Nie jesteś zalogowany

Niteczki, dzwoneczki: James Holden, "The Idiots Are Winning"

2010-06-18 20:42:05

Była sobie pewna wytwórnia, nazywała się Border Community, był sobie o niej post, nawet na stronie głównej, i założył ją pewien wspomniany w tym wpisie człowiek. Sety ma, produkcje ma, płytę własną jedną ma. Kojarzyłam pana z pewnej szokującej nocy, którą spędziłam z 4FunTV. Szok brał się z niemożliwości zrozumienia, w jaki sposób stacja ta może opowiadać o Audioriver, o Moderacie, o muzyce w ogóle, tak zaskakująco rozumnie.

I był tam sobie wtedy taki rozumny brunecik o uroczym akcencie, który musiał przerwać na jakiś czas karierę. Wtórność elektroniki go denerwowała, więc słuchał dużo krautrocka. Hm, proszę pana, pomyślałam z odrobiną sympatii, ale gdzieś tam, jakoś tam leciał wywiad z Telefonem Tel Aviv (punkty dostali dopiero w tym roku), więc brunecik poszedł cokolwiek w odstawkę, wyjąwszy kilka utworów (dobrych, patrz wpis o Border).

Kiedy włączyłam The Idiots Are Winning, byłam gotowa się kajać. Uczucie podobne do tego, co przeżywałam z nowym Panthą du Prince'em.

Zupełne zamknięcie w wąskiej, precyzyjnie zabudowywanej przestrzeni narzuconej przez dźwięki, i jeszcze za to dziękuję, spokojne rysowanie kresek, dzwonki trzymające wszystko w jednym, ale i nieoczywiste pogłosy sugerujące, że coś jeszcze  poza podarowaną nam przestrzenią jest, poruszamy się po nie do końca poznanym terenie, który się nam powoli, niespiesznie, delikatnie rozjaśnia wokalem Pandy Beara.

Początek płyty Holdena to było wrażenie podobnej koronki. Chociaż nie koronki, raczej niteczek, drobnych, przezroczystych, lekkich, dotykających mojej skóry niteczek, rozplątujących się i plączących w sposób, którego nie pojmuję.

Byłam zachwycona. Nie rozumiem? Świetnie, będę mieć do czego wracać w karkołomnej nadziei, że kiedyś pojmę. Jeszcze dodać do tego inne smaczki, jak 10101, już czysto taneczny Corduroy, złośliwostkę w postaci Intentionally Left Blank (2:05 ciszy, owszem), a James Holden pojawił się wszędzie. W moim iPodzie, na liście potencjalnych kandydatów na męża (koło Pandy Beara oraz Panthy du Prince'a), na tapecie, na soupie, w rozmowach, na photoblogu znajomego, który nazwał swój wpis Holden tribute, przy zasypianiu i po przebudzeniu się.

A potem zaczęłam rozumieć tę płytę. Nie jest zła, nadal jest bardzo dobra, równa, interesująca, wciągająca. Ale już nie znakomita, oswoiłam się z nią. Pierwiastek absolutu zniknął. Nie mogę się z tym pogodzić. Ogromne rozczarowanie, chyba największe w tym roku. I co my teraz zrobimy, James? Nasz związek stanął w obliczu kryzysu.


Już nawet nie wiadomo, co to tańczyć znaczy. Crystal Castles, "Crystal Castles (II)"

2010-06-17 17:25:07

Jest sobie taki zespół z Kanady, nazywa się Crystal Castles, dwoje ich i nagrali najtrudniejszą dla mnie płytę w tym roku. Tak, nie śmiejcie się, i proszę przestać rzucać te uwagi zza kadru, że to przecież jest krzycząca laska i ośmiobitówka, gdzie tam skomplikowanie, komplikuje to Panda Bear z Avey Tarem, o, ciocia Maya na nowym albumie, trudno to założyć rajbany na lewą stronę i zrozumieć, jak można nie kochać Sonic Youth, a nie tam Crystal Castles jakieś, za skinny jeansy nosisz, mała, poluzuj sznurówki w converse'ach, dobrze przynajmniej, że ci grzywkę równo podcięli, ale dobra, siadaj tu i powiedz, co masz na swoją obronę, i skąd ci się takie poglądy, ta młodzież w ogóle już porządnego electro nie słucha, ja nie wiem, wzięły.

