Nie jesteś zalogowany

Konkurs, konkurs! Wygraj płytę Asi i Kotów!

2012-11-17 15:24:31

Asia i Koty - Miserable Miaow

Jako, że dawno na blogasku ostatnio posucha i ruch raczej kreuje mi fanpejdż, postanowiłem trochę rozruszać tutejsze rejony i zrobić jakiś konkurs. To tyle kwestią pokręconego wstępu. W skrócie, mało się dzieje - trzeba organizować kontent - CZYLI KONKURS.

Więcej informacji i konkursie pod tym linkiem! ZAPRASZAM!


Wygraj płytę! Kolejny konkurs!

2012-08-24 22:52:50

I stało się, nadchodzi czas drugiego konkursu! Tym razem jednak mam zamiar zrobić to chyba w sposób bardziej kreatywny lub wymagający minimum więcej wysiłku niż polubienie mojego blogaska. Acz to dalej będzie jednym z warunków. Niemniej nie mam zbytniego zamiaru zniechęcać moich przyszłych fanów zbyt trudnymi pytaniami.

Więcej pod tym linkiem

Komentarzy: 0 Nie dodano tagów

UWAGA! Pierwszy konkurs na blogasku!

2012-08-06 21:25:25

Nadeszła wielka chwila dla Muzycznego Blogaska Pana De. Otóż, będzie konkurs. Tak, konkurs, konkurs. A jedyna rzecz, jaką mogę wam zaproponować do wygrania są obecnie płyty. Jeżeli przybędzie fanów i będzie zainteresowanie to myślę, że na jednym konkursie się nie skończy.

WIĘCEJ PO KLIKNIĘCIU W LINK [TUTAJ]


Tom Waits - Zawsze dobry, Zawsze zły - jak Ty.

2011-12-11 14:00:34

Tom Waits - Bad As Me

Tom Waits, Tom pierdolony kurwa Waits. Czy wystarczy wam to za recenzję? Bo mi absolutnie tak. Jestem bardzo, ale to bardzo nieobiektywny. Powód jest jeden. Tom Waits się nie zmienia i chciałbym z tego powodu napić się z nim kiedyś dobrego Burbona.

Podobno miał się ustatkować, ale ile w tym prawdy nie mam pojęcia. Pewnie wie tylko sam zainteresowany. Ale choćby nawet całkowicie zmienił swoje życie to nowa płyta starego Toma jest tą płytą, którą wezmę i chętnie włączę gdy mi będzie źle, gdy będę chciał żeby mój stan nie poprawiał się. Gdy po prostu będę chciał się upawać swoją zgryźliwością i jadem, który we mnie siedzi.

Tom Waits daje mi materiał, którego potrzebuje. Bo Waits jest dla mnie odtrutką od obecnej sceny muzycznej. Choćby na chwilę, na te 44 minuty, ale działa to znakomicie. Mogę w końcu odpocząć od nowości mimo iż słucham przecież najnowszej płyty Waitsa. Dzieje się to dzięki temu, że po prostu pan Tom nie zmienia się ani krzty pod względem stylu. Pełny emocji i chrypy wokal Waitsa wprowadza mnie w nowe historie, z nim samym w roli głównej. A wprowadza mnie z niesamowitą siłą. Album jest bardzo drapieżny, gitarowy, troszkę rockowy, mocny i dosadny. Taki jak powinien być.

Waits postanowił odmłodzić się tak agresywnymi kompozycjami. Ale nie zapomina, że można czasem zastopować i zaśpiewać smutną balladę (Kiss Me, Pay Me, Face To Higway). Po mocnym początku końcówka wg mnie jest już bardziej stonowana i wzruszające ballady przejmują ster. Wszystko przecież kończy się refleksyjnym New Year's Eve.

Końcówka zgrabnie przysłania całość. Waits, który przecież jest draniem, a nawet tak się nazywa w Bad As Me, przykrywa na koniec się płaszczem zadumy. Jednak niech was nie zwiedzie smutny obraz Waitsa na koniec. On jest tak samo zły jak zawsze. 8/10.

Komentarzy: 0 Nie dodano tagów

Andersen, słucham.

2011-12-05 02:50:07

Tomasz Andersen - Wbrew Wskazówkom

(Jako, że na razie musicspot służy mi do promowania mojego bloga macierzystego i nie mam na razie pomysłu jak wykorzystywać te platformę do promowania, a i zarazem do tworzenia treści nie powielających się z moimi muzycznymi działaniami na froncie bloxowym to podrzucam na ten moment moją recenzję płyty Tomasza Andersena.)

O tej płycie można napisać wiele, dlatego mam problemy z początkiem. Ale żeby zacząć. Już nie raz pisałem tutaj, że cholernie lubię koncept płyty, które mi coś przekazują, historię, opowieść. Takie płyty są o wiele lepiej zapiętywane, a i lepiej się je przekazuje w relacji innym ludziom. Poza tym historia to rzecz, której w muzyce szuka się w mniejszym stopniu. Dlatego mnie tak to fascynuję.

