Nie jesteś zalogowany

Once you twee pop, you can't stop, i o innych landrynkowościach

2010-10-29 22:14:12

Trochę sobie porozmawiamy (bo dawno się nie widzieliśmy na żadnej herbacie, nie?), tak przy okazji premiery nowego Belle & Sebastian, tak przy okazji sprawdzenia przeze mnie następujących grup: The Diogenes Club i Math and Physics Club.

Co łączy wszystkie te zespoły? Wpadłam na pomysł odnalezienia (tudzież, jak w przypadku B&S, sprawdzenia nowych dokonań) tak przy okazji nasuwającej się refleksji. Dotyczyła zespołu Phoenix i ich Wolfgang Amadeus Phoenix. Na coldaimie ujęli to tak: Czujecie to? Jak prowadzone są gitary, jak rytm trzyma wszystko w kupie, jak do rangi głównego instrumentu urasta głos Thomasa Marsa – przy w miarę jednostajnej melodii potrafi on wykręcić dwie zwrotki i refren – każdą inną. Bawicie się? Ja tak. Z klasą. Słuchanie Phoenix to jak równoczesne uprawianie seksu, jedzenie lodów Häagen Dazs i czytanie Tołstoja.

I tu nasunęła się refleksja nieco odmienna od OBożePhoenix. W zasadzie taka teza interpretacyjna: nie znajduję zespołu, który miałby podobny wdzięk. I nie mówię o słodyczy, to wykręcić się da, nawet w całkiem sporej ilości, Willy Wonka był genialną postacią, porównywalną z Anną Kareniną. Mówię o słodkiej i wdzięcznej inteligencji wartej kilku ładnych, ręcznie zszywanych wydań Tołstoja i tak wyrafinowanych znaków graficznych jak ä.

Ale zaraz, zaraz. Internet miałby mnie niby zawieść? Znaleźć mi jakiś wyjątkowy zespół? Tylko jeden grający to, o co mi chodzi? Niemożliwe. Na pewno gdzieś jest jakaś mała, nieodkryta grupa. Załóżmy, że składa się z Japończyka, dwóch Belgijek na chórkach i Czecha, połowę epki nagrywali czytając Sylvię Plath (Marcela Prousta, Vladimira Nabokova, Gustawa Flauberta, Jane Austen) w domku w górach (na pustyni) w okresie półrocznego odosobnienia, a potem nastąpił powrót do cywilizacji (Kyoto, Nowy Orlean, Glasgow, Hamburg, Detroit), który tak ucieszył ich, w gruncie rzeczy nadal młode i chłonne, umysły (średnia wieku 21-27), że dograli resztę, i wyszła urocza, słodka oraz przesiąknięta atmosferą literatury płyta.

Albo coś w tym rodzaju. Zaczęłam od pójścia po najmniejszej linii oporu. Jak zwykle rozczarowałam się Belle & Sebastian. Nie, bez złośliwości. Chyba ich nie rozumiem, nie czuję. Jest parę utworów, gdzie naprawdę widzę radość, sprawiają mi ogromną przyjemność raz na jakiś czas, a i w tekstach da się zobaczyć coś swojego. Do tych piosenek dołączy chociażby I Want the World to Stop. Na dłuższą metę mam jednak ochotę kontrastować Belle & Sebastian z Clann Zu w przekonaniu, że mój mózg nie udźwignie takiej dozy nierealności w opisie świata. Cieszyłabym się, gdyby jednorożce przebiegały mi przez przejście dla pieszych, zanim na nie wejdę, smutna i ze złamanym sercem, by spotkać na nim uroczego chłopca, który mnie w tym smutku utuli, ale życie tak nie działa. A Phoenix mają mnóstwo prostych, trafnych fraz bez wydumania, jak Remember when 21 was old?

Math and Physics Club grali na jedno kopyto to, co Belle & Sebastian. Ale, jeśli wolicie ładniej, Pitchfork bodajże ujął rzecz jako muzyka do trzymania się za ręce. A the Beatles użyli słowa love w swoich utworach ponad 600 razy.

The Diogenes Club trafili znacznie lepiej. Gitara podparta syntezatorami - ileż razy towarzyszył nam ten przepyszny slogan, a kiedy słyszymy marzycielskie wokale, biegniemy czym prędzej do spiżarni po cały dostępny chillwave. A tu inaczej, nie ma przechodzenia przez magiczną granicę gram ambitną alternatywę nie dla wszystkich, która wymaga podbudowania głęboką ideologią, hauntologią i psychoanalizą mojego dzieciństwa z lat osiemdziesiątych. Pop, puchaty pop. Brakuje mu nutki dla inteligenta, natomiast kumuluje całe letnie ciepło bez zagęszczania go świadomością, że lato przeminęło, a z nim nasza miłość (młodość, lekkość, beztroska).

Nadal, to nie Phoenix. Przegrałam.


Soundtrack lata 2010

2010-10-03 19:40:20

Wiem, że łatwiej byłoby dodać się z komentarzem pod zacnym wpisem Kuby, ale doszłam do wniosku, iż przydatny może się okazać krótki opis każdego z utworów. Na chwałę wakacji 2010, które zastąpiła depresyjna jesień, w związku z czym marznę i słucham tanich epigonów Cut Copy.  

1. Junior Boys, Bits & Pieces. Chociaż, tak w zasadzie, od tych dżentelmenów mogłoby być cokolwiek. Są oni bowiem moją najnajnajukochańszą parą z Kanady (wybaczcie, Japandroids, będę was postponować jeszcze niżej, stay tuned) od zeszłych wakacji, bo ich muzyka jak nic innego nadaje się na noce, kiedy w związku z upałem nie można spać. Nie jest zbyt trudna w odbiorze przy ograniczonej gorącem percepcji, a równocześnie zachwycająco elegancka w swoim minimalizmie, jeśli już łaskawie percepcję włączyć. A o niewydumanej, wdzięcznej popowości nie wspominając: I see you better when the lights are out, cudo.