Aż naleję sobie wody, bo to skomplikowane jest, i ja sama nie wiem, czy potrafię wyjaśnić, a jak już, to będzie długo. Ale dobra, spróbujemy, final countdown argumentów na tak i nie, rzućmy sobie hipotezą i jadziem, zacznijmy może od tego ładnego zdania, że to najtrudniejsza płyta, i weźcie przestańcie z tym śmiechem zza kadru, dobra? Bo trudność tego albumu polega właśnie na jego prostocie. No, ale myśmy z niejednego pieca chlebek jedli przecież, każdy porządny słuchacz wie, że hype narzędziem szatana jest, rója i porópstwo, i ty też, Ada, porubstwo jesteś, boś się dała w to emgjeemte jakieś wmanewrować już dawno, i żeś się nawet na tę nową płytę fragmentami najarała, wstyd, gdzie masz oczy, dziewczyno, nie, no, powiedzmy, że ten Vyngarten twój cały to on ładny jest, obra, dzie masz uszy?

Ale ja się nie poddałam nurtowi wcale, no, w przypadku Crystal Castles w każdym razie na pewno nie. Drony lubię, noisy lubię, a do tej pory pamiętam, że po debiucie bolała mnie głowa, dosłownie, siedzę, patrzę, a tu boli mnie głowa, pierwsza taka płyta w moim życiu, a ja swojego organizmu słucham, o, niedoczekanie, niesmak i rozstanie z Alice i Ethanem, where did you go, I still miss you so.

To na dwójkę nie czekałam. Ale, myślę sobie, przecież jestem człowiekiem otwartym, to dlaczego nie, w zasadzie. Odpaliłam i proszę. Alice przestała być tym wielkim, posypanym czarnym brokatem paznokciem na mojej muzycznej tablicy, ła, szaleństwo, da się potańczyć, posłuchać, te takie jakby wodne skojarzenia z wokalem, wsamplowali nawet mojego ukochanego Jónsiego, jak miło, jak fajnie, a Doe Deer to jeszcze taki szybki powrót do starych, dobrych czasów, ale, o dziwo, się spodobał, jak go sobie na słuchawkach włączyć, ja tam nie wiem, co ona tam śpiewa, feel the pain czy co, nie wiem, co to jest, ale kojarzę, nawet na opis na gadu sobie wstawię, pouśmiechają się wszyscy, co to w szkole uwierzyć nie mogli, że Ada wyłączyła to depresyjne, a włączyła chillwave.  

I to by było na tyle, tak, to gdzie to skomplikowanie, przecież już mówiliśmy... Ale chwileczkę, chwileczkę, zanim ciocia Maya. Bo saturdays = youth, a hype = ruja i porubstwo, a ja się poniewczasie zainteresowałam, tak zupełnie przypadkowo, co tam piszą, i to mi zupełnie w głowie zawróciło, zawróciło tak, że aż teraz nie mogę recenzji nawet po Bożemu napisać i słucham Uffie, masz tobie, ale tych rozbieżności było tyle, że na pochyłe to i Salomon nie naleje, jak mawia mój przyjaciel, Mateusz, który kradnie ode mnie smooth jazz.

Nie można przecież zapomnieć o tym ich nieszczęsnym imażu, o Alice krzyczącej, plującej i bijącej się mikrofonem po głowie, co stało się polem dla rozwinięcia nowej dziedziny recenzji, freudyzmu muzycznego, bo że muzyka jest i trwa, to fajnie, dzięki, Ethan, ale och, co ta dziewczyna wyrabia, paczemu, ona jest taka prawdziwa, taka naturalna, ikona, et, gwiazdka sezonowa, czereśnie, truskawki i agrest, muzyka za 9,99 z podkręconego jabłkowego komputera, a że się bije po głowie, to to jest sprzedajność i na pokaz, albo, jak kto woli przy drugim albumie, nie moja broszka i interesujący rys autonegacji. I ja tak siadam, i ja tak myślę sobie, że jest mi za Crystal Castles przykro, bo jakby robili te swoje rzeczy czterdzieści i jeszcze lat temu, to byśmy może teraz nosili koszulki z Ianem, z Kurtem, z Jimim i z Alice, a tak to wszystko bierzemy teraz w nawias, w ironię, myśmy to widzieli, no i co, że ona się bije po głowie, a z drugiej strony wy, o ironiczni, mroczni panowie i panie, mroczne i ironiczne, nie potraficie już prawdziwych emocji z siebie wykrzesać, przeżywać, mam niecałe siedemnaście lat i już jestem zdziadziała przed tym swoim nawet niejabłkowym laptopem, go out, meet someone, go see them in concert i się tu nie mądrz.

