilości akcji, wypracowaną idyllę przerywa raz na jakiś czas oddech wojny. I w tym tkwi wielkość Wenecji: posługując się praktycznie niczym, Kolski po raz kolejny ma coś ważnego do powiedzenia.

8.5/10

[youtube=http://www.youtube.com/watch?v=kNSEal9xyUU?fs=1&hl=pl_PL]


Na serio ("Poważny człowiek", reż. Ethan i Joel Niezrównani)

2010-08-08 20:26:15

Ta żydowska wariacja na temat mitu Hioba to zdaje się najbardziej szczery film w dorobku braci Cohen. Życie Larry’ego Gopnika (świetny Michael Stuhlbarg), wykładowcy, oddanego rodzinie (model 2 + 3) to niczym niezmącona sielanka. Oczywiście do czasu, bo Larry’ego poznajemy, gdy w tej idealnej, uporządkowanej egzystencji, pojawiają się pierwsze pęknięcia. Zaufany doktor wzywa go na jeszcze jedno badanie, żona oświadcza, że ma romans z niejakim Syem, wkurzającym stoikiem pełnym empatii, brat bohatera, domorosły filozof, grywa w nielegalnych kasynach, czym nader regularnie zwraca na siebie uwagę policji, dzieci w aż nazbyt intensywny sposób przeżywają typowe bolączki okresu dojrzewania (syn staje się nawet ofiarą – w sumie zasłużonego – bullyingu, córka finansuje kosmetyczne eksperymenty pieniędzmi ukradzionymi z portfela mamy), koreański student wręcza mu łapówkę, wystarczającą na zmianę niekorzystnej oceny, a na uczelnię zaczynają przychodzić anonimowe donosy o nierzetelności profesora (a tu akurat rozstrzyga się kwestia otrzymania pełnego etatu). Te poszczególne wydarzenia pojawiają się mimochodem, są praktycznie ze sobą nie związane, a jednak ich nagromadzenie doprowadza do poważnej awarii. Bohater zwraca się o pomoc do zaprzyjaźnionych rabinów oraz do zaprzyjaźnionych adwokatów, ale ci oprócz (odpowiednio) pozbawionych sensu anegdot (wyborna historia o dentyście), które ani na jotę nie przybliżają do poznania sensu oraz opiewających na znacznie przekraczające nadszarpnięte mieszkaniem w hotelu możliwości finansowe rachunków nie są w stanie zaproponować czegokolwiek konkretnego.

Cohenowie posługują się tym razem środkami pożyczonymi od Allena: pozornie nie dzieje się tu wiele, ale każdy epizod, każda scena sumuje się do większej całości – jak kamyk urachamiający lawinę, poszczególne wątki burzą spokój, prowokując do odpowiedzi na pytania, na które odpowiedzi nie ma. W całość wpisany jest ironiczny rozrachunek z typową żydowską postawą – postawą męczennika, który przecież i tak jest w stanie znieść, przeżyć wiele, bo został przeznaczony do cierpienia, któremu historia nakazuje cierpieć. Obnażając głupotę bezmózgich przewodników duchowych, demaskatorscy bracia pytają o sens zinstytucjonalizowania religii i oddanie jej w ręce niedoświadczonych bądź po prostu leniwych stróżów moralności. Śledząc proste życie, które nagle (i to praktycznie poza wolą głównego zainteresowanego) zmieniło tor na pełny wirażów i muld, poddają się całkowicie komediowej konwencji (to najbardziej zabawny film tandemu), co tylko potęguje pesymistyczną wymowę obrazu – na wyjście z przedziwnego labiryntu, jaki nam zgotowano, może być za późno, bo ktoś miał co do nas zupełnie inny plan. No właśnie: ktoś, zgotowano, bezosobowe formy, czyniące z człowieka bezwiedną marionetkę. Poważny człowiek stał się przedmiotem najbardziej okrutnego z żartów.

8/10


Ślunsk ("Benek", reż. Robert Gliński)

2010-08-02 21:23:12

Takich bohaterów polskiemu kinu trzeba znacznie więcej. Ba, takich filmów polskiemu kinu trzeba znacznie więcej. Stąd też dziwi, że Benek to półkownik nowych czasów – przeleżał trzy lata, zanim znalazł oficjalnego dystrybutora (pomimo świetnego przyjęcia i nagród na festiwalu w Gdyni w 2007 roku), a w tym czasie Gliński zdążył nakręcić już kolejny obraz (nieudane ponoć Świnki o dziecięcej prostytucji na granicy polsko-niemieckiej).