2. Kings of Convenience, Me in You. Albo cokolwiek od nich, tak się bowiem złożyło, że moja, opisana tu już wcześniej, miłość do Erlenda trwała sobie przez całe wakacje i objęła wszelkie jego projekty i płytę solową. Wiem, że Declaration of Dependence, z którego pochodzi Me in You, jest uzawane za najsłabszy album Kings of Convenience, ale cóż, kiedy podrzuciłam memu ojcu Quiet Is the New Loud, otrzymałam podsumowanie Boże, toż to jakaś muzyka jak z pieprzonego Absolwenta, co to jest?

3. SomethingALaMode, 5AM. Sympatyczni faceci o klasycznym wykształceniu lubią mieszać to, co dało im klasyczne wykształcenie, z tym, co dała im miłość do Daft Punk. Wychodzi coś a'la Uffie ze skrzypcami w tle.

4. Air, Alone in Kyoto. Air, jeden z zespołów mojego dzieciństwa, wraca do mnie powoli, spokojnie, falami, stopniowo, płyta po płycie, a raczej utwór po utworze. Na dłuższy czas zatrzymałam się na próbach zrozumienia ostatniego albumu, Love 2, co zajęło mi większość zimy, podbijane Moon Safari (które jest dla mnie zawsze bodźcem do zauważenia, że prawdziwa krystalizacja muzyki naprawdę czysto plażowej w klimacie zajęła całe dziewięć, no, osiem, powiedzmy, lat), później zatrzymałam się na nieukrywanej banalności Venus i Alpha Beta Gaga, bez których album Talkie Walkie nie byłby tak uroczo i nienachalnie frankofoński, aż wreszcie w lecie dotarło do mnie, jak bardzo stęskniłam się za utworem zamykającym. Teraz bawię się Pocket Symphony co jakiś czas, ale bez pretensji.

5. The Deadly Syndrome, Armrest. Zachwycające małe arcydziełeczko, perełeczka moja wakacyjna. W zasadzie mogę powiedzieć, że The Deadly Syndrome są niezłym zespołem o wdzięku i wrażliwości zbliżonej może trochę do Grizzly Bear, ale nieco bardziej młodzieńczej, trochę mniej opartej na harmonii ich małego wszechświata, a bardziej gitarowej, byłoby to jednak kłamstwo. Albo inaczej. Byłaby to uwaga, pod którą mogę się podpisać, ale nie mocno przyciskając długopis i niezbyt zamaszyście, bowiem przesłuchałam każdą z płyt TDS ze dwa razy, natomiast ten utwór jakiś milion. A i tak niecały, ale od ok. 1:56, kiedy wchodzi w gitarę wchodzi trąbka oraz kolejny kandydat do obłędności w łatwości przesłania refrenu, On the car ride home you refuse to talk about it, on the long ride home you refuse to talk about it.

6. Outkast, Spread. Ten kawałek jest tak bezczelnie bezczelny.

7. Cold War Kids, Hospital Beds. Może niewiele to ma do chillwave'u, ale jest przyjemną częścią nadrabiania listy zespołów, które miałam sprawdzić milion lat temu, a zawsze zapominałam.

8. Studio, 2 Hearts. Ale za to Studio byli chillwave'em już w 2006, natomiast w 2008 przerobili na balearic nawet Boską Kylie.

9. Arcade Fire, Ready to Start. Najlepiej zapamiętana próba podejścia do ostatniego albumu Arcade Fire, najmocniej w danym czasie kojarząca się tekstowo z atmosferą żałości wysokiej kojarzonej z poprzednich nagrań. Obecnie przychylam się raczej ku mądrości Suburban War.

10. The Unicorns, Les Os. Zespół, który należałoby chwalić pod niebiosa i przeklinać, co robiłam zresztą cały przełom lipca i sierpnia, kiedy ich słuchałam. Szkoda, że się rozpadł, bo ich teksty były pełne złośliwej prostoty, którą nie każdy wykonawca jest w stanie posiąść. Chwalimy. Teraz zło. Muzycznie bardzo im blisko do Japandroids (zostaliście tuned?): romantycznie, acz z łojeniem w instrumenty. W przypadku Japandroids wszyscy wiedzieliśmy, że chłopcy nie są skomplikowani, ale sympatia do nich brała się z tego, iż potrzebna była przypominajka, że tak też można, że to też brzmi i także działa. A The Unicorns robili to, co Japandroids, z podobną kanadyjską nutą, ale nieco lepiej, i w dodatku w 2003. W ten sposób nowy album Japandroids nie jest mi już, niestety, do niczego potrzebny, choć cover To Hell with Good Intentions niezły.


Inna chwytliwość: Mark Ronson (& The Business Intl), "Record Collection"

2010-09-25 22:24:36

Znacie ten motyw. Wstajecie w sobotę rano po męczącym tygodniu. Niby spaliście, ale monstrualny poziom wymiętolenia wydaje Wam się tylko przez sen podkreślony, a nie zmniejszony. Usiłując wywalić z umysłu myśl Nigdy więcej internetu, to źle działa na komórki mózgu, jak będę tyle siedzieć przy komputerze, wypali mi gałki oczne, a, co więcej, wypadnie mi soczewka zaraz, otwieracie skrzynkę mailową. Znajdujecie tam przypominajkę o wydanym dnia poprzedniego albumie Marka Ronsona. O, Boże, jaka piękna sobota! Ranek dopiero, już słońce świeci, z nowymi soczewkami się widzi wyraźniej.

Mam mnóstwo jakiejś takiej... sympatii wobec Marka Ronsona. Facet jest głównie producentem. Powinnam się jeżyć, nauczona przykładami Timbalanda, którego płyta solowa była nudna, i wcale nie jakoś świetnie wyprodukowana, czy The Neptunes, którzy jako N.E.R.D. podobali mi się w 2005, a teraz nudzą. Do tego debiutanckie wydawnictwo Ronsona robiło głównie za przykład modnego brytolskiego hip-hopu. Takiego... Gdzieś kiedyś przeczytałam recenzję Dizzeego Rascala, w której autor, przerażony rozwojem wypadków i kierunkiem, w jaki zmierza świat, stwierdzał: A Brytyjczycy uznają go za pop. Takiego pop hip-hopu. A w dodatku drugą płytę wypełniały głównie covery, najgłupsza idea, na jaką moim zdaniem wpadł muzyczny świat.