No to jaką historię prezentuje nam Roszja? Jest rok 2071. Na świecie doszło do globalnej katastrofy (wybuch epidemii) przez co spora część ludnośc prawdopodobnie wyginęła lub została zombii . Mimo wszystko świat jakoś funkcjonuje. Rozwinął się też nowy biznes, którego głównym celem było wskrzeszanie zmarłych. Oczywiśćie biznes był nielegalny, a nasz bohater musiał się nim zajmować. Płyta zaczyna się właśnie od nowego zlecenia. Bohater i jego wspólnik, znany doktor,  dostają ofertę 'rewitalizacji' jakiejś dawnej gwiazdy piosenki. Wybór pada na Zulę P.  Oczywiście nie obywa się bez problemów, a jak się kończy? Poważnymi komplikacjami z transakcją, wkroczeniem armii oraz podróżą w czasie. Kończy się więc tak, że każdy wróci przynajmniej kilka razy do płyty. Wydawałoby się, że historia jest naciągana, ale już będąc w trakcie płyty chcesz jak najszybciej dowiedzieć się jak to wszystko się rozwiąże.

A coś więcej o płycie? (nie każdy musi być zainteresowany opowieścią)

Roszja nie jest typowym raperem, często w jego rapie więcej melorecytacji niż klasycznej nawijki. Jednak charakterystyczny głos i całkiem niezłe teksty pozwalają nam spokojnie słuchać tych dziwów, które Andersen stworzył. Ostatecznie można stwierdzić, że pan Andersen o wiele lepiej radzi sobie na wolno. A jeżeli chodzi o stronę muzyczną. Tak jak z rapem, czasem, jest klasycznie - funk, jazz, niezłe bity, fajny sampling (Taka Jaka Jesteś, Ona Mówi, Krach, Wehikuł, ), a czasem jest mocno eksperymentalnie, wszystko jest zwolnione, tak jakby ktoś tworzył bity na kwasie, podchodzi to momentami pod trip-hop (Kruki, Trzeba Się Jej Pozbyć). Poza tym musimy oddać muzyce, że jest ona odpowiednim uzupełnieniem fabuły. Jeszcze na początku ma o wiele pozytywniejsze zabarwienie niż pod koniec, gdy sytuacja się gmatwa. 

Poza tym dwa kawałki Ostatnia Noc Maja i Taka Jaką Jesteś wcale nie muszą być częścią układanki i równie dobrze mogłyby znaleźć się na innych płytach.

Czego tej płycie brakuje? Z dwóch, trzech piosenek, które rozbudowałyby jeszcze bardziej fabułę. Poza tym nie każdy może lubić specyfikę Roszji. Niemniej mi cholernie to wszystko przypadło do gustu. Od często dziwnych kompozycji do charakterystycznego rapu. 9/10.


Z ekranu na głośniki

2011-11-30 11:46:20

Zmianyl w showbiznesie to standard. W obie strony, zarówno piosenkarze nagle odczuwają potrzebę bycia gwiazdami telewizji i kina, a nieraz zdarza się, że to aktorstwo nie jest tym co do końca jest wystarczające. Wtedy to gwiazdy postanawiają śpiewać lub bardziej szeroko - tworzyć muzykę.

Dlatego też postanowiłem zająć się dziś płytami dwóch panów, którzy z muzyką się nie kojarzą, mimo iż gdy spojrzeć się bliżej z muzyką mają wiele wspólnego.

Na pierwszy ogień Doktor House

Hugh Laurie - Let Them Talk

Hugh Laurie w niektórych swoich filmach przejawiał upodobanie do grania na pianinie. W realnym życiu stworzył zespół składający się z lepiej lub gorzej rozpoznawanych aktorów telewizyjnych Band From TV, która głównie skupiła się na nagrywaniu coverów znanych przebojów. Taka też była płyta (jedyna płyta) zespołu gwiazd małego ekranu. Jedna z tych piosenek, cover Rolling Stonesów został użyty w Housie.

W zespole Laurie odpowiedzialny był za klawisze oraz był głównym wokalistką. A co postanowił przemycić na swoją solową płytę.

Powiedzmy sobie szczerze - niedużo. H.L. nagrał bluesa, głos ma pod ten gatunek muzyki dobry, ale też nie znakomity. Taki wygładzony Tom Waits. Czasem zdarza się jakaś fajna piosenka i to właściwie na tyle. Niczym nie zostałem zaskoczony i olśniony. Nic mnie nie urzekło. Przesłuchując płytę stwierdzam, że sam fakt wydania płyty, przez bohatera słynnego serialu, częściej kojarzonego z lekami przeciwbólowymi i ironią, był dla mnie bardziej zaskakujący niż zawartość płyty. Skoro już nie zostałem powalony, a nawet trochę znużony (ponad godzina tego samego potrafi lekko zniechęcić) to przejdę już do konkluzji.