Tytułowy bohater Benka (świetny Marcin Tyrol) to trzydziestoletni górnik, który pomiatany przez szefa, świadomy niebezpieczeństwa wykonywanego zawodu, zepchnięty na margines rodziny (górniczej, oczywiście, z dziada pradziada) postanawia odejść z kopalni, co wiąże się z otrzymaniem przyjemnie sutej odprawy. Wbrew jednak utartym schematom, Benek pieniędzy nie przepije – choć okazja czyha już zaraz za wyjściem z kopalni. Rezolutny i uroczo zaradny, ale jednocześnie pierdołowaty chłop kupi w tajemnicy przed rodziną mieszkanie (a ta – w osobie starszego brata, który stanowi głowę rodziny od czasu śmierci ojca (kolejna klisza) w wypadku w kopalni – wyklnie Benka) i spróbuje znaleźć sobie jakieś sensowne zajęcie. Pieniądze szybo się kończą, a były górnik nie może liczyć na satysfakcjonującą pracę (ba, są nawet tacy, którzy z wykorzystywania niedogodnej pozycji odchodzących z zawodu uczynią źródło utrzymania). Z małą interwencją siły wyższej (świętej Barbary rzecz jasna), napędzany uczuciem do ponętnej właścicielki podupadającego lombardu, Benek otworzy swój własny górniczy interes, a przy okazji da popalić byłemu pracodawcy, miejscowej szajce pseudo-gangsterów i – co najważniejsze – przeprosi się z bratem (nagrodzony w Gdyni Zbigniew Stryj, kolejna aktorska ofiara bezsensowych tasiemców telewizyjnych).

Benek nie jest filmem wybitnym, małym arcydziełem na kształt podobnych przecież Goło i wesoło czy Orkiestry, ale z uwagi na fakt, że prezentuje Śląsk w zupełnie innej formie niż zwykło to robić dotychczas polskie kino (choć paradoksalnie operuje tymi samymi obrazami brudnych ulic, zapijaczonych mord i wszechobecnej beznadziei), stanowiąc jednocześnie apoteozę przedsiębiorczości i życiowej zaradności, stanowi propozycję co najmniej interesującą. Gliński rozwija banalną tezę – chcieć to móc – i robi to bez zbędnego filozofowania, a także z wyczuciem pozbawionym hurra-optymizmu. Na drugim planie obecny wciąż jest wątek brata głównego bohatera, który poza rolą górnika nie umie odgrywać żadnej innej, tak więc jej niespodziewane wyczerpanie stawia pod znakiem zapytania sens egzystencji i doprowadza do rozpadu. Trochę szkoda, że Glińskiemu zabrakło świetnych dialogów – momentami Benek idzie drogą wyznaczoną przez absurdalne poczucie humoru obecne w filmach sąsiadów z tej drugiej strony Śląska, ale są to właśnie tylko i wyłącznie momenty. Dawno jednak nasze kino nie zaoferowało tak prostej, banalnej wręcz, ale jednocześnie tak wiarygodnej i afirmującej rzeczywistość historii.

7/10


Przebiegłe lisisko ("Fantastyczny Pan Fox", reż. Wes Anderson)

2010-04-28 18:58:59

Fantastyczny Pan Fox

Wes Anderson o tym samym, co zawsze, ale inaczej. Czyli: bohaterowie rozdarci pomiędzy pragnieniami i możliwościami, przyczynami i skutkami, autonomia jednostki vs funkcjonowanie w społeczeństwie, pielęgnowanie i dostrzeganie własnej odrębności, akceptacja dziwactw innych, empatia. Jest więc Pan Fox, niegdyś rozbójnik, gangster w zwierzęcym świecie, postrach kurników, który obiecał ciężarnej żonie, że już nigdy więcej, w związku z czym zajął się dziennikarstwem, choć i tak nie czyta jego felietonów. Ale natury nie da się zwieźć: gdy nadarza się okazja obrabowania z kur, gęsi i cydru trzech niezbyt miłych farmerów, pomimo obietnicy złożonej partnerce, Pan Fox w tajemnicy decyduje się na ostatni skok. Pani Fox z kolei chciałaby żyć w spokoju, więc ceni sobie swoją małą stabilizację, nie akceptując dążności męża do ekscesów. Ash, syn państwa Foxów, przeżywa typowe dla wieku dojrzewania niepokoje: młode lisiczki nie zwracają na niego uwagi, na sali gimnastycznej zdecydowanie sobie nie radzi, w tle ma wciąż nadaktywnego ojca, a do tego jeszcze w odwiedziny przyjeżdża dawno niewidziany kuzyn Asha, który nie dość, że wysportowany, to jeszcze inteligentny, rywal po prostu.