I tu wchodzi paradoks: to była świetna płyta. Zero ambicji, imprezka u koleżanki i sprzątanie (w sobotę rano) to maks zastosowań, jakie widzę, ale Ronson rozsadził szufladkę poprzez mnóstwo wyjątkowo prościutkich, a przez to tym wdzięczniejszych zabiegów. Zrobić Coldplay na przyjemny jakby jazz, zaprosić modną w 2007 Lily Allen do zaśpiewania modnych w 2007 Kaiser Chiefs, rzucić uroczego chłopaka, Daniela Merriweathera, który się tym albumem wypromował niejako, scoverować sobie na luzaka Toxic Britney i Just Radiohead, kazać Amy Winehouse oraz Kasabian wystąpić w nieco zmienionych wersjach swoich własnych utworów. A to wszystko bez wrażenia niespójności, bo trzymane cały czas wokół motywu obecny indie hype. Ale też świeże mimo upływu czasu i faktu, że samo zostało zanurzone w hype'ie.

Ucieszyłam się więc perspektywą nowej płyty Ronsona, zwłaszcza że singiel o jeżdżeniu na rowerze był uroczy i przyjemnie wibrująco-słodki (głos chłopaczka z ot, takiego sobie The View, czyli od razu skojarzenia z zaspanymi oczami, wąskimi dżinsami i nastolatkami czekającymi nieśmiało z mazaczkami pod miejscem koncertu w nadziei, że artysta pojawi się wcześniej, a spóźnia się trzy i pół godziny). Podobny motyw doboru osób do współpracy, może odrobinę większy nacisk położony znowu na popowy hip-hop, podobna spójność. Tym razem coverów zabrakło. Zastąpiły je bardzo przyjemne kawałki z niezłymi tekstami. Ale Ronson znowu rozbił bank wdzięku. Sprytny rzemieślnik? Tak, ale bardzo sprytny. Już otwierające album Bang Bang Bang dla popujących będzie przyjemnym popem, dla alternatywców fajnym wykorzystaniem Q-Tipa i syntezatorka, Somebody to Love Me dla popujących będzie z przystępnym przesłaniem, dla alternatywców fajne pobrzękiwania, i tak dalej.

I o to chodzi, bo niczego nie lubię mniej niż Ta piosenka jest naprawdę głupia. I łatwa. Leci tak: la-lalala-la-lalala. Denerwuje mnie. Gdzie udziwnianie? A równocześnie mój mózg domaga się jej i domaga, i domaga. I boli mnie, ale jak tu dyskutować z własnym mózgiem? Nie można, ale za to teraz z sercem też nie trzeba, bo jest pobrzękiwanie.


To wszystko przez Paula: Interpol, "Interpol"

2010-09-08 22:45:05

Zastanawiałam się, jakim uczynić ten wpis. Krótkim, ponieważ nowa płyta Interpolu jest słaba, naprawdę bardzo, bardzo słaba, a do tego wszyscy słuchają tu elektroniki, więc kogo obchodzą jakieś gitary, czy długim, bo skądś mi się wzięło te ponad 1200 odtworzeń?

Wygrały odtworzenia, sama bowiem nie do końca rozumiem, skąd się wzięły. Rzekłabym, że z jesieni, smętnego nastroju i bodaj najpiękniejszej recenzji, jaką czytałam. Od czasu zapoznania się z nią mój obraz Interpolu jest nieco wypaczony. Z perspektywy prawie dekady widać, że muzyka zespołu nie jest aż tak wyjątkowa. Opisywany przez Masłowską debiut nie opromienia oryginalnością konceptu (założymy rockową grupę i będziemy śpiewać o miłości, dzikie szaleństwo), płyta druga ma w sobie odrobinę wdzięku tej piosenki, przy której pierwszy raz pocałowałem dziewczynę na koncercie, natomiast trzecia jest zdecydowanym zjazdem w dół, aczkolwiek z pewnymi momentami (Rest My Chemistry). Tym niemniej, w Turn on the Bright Lights nadal widzę romantycznego bohatera o złamanym, operowym głosie, jakim staje się wokalista Paul Banks, audycję zza grobu i łażenie po piwnicach z zespołem Bauhaus, i nie potrafię się tego wdzięcznego obrazu pozbyć z umysłu.

Rzeczywistość próbuje mi jednak ten obraz zepsuć. Banks bowiem jest znanym ekshibicjonistą emocjonalnym (i nawet nie chodzi o to, że teksty Turn on… powstały w oparciu o doświadczenia w związku, co wszyscy wiemy, i jest pewien wywiad, który zaczyna się od rozmawiania o muzyce oraz literaturze wysokiej, a kończy na wyliczaniu orgazmów). I, jak lubię podmiot liryczny z tekstów debiutu, tak od razu mi się przypomina, iż to żywy człowiek z twórczością słabą, słabszą, coraz słabszą. Bardzo mi przykro, że nie mogę się zatrzymać na uroczym, pachnącym legendą Ja byłabym już wtedy Paulem Banksem. Nagrywałabym drugą, jeszcze bardziej rozpaczliwą płytę.

A co jest najgorsze? Że wszędzie Banks. Uświadomiłam to sobie dopiero teraz, patrząc na Najpiękniejszą Recenzję, na sporą część recenzji Interpolu. Banks to charakterystyczny głos i teksty, i to są elementy niosące za sobą większość nastrojowości Interpolu. A że reszta zespołu ma doświadczenie, Sam romans z filmem, Carlos jako DJ, zaś Daniel w wytwórni muzycznej? Także są popularni, ale potem i tak czytamy wszędzie o klimacie, ewentualnie z delikatną wzmianką o gitarach. Po obecnej czwartej płycie nie spodziewałam się niczego szczególnego (Będzie słaba tekstowo, a głos Banksa okaże się monotonnie meczący, widzicie, sama nie miałam oczekiwań wobec reszty).