1. Nawet w Polsce Andrzej Grabowski potrafił zrobić coś co mnie minimalnie zaskoczyło (współpraca z Śliwką Tuitam). A zaskoczyło mnie na pewno bardziej niż blues w wykonaniu Lauriego.

2. Fani House'a pewnie płytę polubią, fani bluesa, jako tacy, pewnie też. Ja nie mogę się przemóc, daję 4/10.

I jeżeli mówimy o niepowtarzalności to o niej zaraz będzie i to dużo.

David Lynch - Crazy Clown Time

A żeby nie było zbyt szablonowo najpierw zacznijmy od przyporządkowania poszczególnym piosenkom odpowiednich dla nich narkotyków. Zapytacie dlaczego? Po pierwsze Davida Lyncha zaczyna nazywać się "Tomem Waitsem na kwasie". Po drugie taka muzyka mogła powstać w głowie kogoś na mocnej fazie lub właśnie Davida Lyncha. Do rzeczy.

Oczywiście, sam nie ćpam, a moje pisanie oparte jest na jakiejś tam wiedzy i na jakichś tam przykładach z radia, prasy, telewizji.

Pinky's Dream - Grzybki halucynogenne/ Ketamina - iluzja, masz halucynacje, działanie bardzo podobne do LSD, dołączmy też niepewność emocjonalną, albo wręcz obłęd

Good Day Today - Ekstaza - mimo iż nie jest to typowe podniecenie, to jednak szybkie bicie serca, niepokój, depresja i stany lękowe (przecież chcemy by anioł zesłał nam dobry dzień, bo mamy dość zmęczenia i strachu).

So Glad - Morfina - senność, apatia, otępienie, brak emocji, ale jednak pewne odprężenie, pewien stan euforii

Noah's Ark - LSD - a może bardziej powikłania po niej, ostre stany depresyjne, omamy, psychoza

Football Game - C2H5OH - etanol - tekst piosenki jak i styl śpiewu wskazują, że ktoś aby stworzyć piosenkę się upił, zresztą jak się nie upić jak widzieliśmy naszą kobitę (przypuszczam) z innym.

I Know - Heroina - apatia, stan euforii mimo nieprzyjemnych doznań

Strange and Unproductive Thinking - Kokaina - nadaktywność, potok słów, którego nie idzie właściwie ogarnąć

The Night Bell Will Be Light - Amfetamina - albo bardziej koniec działania amfetaminy, czyli potrzeba snu, senność

Stone's Gone Up - Kokaina - energiczna melodia, jednostajne tempo, plus w miarę silny wokal sprawiają wrażenie, że bohater ma na nowo mnóstwo sił

Crazy Clown Time - HTC, marihuana - stan absolutnej euforii, wyluzowanie, lekkie ogłupienie, napady radości, odlot  i tak dalej.

These Are My Friends - opium lub to co wyżej - dalszy stan euforii, już mniejszy odlot, chillout

Speed Roadster - można powiedzieć, że znów LSD, a może trochę też Ketamina - całkowite śnienie, mocna halucynacja, chore historie stworzone w naszej głowie, wymyślenie sobie partnera naszych działań

Movin On' - opium - odrętwienie, zamroczenie, urywane zdania wskazują na człowieka z lekko odsuniętą świadomością

She Rises Up - Grzybki/Haszysz - wizja końcowa, ma się wrażenie, że Lynch na koniec przekazuje nam swoją najlepszą wizję i chętnie się z nami nią podzieli

A teraz już do ostatecznego podsumowania.

David Lynch nazwał to co zrobił eksperymentalnym bluesem, a jest w tym eksperymencie właściwie wszystko, zmieściła się Karen O, zmieściła się elektronika z dość jednostajnymi, ale wbijającymi się w głowię bitami. Jest czasem mocne uderzenie, jest też całkowite osunięcie się w odmęty chorej wyobraźni Lyncha. Masa kompozycji opiera się na gitarze, za którą odpowiedzialny też jest Lynch, możecie więc sobie wyobrazić jak ta gitara brzmi, melodię tam trudno co prawda usłyszeć, ale rzadko już z takim graniem się spotkacie. Głos samego twórcy jest na tyle skrzeczący i charakterystyczny, że może on zarówno denerwować jak i przyciągać. Kompozycje dłużą się, to jest fakt, ale one takie mają być! Nikt nie powiedział, że ta płyta będzie łatwa, jest ona tak specyficzna, że zmierzenie się z nią jest już wyczynem.

Lynch mnie zaskoczył, mimo wszystko. Można było się spodziewać odlotów, ale nie spodziewałem się, że to wszystko

Całość tworzy, jak już wspomniałem, wizje osoby albo chorej umysłowo albo po przeżyciach alkoholowo narkotycznych. Dlatego polecam, nawet bardzo! 8,5/10


« wróć 1 czytaj dalej »
Logowanie
Zapamiętaj mnie
Bezpieczne logowanie (SSL)
Zapomniałem hasła
» zarejestruj się!
Najczęściej komentowane
brak
Ostatnie komentarze
brak