Nie jesteś zalogowany

Joanna Newsom - Művészetek Palotája, Budapest. 29.01.2011

2011-02-03 00:30:40

Opinions are like assholes – everybody has one, jak mawiał Brudny Harry. Podobnie jest z opiniami dotyczącymi koncertów – na 100 słuchaczy przypada 100 różnych recenzji. Oczywista prawda jest taka, że każdy z nas przynosi ze sobą na koncert osobny bagaż doświadczeń i uczuć, a to, czy koncert nam się spodoba zależy od miliona różnych czynników: naszego gustu, pogody, aktualnego stanu zaspokojenia podstawowych potrzeb, nastawienia i oczekiwań, etc. Dlatego każdy koncert zapamiętujemy i oceniamy inaczej, każdy pewnie zmieściłby się w swojej osobnej kategorii. Są takie, obok których przechodzimy obojętnie, są też te, które nie dają spać po nocach jeszcze wiele dni później. Zdarzają się lepsze i gorsze, czasem idole potwornie rozczarowują a wykopani spod ziemi debiutanci rozkładają nas na łopatki. Z czasem nawet te najlepiej wspominane gubią się w zalewie setek kolejnych, atmosfera nabożnego wyczekiwania ustępuje miejsca poczuciu swoistego deja vu – wszystko już było, nic nie może nas zaskoczyć. Nawet teoretycznie świetne koncerty nie są w stanie wywołać w nas uczuć, które towarzyszyły nam jeszcze kilka lat wcześniej, kiedy z drżeniem kończyn i przyśpieszonym pulsem czekało się w ciemnościach aż na scenę wyjdą ONI. 

 

Czasem jednak w tym morzu rutyny i przewidywalnych zagrań zdarza się – raz na dekadę, raz na setki innych koncertów – występ absolutnie doskonały. Kiedy wszystkie ważne i błahe czynniki układają się w idealną mozaikę, której zwieńczeniem jest muzyka. Wtedy znowu czujemy się jak na pierwszym koncercie, jak zahipnotyzowani wchłaniamy każdą sekundę, każdą nutę, każde słowo i gest. Tak było 29.01.2011, gdy w budapesztańskiej sali Művészetek Palotája wystąpiła Joanna Newsom. 

 

Jeszcze nigdy nie miałem tak wielkich oczekiwań w stosunku do artysty i jeszcze nigdy nie zostały one spełnione z tak dużą nawiązką. Dosłownie wszystko zagrało wzorowo – od idealnej setlisty przez wykonanie, akustykę, konferansjerkę i scenografię, aż po atmosferę całego wieczoru i okalających go kilku dni spędzonych w węgierskiej stolicy. Stare kompozycje w nowych aranżacjach zabrzmiały nadzwyczaj dojrzale. Joanna to już nie piskliwe dziecko, które pamiętamy z wczesnych nagrań, w których znajdujemy jedynie przebłyski geniuszu. To w pełni ukształtowana artystka, kontrolująca każdy aspekt swojej muzyki, ale niepozbawiona tej nieposkromionej pasji, za którą jedni ją uwielbiają a inni raczej nie. Zdaje się, że w tej chwili Newsom znajduje się u szczytu swoich możliwości i ten występ był tego jasnym dowodem. Jeśli nadal będzie się rozwijała, nagrywała jeszcze lepsze płyty i grała jeszcze lepsze koncerty, to nie mam pewności czy mój mały umysł nie eksploduje przy ponownym spotkaniu z jej muzyką na żywo. 

 

Już sam koncert był spełnieniem marzeń każdego fana Joanny a dzieła zniszczenia dopełniło swoiste after party, które odbyło się dzień później w małej, jazzowej knajpce niedaleko mostu Elżbiety. Tam występowali już tylko wspomagający Newsom muzycy – Neal Morgan i Andy Strain – a sama Joanna klaskała, piszczała i żłopała piwo z kufla, który ledwo była w stanie podnieść. Magia tych bez mała 72 godzin spędzonych z Joanną Newsom jest w gruncie rzeczy nie do opisania i nie do powtórzenia. Życzę sobie i wszystkim Wam, żeby w Polsce w końcu też odbywały się takie koncerty w takich salach koncertowych, z takim dojazdem i taką atmosferą. Dziś czuję się trochę jak nastolatek, który w głębokim PRLu przywozi z Anglii jedyną w mieście płytę z prawdziwym rock'n'rollem. Dotknąłem absolutu i oto niosę dobrą nowinę – zanoście modły o ten koncert a zobaczycie i usłyszycie. Amen.