Dostałam tekstowy koszmarek z nudnym wokalem, ale odgrażanie perkusisty Sama i gitarzysty Daniela, iż pracowali nad techniką, nie było tylko przechwałką. Cóż jednak z tego, że dostaję nowe, ciekawe wejście, nieco zabaw z perkusją, kiedy drugie jest wejście Banksa, odruchowo się na nim skupiam, a wtedy wszystko się sypie? Naprawdę mi przykro za panów od tła. Skoro Carlos odszedł, proponuję, by wywalić jeszcze Paula. Jest wielbicielem rapu, a jego głos w wywiadach brzmi lepiej od wokalu, może zupełna zmiana stylistyki nada mu choć trochę świeżości. W tym czasie Interpol jako duet nagra płytę dobrą i równą, a szósta zmieści się gdzieś w okolicach drugiej dziesiątki podsumowań dekady 2010-2019.

***

I bardzo dziękuję Państwu za wiadomości. Melduję, że jeszcze żyję, ale nie za często i nie za mocno. Tym niemniej, sugestie wszelakie mile widziane.


O jeden most za daleko, czyli Arcade Fire, "The Suburbs"

2010-08-12 16:24:27

Pisarz polski, Jakub Żulczyk, napisał ongiś na swoim blogu o muzyce artystki polskiej, Julii Marcell: Tu jest jakaś chropowatość, zamierzona niedoskonałość, ciepło nieporządku. Gdyby było tego trochę więcej, jest ryzyko, że ta muzyka wzbudzałaby uczucie porównywalne do siedzenia z dobrym, trochę chorym umysłowo przyjacielem, jak, nie przymierzając, Modest Mouse. Skończyliśmy z pisarzem Jakubem Ż. (to jednak nie do końca moja broszka), nie będziemy się zajmować Julią M. (ona też, choć czuję, że podobałaby mi się na żywo), interesuje nas tylko ostatnie zdanie. Bardzo ono trafne. Jest ono tak trafne, że aż moim chałupniczym określeniem muzyki MM stało się estetyka chorego umysłowo przyjaciela. I zaczęłam się zastanawiać, czy ktoś, poza liderem Modest, Isaakiem Brockiem, zasługiwałby na to miano.

Proste. Win Butler, pan rządzący procesem artystycznym w Arcade Fire. Człowiek, którego muzyka, zgodnie z wszelkimi prawidłami natury, nie powinna mi się podobać. Nie jestem zbyt wielką wielbicielką całego orkiestrowego przepychu, syntezatory cenię wyżej od skrzypiec, przynajmniej do czasu, kiedy poznałam Owena Palletta (Final Fantasy) z jego słodką wrażliwością (który też, nie oszukujmy się, w Arcade Fire działał). Rzuciłam sobie w głowie hasłem patos w muzyce alternatywnej ostatnich dziesięciu lat. Arcade Fire, zdecydowanie. Za każdym razem, kiedy zamykasz oczy - kłamstwa, wciąż krzyczymy w moich snach. A przecież nie lubię patosu. W ogóle, wzruszać się wejściem z radosnym tumtumtum, hey!, tumtumtum, hey!?

Butlera i Brocka łączy estetyka chorego umysłowo przyjaciela. Co mam na myśli, skoro nie chropawe ciepło nieporządku? Pewność siebie. Ci panowie uznali własne problemy za podstawę swojej twórczości, na nich stworzyli swoją tożsamość jako artyści. Jako osoba słuchająca głównie neurotyków, jestem w stanie dokonać dość ostrożnego rozróżnienia. Bo najłatwiej powiedzieć, iż jest mnóstwo smutnych piosenek o smutnych ludziach. Prawda, ale zauważmy, że taki na przykład The National (obstawiam w nich naczelnych neurotyków podsumowań końcoworocznych) słynie z ekshibicjonizmu Matta Berningera, który, zanurzając się w sobie, przyznaje od razu do kamery, że ta część jego charakteru i psychiki go przeraża, musi ją więc maskować alkoholem, by w ogóle odważył się wyjść na scenę. Butler i Brock natomiast eksponują, w zależności od gustu, z pomocą przepychu orkiestrowego lub gitarowej, piekielnie inteligentnej zgryźliwości.

W Butlerze jest coś z romantycznego bohatera. Teoretycznie mamy świadomość obcowania z całą grupą ludzi, w dodatku bardzo utalentowanych, dobrze słyszymy odgrywające ważną rolę w dużej części twórczości Arcade Fire wokale jego żony, Régine, jednak, kiedy przychodzi co do czego, pamiętamy głównie wahający się od płynięcia na wysokich emocjach do śpiewnego krzyku głos małżonka. Do tej pory pamiętam, jakie wrażenie zrobił na mnie teledysk do Rebellion (Lies). Win, skupiony na gitarze, który bez uśmiechu przeprowadza ubraną na czarno grupę przez miasto mimo że przecież jego współtowarzysze bawią się w międzyczasie patyczkami, patrzą na słońce, wzbudzają zainteresowanie dzieci. Taki właśnie romantyczny bohater, czuwający nad wszystkim, a równocześnie odległy, prowadzący do lasu, tak, do lasu, ale odcinający się niejako od reszty.

Za dopełnienienie obrazu patetyczno-romantycznego można uznać tematykę pierwszych dwóch albumów, Funeral oraz Neon Bible. Pamiętam recenzję, ze Screenagers chyba, która bardzo podkreślała zwłaszcza znaczenie debiutu, a w zasadzie sporą różnicę między popularnym już w 2004 eskapizmem w alternatywie i umykaniu ważnym tematom (same tytuły sugerują, jakim) na rzecz, niechże sobie przypomnę okolice tego roku, to nadal było, zdaje się, new rock revolution czy tam revival. Czyli z grubsza powrót do luźnego gitarowego grania o tym, że chcielibyśmy być z tą laską, tą, tamtą, tą ładną, ale jakie życie jest, każdy widzi. Najlepiej całą rzecz określa dla mnie Last Nite The Strokes, i klimatycznie, i tekstowo, i obrazkowo. Widać różnicę w przesunięciu wagi rzeczy.  