Ale to ośmiobitówka jest, to po co się tak przejmować i unosić honorem? I tak w kółko. Mówiłam, że to trudna płyta jest. Woda mi się skończyła.


No, fajnie, intelligent dance music, a inteligentny pop? Kasper Bjørke, "Standing on Top of Utopia"

2010-06-14 17:10:31

Ostatnio, dzięki uprzejmości M., poznałam takiego jednego Duńczyka. W zasadzie moje kontakty z duńską muzyką są dość ograniczone, gdybyście kazali wymieniać, na pewno powiedziałabym o The Asteroids Galaxy Tour, a potem poprosiłabym, żebyśmy przenieśli się bardziej w stronę Szwecji, Sincerely Yours dobra wytwórnia, ze Skandynawów Islandczycy znakomici przecież są, Finowie mają coś więcej niż tylko The Rasmus, no przecież...

Stało się jednak, że Kasper przyszedł do mnie do domu, a jak stał, nieśmiały, spokojny, na wycieraczce mojego Google'a, tak został. Ostatnio Nylon, pismo tak na oko dla indie dziewczyn, popełniło o nim artykuł, myślę więc, że wkrótce o nim usłyszymy. Póki co jestem chyba pierwszą piszącą na jego temat na Musicspocie (tu daję Wam wybór: możecie wyobrazić sobie mnie z łagodnym uśmiechem, niosącą kaganek oświaty, albo z sardonicznym chichotem, bo chwilowo podskoczył poziom hipsterstwa).

Wszystko to pięknie, mówicie, cieszy nas ten przydługi wstęp, ale czy ów wygrzebany z odmętów internetu kolejny elektroniczny, biedny, nerdowaty chłopczyna o łagodnym uśmiechu, widzieliśmy tego na pęczki, słoneczko, jest czegoś wart? Jest. Jego muzyka ma mnóstwo wdzięku. Gra na synth popowych patentach, ale nie w tak uwielbiany przez wszystkich alternatywców ostatnimi czasy sposób tu trochę lat '80, tu trochę mieszanek od czapy, jakiś folk najlepiej, a jak zaprosimy kogoś z Animal Collective albo chociaż Thoma Yorke'a, to będzie jak zasmażka na naszym torcie. Idzie bardziej w dance'ową stronę, ale popowe wokale są nienachalne, troszkę smutne, acz przyjemne. Jeśli kojarzycie Toma Veka lub Miike Snow, to coś w ten deseń.

Pop, trochę zbyt charakterystyczny jak na pop, ale za mało udziwniony jak na indie. Jeśli istnieje idm, to to będzie ip, tak?


Ratatat, "LP4", czyli hey there, Autechre

2010-06-08 22:04:04

Ratatat jest zespołem znanym, podejrzewam, i lubianym, jeśli ktoś gustuje w tak zwanym odłamie indie dance rock tiu tiu tiu tiu, a znudzili go Klaxons. Takie przynajmniej odnoszę wrażenie po wszystkich znajomych, którzy podrzucali mi nazwę tej grupy lata i kawałek jeszcze temu.

Lubię Ratatat. Zachwycili mnie w zasadzie już pierwszym utworem pierwszej płyty, stworzyć kawałek, o którym powiedziałabym, że to rockowa piosneczka, ale pocięta tak, że wyszły naprawdę zachęcające beaty? Yay for them.

Reszta dyskografii okazała się podążać tym tropem. I tu, let me introduce it to you, ladies and gentlemen, wchodzi wahanie. Jak już powiedziałam, muzyka nie jest zła. Jest wręcz niezła. Da się potańczyć. Nawet da się bardzo potańczyć. A jak komuś w połowie beatu zatęskni się za gitarą, to też ją dostanie. Do tego wszystkie płyty zespołu są zaskakująco równe, można wziąć każdą z nich, zabrać do znajomych i nie czyhać na słabsze momenty przy odtwarzaczu.

Ale miało być o wahaniu. Lubię, kiedy artyści kombinują. Czy fakt, że wypracowali styl dobry, całkiem ciekawy i dość świeży jak na niszę, w której siedzą, oznacza, że mają ciągle go eksploatować? I czy kolejna fajna, rockowo-elektroniczna płytka, oznacza jednak świeżość?