Morał jest łatwy do przewidzenia: żona stanie po stronie męża, mąż obieca, że już naprawdę nigdy więcej, a słabeusz w krytycznej sytuacji stanie się bohaterem, w końcu bajka to bajka. Bajka swoją drogą posługująca się wybornymi kulturowymi toposami: Pan Fox, mówiący głosem George’a Clooneya, wraz z bandą bobrów, oposów i szczurów, to nic innego jak zwierzęca reinkarnacja Danny’ego Oceana. Umowność konwencji filmu animowanego (przygotowanej w formie poklatkowej, wzruszającej, bo tej samej, jaką stosowano przy produkcji Misia Uszatka) pozwoliła na gogolowski dystans: przecież Pan Fox to zarówno ja, jak i ty, jak i on. Z jednej strony chęć przygody (dla Pana Lisa taką przygodą jest kradzież kur), z drugiej: ograniczenia związane z pełnioną społeczną rolą. Gdy przeważa pierwsza dążność ryzykiem jest egoizm, gdy druga: pozorny spokój, brak satysfakcji. Anderson mówi jednak, że w takim położeniu nie jesteśmy sami, otoczeni rodziną i przyjaciółmi, którzy też muszą uładzić się z własnymi ciągotami, na zasadzie kompromisu możemy odnaleźć optymalne (choć nie najlepsze) dla siebie miejsce. Gorzki to wniosek, ale niestety – jedyny możliwy.


Nieznośna lekkość bytu ("Burrowing", reż. Henrik Hellström, Fredrik Wenzel, dyst. Stowarzyszenie Nowe Horyzonty)

2010-04-25 18:11:38

Burrowing

 

Kojarzycie czołówkę serialu Trawka, gdzie prezentowane jest osiedle pełne takich samych, równie idealnych i równie nudnych, domów, maluśkich pudełeczek? W Burrowing też są takie domki, odgrodzone od siebie świetnie wypielęgnowanymi żywopłotami. Piękne, wypełnione gadżetami z IKEI, komfortowe. Na tym osiedlu, po równych ulicach, bez muld, bez wybojów, przemieszczają się przedstawiciele klasy średniej w swoich jakże przyzwoitych samochodach. Egzystencja zabezpieczona socjaldemokratycznym podejściem. Nic nie ma prawa się zdarzyć, żaden brud nie zniszczy nieskalanej, czystej powierzchni. Bez ryzyka. Raj, w którym za cenę spokoju płaci się nudą.

Na ten świat patrzymy oczami kilkuletniego Sebastiana, wychowywanego samotnie przez matkę, próbującą wpoić synowi podstawowe zasady, zapewniające bezproblemowe życie w tym perfekcyjnym świecie. Sebastian widzi jednak – choć jak twierdzi: jeszcze tego nie rozumie – że cisza i pewność gwarantowana przez państwo opiekuńcze, którego emanacją jest owe osiedle, wyrzuca poza nawias tych, którzy nie zgadzają się na ustalone reguły. Lub tych, którzy tym regułom nie potrafią sprostać. Anders wybudował sobie właśnie świetny, luksusowy dom. Misza, emigrant z Rosji, przyjechał do Szwecji tylko na chwilę, która przedłużyła się do 30 lat. Jimmy ma małego synka. Ale żaden z nich nie jest akceptowany przez otoczenie, może nawet jest przez nie zniewolony. Anders jest w konflikcie z ojcem (można podejrzewać, że nowy dom i nowy samochód to próba sprostania oczekiwaniom stawianym przez rodzica), Misza dla sąsiadów jest dziwakiem, bo w nosie ma jakiekolwiek zasady, a Jimmy jest obiektem docinek – pomimo że sam jest tatą, wciąż mieszka z rodzicami, a do tego nie ma własnych kluczy do domu. Każdy z nich, Sebastian też, choć żyje z ludźmi, jest przeraźliwie, smutno samotny, gdzieś na granicy małego, prywatnego szaleństwa.

Cichy bunt postaci realizowany jest w zaskakujący sposób: brodzeniem w kałużach, kąpielą w jeziorze, ukryciem w leśnej jamie, spacerem po zielonej pulpie alg. Natura, ignorowana przez ich sąsiadów, dla nich samych staje się miejscem ukojenia, miejscem ucieczki. Kontemplacji samotności, małego szczęścia, próbą zanegowania pozornej beztroski, chwilą na oddech, głęboki i pełny. W tym kontekście Burrowing wpisuje się w doktrynę Henry'ego Davida Thoreau, naturalisty, który twierdził, że aby pogodzić się ze światem, człowiek musi najpierw pogodzić się z przyrodą.

Praktycznie w tym filmie nic się nie dzieje – bo nic szczególnego nie dzieje się w życiu bohaterów. Ktoś z kimś rozmawia, ktoś coś kupuje w pobliskim Lidlu, ktoś gdzieś biegnie. Pozory aktywności. Widzimy dobrze znane nam, z własnych osiedli, obrazy. Burrowing hermetycznie, bez odautorskiego komentarza, utrwala udawaną egzystencję, wypełnioną pozorną aktywnością nieznośną lekkość bytu, stojącą w opozycji do spontaniczności i prostych radości. Metafizyka proponowana w tym filmie jest z pewnością banalna, ale i banał stoi u podstaw próby rozwikłania sytuacji. Śniadania, obiady, stacje benzynowe, telewizja, kolacje, łóżko.

7/10


« wróć 1 czytaj dalej »