Teraz, z perspektywy czasu, jestem gotowa przyznać, iż były i są to ważne albumy. Należy chwalić, mimo magnetyzmu Butlera oraz wylewającego się zewsząd patosu, ich ogromną spójność. A, biorąc pod uwagę, iż przy premierze Funeral Butler lat miał dwadzieścia cztery, podziwiać jego dojrzałość artystyczną, nie zapominając oczywiście, że to orkiestrowe tło zostało przygotowane przez znakomitych muzyków (poznałam w tym roku projekt członków Arcade Fire, Bell Orchestre, grają przepiękne rzeczy instrumentalne, są przepiękne i bez WB). 

Wspomniałam już o tytułach. Tym razem Arcade Fire także dali wyraz zachwycającej przejrzystości przekazu. The Suburbs. Tutaj dostrzegłam dwie drogi oczekiwań mojego umysłu. Jedna to skrzywienie się, zdecydowane skrzywienie się, bo, o ile do bohatera romantycznego świetnie pasują mi kwestie sensu życia, śmierci, odejścia bliskiej osoby, niemożności poradzenia sobie z miłością i bliskością oraz niepewności, o tyle kwestie przedmieść... Nie mówiąc już o tym, że skrzywiłam się, ponieważ przedmieścia to temat zaskakująco mocno wyeksploatowany w kulturze popularnej. Oni, moje perły, będą nagrywać kolejny album o miałkości takiego życia?

Drugą drogę oczekiwań reprezentuje natomiast stwierdzenie, że nie miałam żadnych. Po takich dwóch albumach, powiedziałam koledze, który rzucił ze znaczącym Ściągaj i się zachwycaj link do usuniętego wkrótce wycieku, powinni przestać nagrywać muzykę, by chwała ich trwała na wieki, i na przykład założyć warzywniak. 

Na początku nastąpiło zdecydowane oddanie się drugiej drodze, by wręcz nie powiedzieć, że tego się spodziewałam. Za długo (szesnaście utworów? W czasach, kiedy dostać płytę dłuższą niż klasyczna proporcja 10-12 kawałków, 35-45 minut, to już muszą być elektronicy?), bo zlewająco się, górnolotnie, ale jakoś bez romantycznych uniesień, z mechanicznym postrzeganiem: o, Rococo, mówiłam, że lubią bogactwo, o, Empty Room, Pallett mówił, że nagrywa z zespołem, dokładnie widzimy, że jest. Ostrzegałam.

Poświęciłam się jednak tej płycie. Doszłam do wniosku, że jestem tyle winna Arcade Fire za bycie moimi ulubieńcami. Słuchałam ich przez tydzień co noc w łóżku, na zasadzie wyłączności. Kiedy nadal dostrzegałam wady, uogólniłam nieco proces. Chodziłam z tą płytą po mieście, po ciuchlandach, obierałam ziemniaki i robiłam sałatkę z pomidorów. Powoli zaczęły się wynurzać te klasycznie jaskrawe smutki Butlera, niektóre mniej oryginalne (We used to wait / All those wasted lives in the wilderness downtown w We Used to Wait), inne bardziej (problemu miłości ojca do córki jeszcze nie było, a teraz w nagraniu tytułowym). Gdzie tam z orkiestrą na przedmieścia? Pojawiły się więc na przyjemnie staromodne gitary, by w większym niż do tej pory stopniu wpłynąć na brzmienie.

Już słychać głosy, że The Suburbs to OK Computer naszych czasów. A mnie się przypomina wzruszenie pewnego listopadowego popołudnia, gdy, pierwszy raz po około dwuletniej przerwie, złapałam w radiu My Body Is a Cage. Teraz został już tylko romantyzm miasta. I nawet się nie wzruszyłam.


65daysofstatic, "We Were Exploding Anyway": okładka prawdę ci powie

2010-07-20 20:45:36

Nie lubię  65daysofstatic jakoś szczególnie. Zapewne ze względu na niewielkie z ich muzyką obeznanie (zatrzymałam się gdzieś na okolicach Radio Protector jest zacne, ay). Jestem więc w stanie patrzeć na nieszczególnie ważne w epoce iPodostwa detale, jak okładka, wygląd strony internetowej, brzmienie nazwy, takie sobie drobiazgi. A te w przypadku staticów (nie uważacie, dygresja, że static, zwłaszcza z takim ładnym k o podniebienie, brzmi lepiej niż dosi? Stąd pozwalam sobie na nieortodoksyjne spoufalanie się z zespołem poprzez wprowadzanie własnej nomenklatury, koniec dygresji) zdają się naprawdę porządne, co najmniej na wysokości ostatniej płyty.

I tu mogłabym, weszłabym zresztą chętnie, w rozważania o tym, jak paskudne są w większości okładki we współczesnej alternatywie. Były do zeszłego roku, w tym pojawiła się faza na kółeczka, tyleż ozdobne, co minimalistyczne, więc nie narzekam (przepiękne There Is Love In You na przykład). A tu proszę.

~A.
2010-03-15 16:11:06
okładka mi się bardzobardzo podoba.



~C.
2010-03-15 16:11:18
taka w starym stylu, nie?

I sprzeczność: używam iPoda, ale, gdyby okładka We Were Exploding Anyway okazała się brzydka, nie chciałoby mi się ruszyć tej płyty. Po raz pierwszy od dawna obrazek robił za główny czynnik pójścia za muzyką. Stare, dobre czasy!

~A.
2010-03-15 16:11:33
właśnie tak pomiędzy.

Bo, wyobraźcie sobie, że doznanie estetyczne było na tyle przyjemne, że zerkałam sobie na tę okładkę z pewnym zadowoleniem, chodząc ze staticami po mieście, rozwieszając pranie jedną ręką, a drugą wyciągając iPoda z kieszeni, zerkałam na tyle często, że w pewnym momencie dostrzegłam niewątpliwą i niepobijalną zaletę albumu: idealną korelację między opakowaniem a zawartością.

~C.
2010-03-15 16:11:37
sam układ przypomina mi jakieś lata 80-te, Cocteau Twins i takie tam.