Wahanie uspokoił na czas dłuższy album LP3. Trzeba to sobie jasno powiedzieć. Jedni mają ładny charakter pisma, inni potrafią szybko skręcać szafki z Ikei, mój ojciec robi znakomity placek z gulaszem, a Ratatat mają naturalny talent do tworzenia beatów. Ok, martwiłam się o ich rozwój stylistyczny, ale większość klubowców mogłaby się od nich uczyć i podkradać im te ich powtóreczki. A kiedy na LP3 poszli w kierunku mniej rockowym, a bardziej elektronicznym, weszło więcej eleganckich zapętleń z syntezatorem (Shempi!), ba, nawet jakichś pseudo world musicowych nawiązań, odetchnęłam.

I relaksowałam się aż do teraz, do czasu, kiedy dostałam przypominajkę o LP4. Pierwszy kontakt to było znaczące chrząknięcie ze strony wahania. Zgadnijcie, jaki to album? Porządny, równy, bla, bla, bla. Z beatami, oczywiście. Odczucia trochę jak przy nowym Autechre. To Autechre, więc nie może być źle. A jednak to Autechre, więc mogłoby być jeszcze lepiej.

O ile jednak Autechre jeszcze na razie nie dałam drugiej szansy, co wkrótce uczynię, o tyle Ratatat swoją dostał. W sumie nie żałuję. Nie ma aż takiego cofnięcia się, jak myślałam. Wrzucili trochę na luz, poszli bardziej w stronę przyjemnej muzyki elektronicznej, ale tej bardziej do słuchania, nie zawsze tanecznej.

Dobrze. Jedna rzecz do zapamiętania, Panowie Ratatatowie. Jeśli nazwiecie następny album LP5, zabiję. Miłego dnia.


Caribou, "Swim", czyli everybody Four Tet

2010-06-05 16:34:57

Lubię Caribou. Uwielbiam jego głębokie pytania retoryczne (Melody day, what have I done?), jego perkusyjne zacięcie i to, że ma doktorat z matematyki. To, że wydał nowy album, który idealnie odpowiada tytułowo mojemu nowemu fetyszowi pod tytułem woda (rozpływające się dźwięki, lo-fie i inne chillwave'y), też mi się podoba.

Jak słusznie zauważył już Warna w swojej recenzji, matematyki w tej płycie jest jak na lekarstwo. Ok, zgadzam się, że niektórzy twórcy elektroniki traktują swoją muzykę bardzo... blokowo. Wiecie, zapętlanie kolejnych motywów, nakładanie dźwięków na kolejne i wyciąganie wcześniejszych spod spodu. Tak określiłabym wrażenie matematyczności, które czasami mam w uszach. Chociaż o czym my w ogóle mówimy, są tacy, których bawi powtarzanie RAZ DWA TRZY CZTERY RAZ DWA TRZY CZTERY w trakcie pełnych emocji solówek gitarowych.

Ok, a że rytm to niby co? No, matma, wiem, ale na tej płycie się nie wybija. Caribou nie zachęca do skupiania się na niej. On zachęca do potańczenia, do pośpiewania z nim, do poklaskania. Więcej w albumie wpływów jego kumpla, Four Teta, niż z doktoratu o teorii pierścieni i innym tam chaosie. Bardzo nas to cieszy, bo głosujemy na Kierana Hebdena we wszelkich możliwych kategoriach  w tym roku: Jeden z lepszych singli (Lovecrylovecrylovecry), Dobra płyta o pięknej okładce i cudownym tytule, Zachęcająco przedstawiony neurotyzm.

W tej ostatniej można też już głosować na Caribou z jego opakowaną w beaty delikatnością. A jeśli dodać do tego kolejną porcję uroczych pytań retorycznych (What more could I do to see her point of view? w Jamelii), urozmaicenie swoich elektronicznych zabaw o warstwę wkomponowanych idealnie przeszkadzajeczek (szeroko pojęte to takie cuś na samym początku Odessy), dęciaki, nie dęciaki, wychodzi jedna z lepszych płyt roku. Dzięki, Four Tet.


