Nie jesteś zalogowany

Posty z kategorii: "freak folk"


Prawie jak "Endless Summer", czyli okołowakacyjnomuzycznie

2010-07-17 22:04:40

A bo to tak słuchanie trochę tego tu, nieco tamtego tam, i w zasadzie mogłabym napisać o 65daysofstatic, ale wyglądanie przez okno nieco mi ich dyskredytuje, nie, że coś mi się w nich nie podoba, bo jest w zasadzie parę rzeczy dobrych, aczkolwiek... No. To jest zbiór karmionych spacerami po mieście w gorącu luźnych refleksji o towarzyszących mi ostatnio płytach. Nic ambitnego, analiza Dostojewskiego w kontekście poszerzającego się instrumentarium muzyków dubstepowych w następnym odcinku.

Tymczasem na pierwszy ogień pójdą panowie, których odświeżyłam sobie w okolicach Open'era, ale prawdopodobnie już po ich polskim koncercie. Słodcy Kings of Convenience, okolice lata 2008 oraz uroczy w swej nienachalności Know How.

I nigdy bym nie pomyślała, że tak cudownie nadają się na teraz. Fakt, że poznałam ich latem, niczego nie zmieniał, jako że zawsze myślałam o charakterystycznym dla zespołu smuteczku pogodzonego z niezbyt udanym życiem osobistym w kontekście bardziej wiosny. Wczesnej jesieni może, niby jeszcze ciepło i przyjemne zapachy unoszą się w powietrzu, ale nie będzie tak, jak było, ech, Erlendzie, patrz, jak to się układa, ludzie przychodzą i odchodzą, a trąbka, jak grała pod gitarę, tak gra. Ale wdzięk jest wartością nieprzemijającą oraz działającą bez względu na porę roku.

Gdzieś tam sobie w moim odtwarzaczu jest od paru tygodni Soundpool. Pierwsza płyta kojarzyła mi się z przyjemnym, nienachalnym graniem A Sunny Day in Glasgow, druga zresztą także, choć więcej w niej wpływów-jakby-tanecznych. Przyjemnie, nienachalnie, średnio zapamiętywalnie, myślałam sobie. Dwa tygodnie temu byłam jednak na imprezie. Domówka, gorąco, duszno, nudnawo, nie tańczę. Zajęłam kontrolne miejsce opodal parkietu i z wystudiowaną blazą popijałam swojego drinka, nasłuchując nieco odległych odgłosów tanecznego popu. Z racji odległości rzekłabym nawet, że pogłosów. I wtedy pomyślałam o Soundpool. Muzyka na chwile jak te i dla takich zblazowańców jak ja, ale nieco cieplejsza, sugerująca, że mogą być lepsze imprezy, chęć na taniec, a gorąco nie zawsze jest irytujące. I nawet pogłosy są.

 I nowość, zupełna nowość, no jasssne, ale jak dla mnie nowość, czyli niejaka Janelle Monáe. Trochę rozczarowanie, bo pani jest zupełnie w porządku, przyjemna, głos ma ładny, widać, że osłuchana. Osłuchanie zawsze w cenie. To dlaczego narzekam? Bo miało być cudownie! Pan z Przekroju obiecał motylki w brzuchu jak przy pięknej Badu, szał jak przy The Love Below/Speakerboxxx Outkast, a tego zabrakło. Osłuchanie osłuchaniem, ale czekałam na jakiś... vibe, więcej życia, więcej radości. Janelle miksuje, co się da, kombinuje z przesłaniem, stylizuje się na kobietę-robota, próbuje rozmawiać o współczesnym feminizmie. I wszystko to chwalebne oraz ciekawy materiał na dysputę kulturoznawczą, ale, dopóki za nawałem tej, już podanej nieźle, treści nie pójdzie większy luz, jakaś iskra (a już jakieś przebłyski Beyonce są), ja, zwykła zjadaczka chleba, nie pójdę za Janelle.


Co można zrobić w wannie: CocoRosie, "La maison de mon rêve"

2010-05-16 16:53:25

Nie wiem, jak Wy, szanowna braci blogowa, ale ja posiadam dość dlugą listę wykonawców Do sprawdzenia/odświeżenia. Ciągnie się ona zawsze na końcu mojego kolejnego kalendarza i zawsze prowadzę ją ołówkiem, żeby papieru nie marnować, a wykonawców przesłuchanych po prostu wycierać, bolesne, lecz prawdziwe, i zastępować kolejnymi. Przerw brakuje.

Zupełnie z głupia frant, ba, bez pomocy listy!, przypomniało mi się ostatnio, że przecież gdzieś tam, na obrzeżach mojej świadomości, egzystują sobie CocoRosie. I czekają spokojnie na swoją kolej od czasów, które przed wiekami znane były jako A, to te panie, co je w tym roku ogłosili na Open'erze.

Wstyd. Żeby szybko zacząć nadrabiać zaległości, zagłębiłam się w lekturze. A tu proszę. Podróżniczy żywot, rozstanie, przyjazd jednej do Paryża i nagrywanie płyty tylko dla znajomych w najlepszym akustycznie pomieszczeniu, łazience. I nagłe wydanie La maison de mon rêve przez wytwórnię.

Przy lekturze było dość ciemno, raczej zimno i zdecydowanie późno. Siostry Casady wiedziały jednak, o co chodzi. And it's nearly midnight. By Your Side złapało i podziałało deklaracją All I want with my life is to be a housewife, nieczęstą dla muzyki alternatywnej. Potem rozbawiło mnie zestawienie operowego głosu Sierry z odgłosami zabawek, tu bębnienie, tu coś... Królestwo przeszkadzajek. Co chyba się siostrzyczkom przydało, bo freak folk nie jest muzyką obfitującą w fajerwerki i nagłe zwroty akcji. Przyciągnęły jednak, nie tracąc łagodnego, marzycielskiego, nocnego klimatu.

Jedyne, czego się obawiam, z przesłuchanymi dopiero dwoma albumami i jedną epką CocoRosie, to tego, czy długo można tak grać. Mam wrażenie na zasadzie porównania z The Adventures of Ghosthorse and Stillborn, że nieszczególnie. Przy pierwszym albumie poczułam się przyjemnie zaskoczona, a przy kolejnym odrobinę znudzona. Daj jednak, Boże, żeby czekające na mnie Grey Oceans było znowu górą fali.


« wróć czytaj dalej »
Logowanie
Zapamiętaj mnie
Bezpieczne logowanie (SSL)
Zapomniałem hasła
» zarejestruj się!