Proszę bardzo. Last.fm twierdzi, że 65daysofstatic jest kapelą post-rockową, i widać pewne elementy na tej płycie, nawet jeśli, jak się doczytałam, ma robić za bardziej taneczny fragment kariery staticów. Niby wszystko zaczyna oplątywać elektronika, klawisze, idzie się powoli w rejony czegoś bitopodobnego, nadal jednak jest to oplątywanie rzeczy głównej, gitarowej, a bitopodobność towarzyszy mocnej perkusji. A gitary i perkusja potrafią wyciągać głosy z przeszłości; moje ulubione Come to Me to połączenie wszystkich wyżej wspomnianych z psychodelicznie romantycznym Robertem Smithem.

~C.
2010-03-15 16:11:40
ale zdjęcie to nie wiem.
2010-03-15 16:11:44
nie umiem go nigdzie umieścić.
~A.
2010-03-15 16:11:48
teraz.
2010-03-15 16:11:52
jednak.

Jak szaleć, to szaleć, jak tanecznie, to tanecznie, jak oplątywać, to oplątywać, światła miasta i rozbłyski. Chociaż, popatrzmy. Para jest ubrana w skórzane kurtki, rock znów, i w tym wydaniu 65 podoba mi się najbardziej. Kiedy włączyłam sobie pierwszy utwór, Mountainhead, zachwyciła mnie równość tego utworu, jego idealna nośność, a równocześnie zimny profesjonalizm. Perkusja tak, gitara tak, motyw, wejście, wszystko podzielone na równe, układające się starannie fragmenty, powoli, jeden koło drugiego. Wyobraźcie sobie, że stoicie w zupełnie ciemnej, cichej sali (opuszczona hala, co by niósł się dźwięk?), po czym nagle oślepia was światło ze sceny, a zanim zdołacie się przyzwyczaić, wasze zmysły atakuje hipnotyczne podbicie, tracicie trampki, o orientacji nie ma nawet co mówić, jedyne znaki o istnieniu jakiejkolwiek przestrzeni sygnalizowane są przez zespół, który buduje przed wami własną.

~C.
2010-03-15 16:12:11
ona jest sztucznie postarzana nawet, popatrz na te jakieś zagięcia, smugi ;d

W ramach zabudowywania przestrzeni na zdjęciu dostajemy wszystkie dodatkowe efekty, tak samo zresztą próbuje postępować 65. Dance Dance Dance ma zachęcać niepokojącym klimatem przecinanym bębnami, Piano Fights łączy inspiracje cybałkowe, fortepianowe i mocny riff, Weak 4 galopuje.

~A.
2010-03-15 16:12:25
uwielbiam to sztuczne postarzanie.
2010-03-15 16:12:29
jest takie tandetne.
2010-03-15 16:12:45
smugi, jakieś niby stare szumy itd.
2010-03-15 16:13:23
to już lepiej się bawić po prostu konwencją, a nie tak po chamsku "paczcie, jak my czerpiemy ze staroci!".

I tu dochodzimy do sedna problemu z We Were Exploding Anyway. 65daysofstatic starają się tak dzielnie wytworzyć gęsty klimat, że aż przedobrzyli. Tak bardzo starają się bombardować bodźcami, że aż zapominają, że za pierwszym razem ta metoda działa bezbłędnie, ale potem włącza się autopilot, który pyta To teraz będę podrywana do tańca z niepokojem w sercu, taa? A po okładce też widać zgrabne wykorzystanie obróbki grafiki, jeżeli się długo wpatrywać.

~C.
2010-03-15 16:14:14
no ciekaw jestem jak to wygląda w realu.
2010-03-15 16:14:22
bo tak w jpgu całkiem zgrabnie mimo wszo ;d

 ***
A zupełnie poza tekstem dziękuję ~C, znanemu jako wielki fan Sześćdziesiątek Piątek, za kuratelę i niezabicie mnie mimo profanacji świętości, oraz Highfidelity za zachętę (to była presja! Psychiczna!) do stworzenia wpisu.


Prawie jak "Endless Summer", czyli okołowakacyjnomuzycznie

2010-07-17 22:04:40

A bo to tak słuchanie trochę tego tu, nieco tamtego tam, i w zasadzie mogłabym napisać o 65daysofstatic, ale wyglądanie przez okno nieco mi ich dyskredytuje, nie, że coś mi się w nich nie podoba, bo jest w zasadzie parę rzeczy dobrych, aczkolwiek... No. To jest zbiór karmionych spacerami po mieście w gorącu luźnych refleksji o towarzyszących mi ostatnio płytach. Nic ambitnego, analiza Dostojewskiego w kontekście poszerzającego się instrumentarium muzyków dubstepowych w następnym odcinku.

Tymczasem na pierwszy ogień pójdą panowie, których odświeżyłam sobie w okolicach Open'era, ale prawdopodobnie już po ich polskim koncercie. Słodcy Kings of Convenience, okolice lata 2008 oraz uroczy w swej nienachalności Know How.

I nigdy bym nie pomyślała, że tak cudownie nadają się na teraz. Fakt, że poznałam ich latem, niczego nie zmieniał, jako że zawsze myślałam o charakterystycznym dla zespołu smuteczku pogodzonego z niezbyt udanym życiem osobistym w kontekście bardziej wiosny. Wczesnej jesieni może, niby jeszcze ciepło i przyjemne zapachy unoszą się w powietrzu, ale nie będzie tak, jak było, ech, Erlendzie, patrz, jak to się układa, ludzie przychodzą i odchodzą, a trąbka, jak grała pod gitarę, tak gra. Ale wdzięk jest wartością nieprzemijającą oraz działającą bez względu na porę roku.

Gdzieś tam sobie w moim odtwarzaczu jest od paru tygodni Soundpool. Pierwsza płyta kojarzyła mi się z przyjemnym, nienachalnym graniem A Sunny Day in Glasgow, druga zresztą także, choć więcej w niej wpływów-jakby-tanecznych. Przyjemnie, nienachalnie, średnio zapamiętywalnie, myślałam sobie. Dwa tygodnie temu byłam jednak na imprezie. Domówka, gorąco, duszno, nudnawo, nie tańczę. Zajęłam kontrolne miejsce opodal parkietu i z wystudiowaną blazą popijałam swojego drinka, nasłuchując nieco odległych odgłosów tanecznego popu. Z racji odległości rzekłabym nawet, że pogłosów. I wtedy pomyślałam o Soundpool. Muzyka na chwile jak te i dla takich zblazowańców jak ja, ale nieco cieplejsza, sugerująca, że mogą być lepsze imprezy, chęć na taniec, a gorąco nie zawsze jest irytujące. I nawet pogłosy są.