Jesteśmy zespołem trochę autystycznym, czyli Indigo Tree w Lublinie

2010-06-02 17:47:39

W niedzielę nagle zachciało mi się wybrać na koncert. Nie byłoby w tym jeszcze nic szczególnego, ponieważ cierpię na głód koncertowy, należy sobie jednak wyraźnie powiedzieć, że zespół był polski! A z muzyką polską to ja jestem na bakier, bo po angielsku nie śpiewają. Ale nic, zespół nazywał się Indigo Tree i mieli po Bożemu, czyli in English, tak więc postanowiłam zaryzykować. 

Pasmo zaskoczeń. Siedziałam jakieś siedem kroków od sceny. Dwa dni przed koncertem zapoznałam się z jedyną płytą Indigo, Lullabies of Love and Death, i miałam całkiem konkretny obraz tego, co chciałabym zobaczyć:

Ciekawe, czy członkowie zespołu będą tacy, jak ich sobie wyobrażam, czyli skromni, rozmawiający z publicznością, o nieśmiałych uśmiechach, trochę grający dla nas, ale głównie dla siebie.

Wykrakałam, chociaż grali w sumie dla publiczności, nawet jeśli była ona dość nieliczna i robiła dużo zdjęć z fleszem. Poczułam wielką sympatię do panów, którzy sami o sobie powiedzieli, że są starzy i wstydliwi oraz że koncert będzie się składał z kawałków starych i nowych, żeby wyszedł z tego taki box i nie musieli promować swojej nadchodzącej płyty i jeździć na koncerty. Tym bardziej watch out, jeśli byliście na jakimś koncercie grupy, był to pewnie jeden z ostatnich.

Muzycznie... nie wiem, w mózgu migała mi ciągle myśl shoegaze na ograniczonej przestrzeni. I w porządku, i dobrze. Lubię minimalistyczne piosenki. Umysł mruczał co jakiś czas, że Japandroids, ale to byłoby uproszczenie. Indigo ani nie ta grupa wiekowa, ani nie to tekstowo, a ich ściana dźwięku, jeśli można o tym mówić w małej salce, gdzie brakowało nawet podwyższenia, a ja siedziałam koło pana z kablami, była bardziej sztuką dla sztuki niż podkreśleniem ogromnych emocji. Żadnego szalonego walenia w perkusję (wyrzuciliśmy już perkusistę), zabijania wyjącej gitary, raczej mruganie do publiczności, która usiłowała się wczuć w robione siedem kroków od niej przesterowywanie.

Godzina dwadzieścia niewymuszonego uroku, a psychofaństwo spełniłam, otrzymując playlistę z rąk eks pana z Pustek. To się nazywa wiosna!


Gonjasufi, "A Sufi & a Killer": dlaczego chciałabym chodzić z Warpem

2010-06-02 12:14:16

Niedawno uświadomiłam sobie, że Warp zdominował mój gust muzyczny w naprawdę dużym stopniu. Nie, wróć, to wiedziałam od zawsze, zwłaszcza że do tej pory obwiniam swojego ojca za skrzywienie mojej osobowości poprzez słuchanie Aphexa Twina w obecności Ady, lat 6.

Zachwyciłam się jednak ostatnio skrystalizowaną myślą, że Warp wcale nie skończył ze mną na szóstym roku życia. Owszem, były przerwy, owszem, było dużo innej muzyki z innych wytwórni, niekoniecznie elektronicznych, ale teraz jestem już w stanie powiedzieć, iż Veckatimest to dla mnie jedna z piękniejszych i ważniejszych płyt zeszłego roku. Warp ewoluuje w różnych kierunkach, dokładnie jak ja, i działa, jak działał: kiedy nasze ścieżki się przecinają, powstaje chemia.

I podobnie z ostatnim odkryciem. Pojawiła się płyta faceta, o którym wiedziałam tyle, że skądś mi się jakby kojarzył (z Flying Lotusa, aha). W sumie można napisać więcej. Sumach Ecks, nauczyciel jogi, muzyk, artysta hip-hopowy, coś tam. A w przypadku Gonjasufiego coś tam kształtuje się wyjątkowo interesująco. Może nie przesadzałabym z zachwytem na miarę red. Szubrychta, ale idea połączenia Waitsowości, chrypy, takiej... bardowości, z odrobiną brudu, ironii, bez rezygnowania z elektronicznej słodkości, jest trudna do wyobrażenia sobie jako jedna i spójna całość. A tu proszę.

Umówiłabym się z Warpem, gdybym mogła. Przynajmniej różnorodny podkład dźwiękowy pod randkę by był.


