Nie jesteś zalogowany

Sponge Mozart

2010-10-05 23:00:34

Wchłaniacz. Chyba najpopularniejszy w teorii mówiącej, że muzyka pomaga pożerać informacje podczas nauki. A przynajmniej w większości artykułów na ten temat się pojawia.

Szukam takich właśnie gąbek chyba od kiedy pierwszy raz poważnie sięgnęłam po książki. Teraz jestem na etapie przedmaturza, matura właściwa w maju, więc jak Bóg da, to przede mną jeszcze około dobrych pięciu lat nauki. I wchłaniania.

Zawsze się miotałam pomiędzy kompletną ciszą, a piosenkami i utworami skończonymi. Najczęściej zamkniętych w schemacie zwrotka-refren-zwrotka-refren. Cisza zanadto irytuje, piosenki angażują i rozpraszają. Ulubione zespoły sprawiały, że gdzieś na drugim planie wracałam do koncertów albo przenosiłam się do wideoklipów. Wspomniania przez krowki Brodka fajnie wchodzi, tylko nóżka potupuje, a koncentracja gdzieś zanika. No i fail.

I pukam się w głowę, że dopiero w tym roku wpadłam na rozwiązanie problemu. Tym rozwiązaniem jest muzyka rozciągająca się w długie, gumiaste plamy dźwięku (u mnie akurat najczęściej elektroniczne). Okazało się, że idealnie pomagają w absorbowaniu Pantha du Prince, The Sight Below, bootleg z tegorocznego offowego Matmos (nie byłam, ale bootleg polecam, o ile jeszcze w przestrzeni internetowej jest). Zaliczają się oni jakoś do wspólnego gatunku? Roboczo umieściłam ich w gąbkach. Trochę mnie jednak zastanawia, jak to podziałało. Uczę się i wchłaniam, muzyka mi w tym nie przeszkadza, nie ma irytującej ciszy, raz na dłuższy czas to dźwięki przejmują pierwszeństwo i pozwalają mojej uwadze odpocząć. Dwa pasma: jedno świadome, wstukujące informacje, drugie podświadome - słuchanie. To chyba się trochę przyczynia do teorii Michała Libera: aparat słuchowy byłby czymś więcej, niż samo ucho, kanały i fizjologiczne okolice (taka wzmianka jest we wstępie do polskiego wydania "Kultury dźwięku", z mojej strony pierwsza poważniejsza lektura muzyczna, więc od razu wpadłam).

A Wy? Macie/mieliście jakieś typy z kategorii (to przywodzi na myśl śpiewającego i tańcującego Sponge Boba, o ile kiedyś śpiewał i tańcował) sponge music?

Komentarzy: 12 Nie dodano tagów

Najbielszy Norweg Świata

2010-09-24 23:03:41

   Dwa dni temu przekonałam się, że istnieje na świecie coś gorszego niż pięciogodzinne czekanie w przychodni lekarskiej, bądź lekcja ciągnąca się w nieskończoność (albo jakakolwiek inna sytuacja, która nakazuje nam co sekundę spoglądać na zegarek): to koncert, który miał być „fajny”, a trwa wieczność (tu większy minus, ponieważ zwykłym, nie podświetlanym zegarkiem w ciemnej sali koncertowej można sobie co najwyżej pomachać, a co dopiero czytać z niego godzinę). Przytupujemy więc na owym koncercie stopą, bądź stosujemy popularny ruch „na kolanko”. Chciałoby się wyjść, ale w sumie szkoda, bilet kupiony, człowiek dojechał, i tak dalej, i tak dalej.

    Do przyznania się przed sobą iż zabawny hype stał się męczarnią, skłonił mnie poznański koncert Najbielszego Żyjącego Chłopca. Wybierała się tam cała „śmietanka” licealno-studencko-bywającej elyty Poznania: mus to mus (do musu dorzucam poczucie winy z porzuconego po 20 minutach openerowego występu Kings of Convenience, co by zająć porządne miejsce na The Dead Weather). Miało być przyjemnie, miał być relaks, a po prostu powiało nudą. Zastanawiam się, co generuje takie zjawisko? Płyty słucha się swobodnie, chłopcy naprawdę się starają, Erlend ma charyzmę, przyjemnie zabawia krótkimi anegdotkami i tańcem z kategorii T.Y.F.O. (Thom Yorke Freak Out Dance). Wyszedł nawet w publikę, tańcząc razem z ludźmi i wystukując rytm pustymi butelkami po piwie: o ile istnieje coś takiego jak w miarę obiektywna ocena koncertów, to zabawa powinna być przednia. Patrząc na szalejących fanów, zrzuciłam wszystko na karb własnej ignorancji, gdyż przesłuchałam ostatnią płytę z cztery razy, licząc na to, że koncert sam się obroni. A takie ładne teksty o nich w prasie piszą. A takie ładne recenzje mają. A w Internecie tak chwalą.

Dostałam po twarzy (albo raczej, gdy ma się metr 58, po górnej części czoła) efektem pt.: „ta-sama-piosenka-przez-półtorej-godziny”. Do sączenia piwa bardzo proszę, ale dolnej części ciała nie urywa.

    Nie zdołałam tego efektu dojrzeć na tegorocznym koncercie Tricky’ego. Zawiodłam się na nim po wielkiej podjarce po przesłuchaniu płyt. Tricky’emu za pewne świetnie się skakało na dole w okolicach pierwszego rzędu, ale gdyby nie złotowłosa wokalistka, to dużo by to wspólnego z prezentacją jego materiału nie miało. Dopiero teraz zorientowałam się, że to mniej więcej ten sam efekt nudy koncertowej. Nie miałam okazji poczynić tego spostrzeżenia pierwszego lipca, bo walczyłam o odrobinę powietrza i przeżycie w tłumie (jak na złość te czynniki zaczynają irytować dopiero wtedy, kiedy koncert nie jest mózgotrzepem - jakby sam fakt nie doświadczania mózgotrzepu nie był wystarczający).

    Wniosek? Na następny koncert z cyklu Hype Poleca biorę zegarek z podświetlaną tarczą. 

P.S.: Dzień dobry.

 

Komentarzy: 4 Nie dodano tagów

« wróć 1 czytaj dalej »