 I nowość, zupełna nowość, no jasssne, ale jak dla mnie nowość, czyli niejaka Janelle Monáe. Trochę rozczarowanie, bo pani jest zupełnie w porządku, przyjemna, głos ma ładny, widać, że osłuchana. Osłuchanie zawsze w cenie. To dlaczego narzekam? Bo miało być cudownie! Pan z Przekroju obiecał motylki w brzuchu jak przy pięknej Badu, szał jak przy The Love Below/Speakerboxxx Outkast, a tego zabrakło. Osłuchanie osłuchaniem, ale czekałam na jakiś... vibe, więcej życia, więcej radości. Janelle miksuje, co się da, kombinuje z przesłaniem, stylizuje się na kobietę-robota, próbuje rozmawiać o współczesnym feminizmie. I wszystko to chwalebne oraz ciekawy materiał na dysputę kulturoznawczą, ale, dopóki za nawałem tej, już podanej nieźle, treści nie pójdzie większy luz, jakaś iskra (a już jakieś przebłyski Beyonce są), ja, zwykła zjadaczka chleba, nie pójdę za Janelle.


Ariel Pink's Haunted Graffiti, "Before Today": zmieniamy dekadę

2010-07-08 21:40:10

Ariel Pink, hm. Cóż my wiemy o tym człowieku. Wiemy tyle, że jest ukochanym chłopaczkiem Animal Collective, takim trochę wypromowanym przez nich cudownym dzieckiem, które, jako patron Nawiedzonego Graffiti, stało się także patronem jakichś tych niby bardziej alternatywnych odłamów alternatywy. Coś tam ktoś kiedyś bąknął w artykule czy dwóch, że przetarł ślady dla obecnie wypychanych na ołtarze pionierów chillwave'u czy tam hypnagotic popu.

Bo ja wiem, może. Dla mnie Pink pozostanie sympatycznym człowiekiem, który sam sprzedaje fanom koszulki, a na lo-fi trzeba mieć odpowiedni nastrój. Ten z kolei występuje u mnie rzadko, acz bywa. Wszyscy twierdzili jednak, że ta akurat płyta jest tą najprzystępniejszą z bogatej dyskografii, faza na lata osiemdziesiąte w kulturze trwa i się nie kończy.

O, nieprawda, o, kłamstwo. Czy też, inaczej. Nowa płyta Ariel Pink's Haunted Graffiti jest tak idealnym odwzorowaniem muzyki dekady, że z trudem potrafię odnieść do niej stwierdzenie inspirowanie się latami osiemdziesiątymi. To już nie jest, jak u Toro y Moi, odrabianie lekcji, bo się jest bardziej z lat dziewięćdziesiątych, to nie jest, jak u mojego ukochanego Yeasayera i ich (stoję po tej akurat stronie barykady, stało się) znakomitego Odd Blood, branie z worka co bardziej kolorowych elementów dekady, żeby je połączyć ze szklanymi gitarkami i kolorowymi tkaninami importowanymi. Nie należę do ogromnych fanów osiemdziesiątek, nie chodzi wcale o kicz, dobry kicz nie jest zły, czasem myślę, że życie stworzono tylko pod italo disco, aczkolwiek 90's są mi bliższe, po prostu. I nie uznaję się wcale za specjalistkę od 80's. Przyznaję, gdybym nie wiedziała, iż Ariel nagrał płytę w tym roku, może nawet dałabym się nabrać, że nagranie pochodzi sprzed dwudziestu lat z okładem. No, trochę zremasterowane, ale nie jakoś bardzo, jako że moje słuchawki się ciut podpsuwają.

Ta jakość, te pogłosy, nananana na początku Round and Round, słodycz i chórki cieniutkich głosików kojarzące się od razu z różowymi, lateksowymi spodniami, klasyczny motyw wokalista imituje odbieranie telefonu z głębokim heloł, jest (Beverly Kills) nawet smak motywu do serialu policyjnego, gdzie wszyscy noszą wymiętolone koszule i są za mocno opaleni! Jezu. Pink się nie zainspirował, przez co rozumiem właśnie podbieranie tu tego, tu tamtego, ale umieszczania w swoim wykreowanym od podstaw wszechświecie. On odtworzył, z przerażającym pietyzmem zresztą, ale chyba i przyjemnością, lata osiemdziesiąte, by umieścić w nich wdzięcznego siebie. 

W związku z tym wysuwam wniosek. Skoro nagrywamy już płyty brzmiące dokładnie jak te z lat osiemdziesiątych, wystarczy. Koniec, basta, historia zatoczyła koło. Proponuję porzucenie pokrytej brokatem padliny na rzecz, hm, pomyślmy, lat dziewięćdziesiątych? 


M.I.A., "Maya", czyli God save the Queen

2010-06-28 21:01:37

Ten wpis chyba powinnam dedykować Warnie z trzech znaczących powodów:

a. przez jego tekst sięgnęłam do nowej płyty pani Arulpragasam

b. moje odczucia były totalnie różne od tego, co dostaliśmy w jego wpisie, przez co krwawiło mi serce, bo bardzo chciałam dzielić Rzabową radość

c. dwa tygodnie zbierałam się ze stworzeniem równocześnie wzruszającej i cynicznej repliki na tamten wpis, i nie udało mi się to do tej pory, a próbowałam, naprawdę próbowałam

Słucham jednak rzeczy dobrze znanych i lubianych, Lily Allen, Metronomy, mimo szczerych chęci oraz znalezienia kilku tuzinów nieznanych zespołów oraz płyt, które powinnam zapewne poznać teraz, zaraz. W związku z czym czuję, że zapewne muszę rozprawić się z Mayą raz, a dobrze, póki nie nadejdzie inny materiał do opisania.