Miss underwater, czyli o chillwave'ie słów kilka

2010-05-26 12:02:34

Pisanie o chillwave'ie chyba mi się na razie nie znudzi. I prawdopodobnie, choć już o tym mówiliśmy, będziemy mówić nadal. Moda trwa, przeczuwam w dodatku, że dopiero się rozkręca. Będę sprężyną hype'u, nareszcie!

Ale, szczerze mówiąc, podoba mi się to. O ile większość pozycji corocznej Glamorous List of This-Year's Hell Yeah! w wykonaniu BBC mnie nie interesuje, o tyle chillwave okazał się zaskakująco przyjemny. Pierwsze przebłyski to już byli panowie z Air France w 2008 r. Epeczka z latawcem i lista zaprzeczeń: "są Air France, to cóż, że ze Szwecji, to cóż, że ze Szwecji, skoro żadnego tam zimna, smutku i zamknięcia, skoro ciepło, słodko, optymistycznie?". Druga połowa roku 2009 przyniosła takie smaczki jak Washed Out i Delorean, przypomnieli o sobie Ducktails, człowiek kreatywny, djski i posiadający wiele różnych projektów, D. Hawk, nagrał niejaką Seek Magic jako niejakie Memory Tapes, ktoś zasugerował, że kiedyś tam istnieli The Tough Alliance... W styczniu zaś pojawiła się płyta Toro y Moi.

Ot i historia podgatunku. Sceny, powiedzmy. Krótko. Płyt też nie za wiele do przesłuchania, chociaż zaczyna to rozkwitać, hypnagotic pop, nie hypnagotic, balearic, każdemu według najładniej brzmiącej etykietki.  

Ot i część sucha, którą zapewne wszyscy znamy. Ale chcę kiedyś umieć powiedzieć moim indie hipsterskim wnukom, że ja też byłam świadkiem tworzenia się czegoś tam, tak, kochani, mieliśmy te rejbeny, nie śmiejcie się, dzieci, wiem, że noszenie wayfarerów w obecnych czasach jest naprawdę niemodne, ale wtedy byliśmy młodzi i głupi, chociaż ja i tak wyszłam z tego wszystkiego nie najgorzej, bo pierwszy raz całowałam się przy takim jednym beacie...

Tutaj zaczyna się część uczuciowa, której nikt nie musi odwzajemniać. Chociaż cały czas nie potrafię zdecydować, czy jest co czuć. Sprawa skomplikowana, jako że moje podejście do muzyki czasem ma chyba nieco przesadne tendencje. Może nie w każdym krążku, który dostaję, widzę absolut. Nie w każdym go może szukam. Kiedy się patrzy na okładkę I Created Disco chociażby (tak mnie spojrzenie na biurko natchnęło), trudno sądzić, że ten album zmieni Wam życie, a nie zapewni po prostu przyjemnego marrymaking z jakąś ładną i osłuchaną dziewczyną, prawda? Fakt jednak faktem, że poznawanie nowych ludzi zaczynam od nieśmiałego Pokażesz mi swoją playlistę?, co wcale nie jest formą szufladkowania czy chęci wyśmiewania czyjegoś gustu, a zupełnie egoistycznym bodźcem obsesji poszukiwania nowej muzyki, której może jeszcze przypadkiem nie odkryłam. Nie w każdej widzę absolut, nie w przypadku każdej się spodziewam, ale do każdej podchodzę z odrobiną nadziei. A może to jednak będzie to, kto wie?

I cały czas nie jestem w stanie się zdecydować, co z chillwave'em. Bo ta poszukiwana absolutność niekoniecznie musi się wiązać z innowacją w warstwie... hm, technicznej, powiedzmy. W czasach obecnego napływu muzyki stwierdzenie Nigdy jeszcze nie słyszałam TAKIEJ kombinacji dźwięków wcale nie oznacza, że jest to pierwsza TAKA na świecie, niepowtarzalna, wyjątkowa, niestworzona przez nikogo wcześniej. Raczej sugeruje, że jesteś sto lat za każdym z Twoich znajomych na last.fm, a jak dodasz do tego listy Related artists, wyjdzie Ci zabawy na kolejne pół roku, w trakcie którego przegapisz kolejną setkę wartych poznania artystów.

A chillwave gra na dobrze znanych patentach. Robi to z większym (Toro y Moi, który jest tym najbardziej osłuchanym z Twoich przyjaciół) lub mniejszym (tak, Delorean) wdziękiem. A skoro nawet ja jestem w stanie wymienić te patenty (zgrabne łączenie lat osiemdziesiątych i dream popowej senności z przebojowością, rozpływające się syntezatory, które komponują się z taneczno-popowym beatem, wykorzystanie chórków pań lub falsetów panów), zaczynam się bać. Po co robić sobie wiecznego inżyniera Mamonia, w dodatku w oparciu o dekadę, której nigdy nie kochałam wielką miłością, skoro na pewno jest jeszcze tyle TAKIEJ, przynajmniej dla mnie, muzyki, niesprawdzonej i coraz z każdym Torowym

Search for a life
Every second
Every day, every night
It's a blessing,

się oddalającej?

A może ze względu na przyjemność, jaką daje? Powiedzmy sobie szczerze. Nie jestem party monsterem. Rzadko bywam na setach djskich. Nad Morze Bałtyckie jeżdżę raz na rok, dwa, żeby, siedząc na plaży (nie, nie wyjdę z cienia, leave me alone), czytać książki Stephena Kinga (nie pójdę na lody, młody nazista właśnie morduje kolejną osobę i w związku z tym zaczyna mieć drobne problemy z nauką w college'u). Stąd nie mam wybitnie imprezowych skojarzeń. Ale nie szkodzi, jest dużo innych, i wcale nie chodzi mi tylko o słoneczko. Też, ale jak już, to bardziej zapach trawy nagrzanej słońcem. Noce, kiedy nie można spać, bo jest za gorąco, więc leżę w łóżku i zastanawiam się, jak wyglądałoby obecnie życie bez kojącej muzyki Junior Boys. Morze. Rzemyki, gumki ze sztucznymi kwiatkami, które czasem trochę wyśmiewam, bo kojarzą mi się z pewnym zaliczonym w przedszkolu koncertem Majki Jeżowskiej (miała też bluzkę pokrytą czymś zielonym i pierzastym), ale są bardzo letnie, hipsterskie trampki i awantażowne kolorowe szaliczki. Wieczne obiecywanie sobie, że zobaczymy się na jakimś dużym festiwalu i pójdziemy na piwo z żelkami.

Wstaw sobie zresztą własne skojarzenia, zapewne trochę inne od moich, dodaj do tego myśl, że Juniorów można by z powodzeniem zastąpić chillwave'em, i zamieszaj. Podawaj z lodem. Bo ja, jako jedyna z piszących, uważam, że ta muzyka lepiej działa zimą. Zostawia więcej miejsca dla wyobraźni, bardziej doceniam jej kojącą podwodność, którą dają moje słuchawki, i którą z nikim nie muszę się dzielić.


Shiny happy people: Delorean, "Ayrton Senna EP"

2010-05-22 16:25:23

Tak od dołu postu patrząc, no, prawie jak u Toro y Moi te tagi. O chillwave'ie już w sumie mówiliśmy. Coś ta wiosna działała ostatnio wadliwie, w związku z czym z radością i nadzieją w sercu wracamy do muzyki, którą określamy ze znajomą mianem plażadupyipiwo.

Delorean to zespół z Hiszpanii,  prosto i po chłopsku mówiąc, a nieprosto, politycznie poprawnie i porządnie etnograficznie rzecz ujmując, z Kraju Basków. Mam... no, prawie wszystkie ich płyty. Te z początkowego etapu kariery były rockowe. Ot, takie sobie. Całkiem. Nie, że jakieś super. Nie, żebym je bardziej pamiętała. No, są. Nieważne.

Potem jednak cokolwiek im się odwidziało i nagrali we wrześniu 2009 epkę Ayrton Senna, która w szau chillwave'u wbiła się idealnie. Nowa płyta, gdzieś tu recenzje Subizy mi mignęły, niewarta całego zachodu, no, oprócz znakomitego Grow. Wybieranie najlepszego utworu na singiel jest tyleż dobre (zachęca? No, zachęca, i to jak), co strzałem w stopę, bo oprócz tego jednego ciągle krzyczymy i rozdzieramy szaty nad resztą.