Inny nie oznacza wcale lepszy, nawet jeśli spojrzymy na punkt b. Zdecydowanie tym, co przemawia za M.I.A., przemawiało zresztą za nią zawsze, jest odmienność. Tu dygresja: czy, jeśli artysta zawsze kombinuje i odmienia, to czy to w pewien pokrętny sposób też nie jest troszkę wyznaczanie sobie jednej drogi, drogi bardzo krętej, ale jakoś tam jednej? "Będę kombinatorem", tak jak "Będę indie chłopcem" czy "dziewczyną z fletem poprzecznym". Koniec dygresji. To dobra droga jest. Najłatwiej zdobyć nią moje serce, bo, jeśli nawet kombinacje mi się nie spodobają, i tak docenię włożony w nie wysiłek.

Ale nie, nie! Nie tak miało być, ciociu Mayu! Ty zawsze byłaś tą kombinatorką, u której wyznaczanie nowych dróg równało się wyznaczaniu dobrych dróg. I tak, zarówno Arular, jak i Kala to zdecydowanie był mój pop. Dlaczego siłą Mayi ma być jedynie kombinacja, którą i tak mnie nie przekonasz jako och, postarała się, bo tobie kombinowanie przychodzi tak naturalnie?

Potem zaczęłam się zastanawiać, co mi się w tym obecnym kombinowaniu nie podoba. Doszłam do wniosku, że wszystko jest kwestią osobistych preferencji. Kochałam tę niepokorną dziewczynę od niby-hip-hopu, a potem niby-popu. Każdą ewolucję Mayi spowijała jednak otoczka mnogości nawiązań, która zacierała podstawę, stąd nie jestem w stanie o jej muzyce powiedzieć jednoznacznie na przykład pop, tu przydają się te rozmyte kategorie indie-alternative. A pierwsze wrażenie po nowej płycie było takie, że albo dostajemy pop czysty (XXXO), albo promocyjną kontrowersję, też czystą (Born Free). A ja nie chciałam tak, ja nie tak lubiłam, ja wolałam tę niepokorną dziewczynę, która była ironiczna, śpiewała o Third World democracy, a równocześnie wszystko brała w lekki nawias dystansu swoim słodkim głosem, była pewna siebie, ale urocza, a nie wyważała bezpardonowo drzwi.

Ale, było, nie było, chyba tylko ona ma do tego prawo w tym roku. Zwłaszcza że, co dostrzegłam dopiero później, nagrała świetną płytę. Świetną jak na realia chwili obecnej, tego roku, obecnych trendów. iPodyzm, ot co, kult singla. Każda piosenka, oglądana oddzielnie, a nie jako część całości, okazała się naprawdę w porządku, z charakterystyczną nutką. Ba, nawet dostrzegłam przebłyski dawniejszej M.I.A. (słodycz Tell Me Why). Maya jest więc obecnie królową, ale królową łaskawą. A jeśli się z tym nie zgadzasz, cóż, you want me be somebody who I'm really not, ale kimże ty jesteś?


Charlie was heartbroken, czyli Telefon Tel Aviv, "Immolate Yourself"

2010-06-21 19:47:00

Wspominałam przy okazji Jamesa Holdena przybliżone okoliczności poznania zespołu Telefon Tel Aviv. To było dawno, to było w zeszłym roku, a że zeszły rok minął mi głównie na przekonywaniu się, że jestem zakochana w ciepłym freak folku i innych frakcjach podchodzących bardziej pod giatry niż elektronikę, to i panów z Chicago odsunęłam na później.

Witajcie w świecie później. Naprawdę później, bo początki z jedyną znaną mi na razie płytą grupy, tym właśnie Immolate Yourself, którym się jużjuż zajmujemy, były niezbyt zachęcające. Depresyjna, trochę płynąca, mocno podbita elektronika. W sumie to podbicie i płynięcie pasuje, bo zmierza w stronę depresyjną.

Krótka refleksja. Czysta, biała karteczka, trochę szarych znaków, ale zapisanych pod linijkę. Poczułam się nieco rozczarowana. Tu znów szybki przeskok do myśli Holdenowych: lubię nie rozumieć, lubię wracać, lubię być zaskakiwana, lubię kombinować, nie chcę po dwóch przesłuchaniach otrzymywać gotowej odpowiedzi, ciepłej, czekającej na złożone równiutko białe karteczki, szufladki.

Witajcie w krainie kolejnego, jeszcze późniejszego później. Kolejne podejście do Telefonu, po jakichś czterech miesiącach. Tutaj nastąpił wzrost zainteresowania. Może to kwestia zmiennej, szarawej pogody. Szarość ze słuchawek przeszła na zewnątrz, zewnętrze pasuje do przestrzeni wytwarzanej w słuchawkach. I senność, zdecydowanie senność, wszystkim zawładnęła senność. Płynące wokale stanowią dobrą formę porozumiewania się z taką rzeczywistością.

Wyciągamy papiery z szufladki. Dokładamy do tego kolejne, i to nie tylko ze swoją refleksją, ale i z suchą częścią informacyjną. Z pewnym zdziwieniem czytamy o śmierci połowy duetu w 2009, samobójstwo, nie samobójstwo. Potem zapoznajemy się z wpisem Joshuy Eustisa o zmarłym. Wiem, że to może dziwnie zabrzmi, ale wpis mnie zachwycił. No, w każdym razie powiedzenie o Charliem witty, heartbroken guy. Właśnie tak, właśnie to jest klucz do podsumowania tej płyty, właśnie tego szukałam. Odkrycia, że za depresją, za górnolotnymi tytułami (You Are the Worst Thing in the World, Immolate Yourself) widzę nie czarną dziurę, ale odrobinę romantyzmu. Smutne ciepło. W Immolate Yourself, kończącym płytę, otrzymujemy wyśpiewywane delikatnie down, down again. Jest jednak w wokalach jakaś nutka Junior Boys. Przejścia mają coś ożywczego, syntezatory wprowadzają lekki posmak niezapomnianych lat osiem zero, pastelowy pejzaż z odrobiną brokatu. Rozumiana depresja.


« wróć 1 2 3 czytaj dalej »
Logowanie
Zapamiętaj mnie
Bezpieczne logowanie (SSL)
Zapomniałem hasła
» zarejestruj się!