A Ayrton... to perfekcyjny kompromis. Oczywiście, że nie jest ambitnie. Moje ukochane Deli traktuje o tym, że oni ciągle mnie sprowadzają w dół, w dół, ale ja wstaję, wstaję, wstaję, i dobrze z tobą spędzać czas, dziewczyno, i będziemy zawsze ze sobą, i zawsze będzie dobrze, ołje. Reszta utworów podobnie.

Ale co tam. To tylko ja planuję na wakacje czytać Baudelaire'a. Każdy normalny człowiek pójdzie sobie na imprezę albo na piwko na plażę, a tam Delorean sprawdzi się idealnie. Bębeneczki, rozmazane wokaliczki wchodzące w popowe, powtarzane kilkakrotnie catchy phraseski, wszystko jest dobrze przecież. Babe if you want to we could run away off into the sun. W stronę słońca, w stronę słońca.


The National, "High Violet": passionate introverts

2010-05-20 19:25:15

Tytuł tak troszkę mi się podkradło od A Sunny Day in Glasgow. The National na nowym albumie nie gra jednak muzyki w stylu Słonecznego Dnia. Słoneczną? O czym my w ogóle mówimy?

Gdybyście spytali, co sądzę o The National, byłoby mi ciężko odpowiedzieć. Kiedy brać ich płyty całościowo, są zaskakująco nudne. Zlewają mi się te piosenki. Przyjemności jakiejś tam nie można sobie odmawiać, jest w niej ten smutek, ale... Jasne, że każdemu zdarza się co jakiś czas dzień, kiedy z niczym nie idzie, oprócz może płyty z rodzaju Kochanie, boli mnie serce, smutno mi, Boże, i gitara chyba nie pomoże. Można to jednak wykorzystać na milion sposobów. Szary kolor nieba jak mętnej zupy. Szara podniszczona bluzka mijanej dziewczyny. The National szary smutek złamanego serca od razu. Jednak wolę Interpol, nie wiem. Tamci sobie a to Nowy Jork wplotą, a to seks, a to wspomnienie twoich pięknych rudych włosów i kroków w pewną ciemną, jesienną noc.

A z drugiej strony... Z drugiej strony. Dobra, nabieram powietrza, powiem to, już powiem, no. Głos Matta jest wyjątkowy. Płynna czekolada. Ciemna, fakt, ale czekolada. I co jakiś czas w tym zalewie piosenek przyjemnychismutnychaleniezapamiętywalnych zdarzy im się popełnić małe dziełko, takie sobie We're half-awake in the fake empire, wieczne powtarzanie w deszczowe dni.

Kiedy wyliczyć średnią, wychodzi na to, że nie czekałam z przejęciem na nowy album The National. Mam bowiem z nimi problem znacznie większy niż opisane powyżej. Nie widziałam ich nigdy na żywo, widział ich jednak redaktor Szubrycht, a opisał tak:

Na skąpaną w błękitnym świetle scenę wchodzą The National i zaczynają grać. Od „Start a War”, lepiej nie mogli. Matt ma nie tylko niesamowity głos, ale i osobowość. Jest desperatem, zatraca się w muzyce, czasem śpiewa albo krzyczy bez mikrofonu. Porusza się jak człowiek chory, udręczony… Lubię takich, wierzę im.

Dopiero ten obrazowy fragment uświadomił mi, że podskórnie czułam, iż coś w związku z The National tracę, coś mi umyka. Właśnie to. Wierzę udręczonym. Stojąc dziesięć, pięćdziesiąt, sto metrów od nich trudniej włączać cynizm niż naciskać stop w iTunesie.

Nowa płyta jest powtórką z rozrywki. Nastroiła mnie wczoraj dobrze do snu, bo po całym męczącym dniu czułam, że my, nieśmiali introwertycy, nie jesteśmy już nikomu potrzebni w zalewie pewnych siebie zmierząt stadnych. Zauważyłam pewną poprawę brzmienia, dopracowane tło, wcinającą się niespodziewanie tu i tam gitarę. Ale i tak jedną z pierwszych i ostatnich myśli okazała się E, wynudzę za dwa dni, a i te teksty jakieś takie niezbyt wyrafinowane.

Potem jednak myślę, jakby to było stać na żywo wobec człowieka, który przed całą grupą ludzi przyznaje o swoim smutku I don't wanna get over you. Robi mi się wstyd.


« wróć 1 2 3 czytaj dalej »
Logowanie
Zapamiętaj mnie
Bezpieczne logowanie (SSL)
Zapomniałem hasła
» zarejestruj się!