Komentarzy: 1 Nie dodano tagów

UNSOUND dzień drugi

2010-10-20 19:03:32

19:30 INTERSECTIONS

(Silje Nes, Laetitia Sadier, Mice Parade)

 

Drugi UNSOUNDowy wieczór wypełniła muzyka, która nijak miała się do myśli przewodniej festiwalu, ale nie mogło być inaczej, skoro nikt tego od zaproszonych zespołów nie wymagał. Ot, łączona trasa kilku znajomych, której kolejnym przystankiem był Kraków, a że przy okazji wypełnią jeden dzień festiwalowej ramówki? A co to za festiwal? Odbywa się co roku?*

 

 

Zacznijmy od tego, że koncert rozpoczął się z prawie 40-o minutowym poślizgiem, ponieważ zespoły bardzo późno przyjechały do Krakowa i sound check trwał praktycznie do ostatniej chwili. Takie ich zbójeckie prawo, niestety. Silje Nes, wątłej postury Norweżka, która otworzyła wieczór, występowała długo i zawzięcie. Towarzyszący jej duet perkusisty z basistą/skrzypkiem dwoił się i troił, instrumentów na scenie przewinęło się kilkanaście. Wspomagani przez loopstation muzycy tworzyli na scenie mocno rozbudowane konstrukcje, które choć same w sobie bardzo urokliwe, miały jednak jedną zasadniczą wadę – towarzyszył im głos Silje Nes. Nie ma nic złego w głosie pozbawionym charyzmy, często balansującym na granicy słyszalności, nie o to tu chodzi. Dużo gorzej jednak, gdy głos ten należy do gatunku tych, o których zapomina się 3 sekundy po usłyszeniu piosenki, które ledwo niosą melodię, a co dopiero tekst i ewentualnie jakieś emocje. Jestem pewien, że Silje Nes zyskała sobie kilku fanów tym występem, ja zapamiętam z niego tylko kilka zaskakujących zagrywek perkusyjnych i.. to w zasadzie tyle.

 

 

Latitia Sadier, znana z występów w Stereolab, zamknęła swój solowy występ w 20 minutach, co okazało się długością idealną. Nie to, żeby męczyła jakoś strasznie, rzekłbym, że wręcz przeciwnie. Po prostu jej muzyka w tej dawce i w tym miejscu (wciśnięta między dwa mocno rozbudowane składy) sprawdziła się idealnie. Piękny głos, piękne melodie, do tego, uśmiech na scenie i na widowni. Legendarny status Leaetitii został gdzieś za kulisami, trudno było nie ulec zauroczeniu.

Koncert Mice Parade zapowiadał się jako eksplozja dźwięków granych w wirtuozerski sposób. Znani między innymi z HiM czy June of 44 muzycy samą swoją dyskografią wywołują dreszcze u fanów post- czy math-rocka. I rzeczywiście, koncert zagrany został na dwa zestawy perkusyjne, 3 gitary, 2 głosy i klawisze (obsługiwane przez Gunnara z mum, który jak tak dalej pójdzie będzie występował w Krakowie dziesięć razy w roku) i miejscami porażał bezwzględną egzekucją niezwykle skomplikowanych rytmów i struktur. Gatunkowo mieliśmy do czynienia z eklektyczną mieszanką, której podstawą był motoryczny rock, ale wycieczki w kierunkach muzyki progresywnej, latynoskiej czy nawet dubowej były nader częste. Cały ten natłok dźwięków i skojarzeń sprawiał jednak wrażenie nieco chaotycznego i raczej dekoncentrował niż przyciągał. Muzykom Mice Parade trudno odmówić umiejętności a sam koncert dostarczył solidnej dawki emocji z gatunku tych najprzyjemniejszych, jednak o stanach euforycznych nie mogło być mowy.

 

 

*Zapytał Adam Pierce nieco skonsternowaną publiczność podczas koncertu Mice Parade.

Komentarzy: 0 Nie dodano tagów

UNSOUND dzień pierwszy

2010-10-19 18:56:51

Jak dowiodły dwie ostatnie edycje, krakowski festiwal UNSOUND to już jest zabawa dla dużych chłopców. I choć od samego początku brzmienia mu towarzyszące należały raczej do tych mroczniejszych, to dopiero teraz organizatorzy zdecydowali się na obranie jasno zdefiniowanego, choć przewidywalnego leitmotivu. Horror – the pleasure of fear and unease stało się mottem tegorocznej edycji. Czy to dobrze? Z jednej strony taka właśnie tematyka narzucała się sama, trudno znaleźć lepsze miejsce dla mrocznych, dźwiękowych podróży, niż spowity październikową mgłą Kraków. Z drugiej zaś tak dokładnie dopowiedziana przewodnia estetyka musi wywołać, przynajmniej u części słuchaczy, równie jasno sprecyzowane wymagania, które może być trudno zaspokoić. W końcu trudno o większą sztukę, niż zrobienie dobrego horroru.

 

19:00 – THE DARK SIDE

(Bjarnason/Fjellstrom/Elegi/Sinfonietta Cracovia)

 

 

Koncert otwierający festiwal zapowiadał się genialnie – połączenie groteskowych animacji, mrocznej elektroniki i pełnej mocy 46-o osobowej orkiestry. To musiało robić wrażenie. I faktycznie, filmy z serii Kafkagaarden Lichtspiel Show (z gościnnymi występami animacji z Fat Pie) pięknie wprowadzały w klimat wieczoru i całego festiwalu. Gorzej było z przygotowanej specjalnie na tę okoliczność luźnej impresji na temat historii Kuby Rozpruwacza. Na ekranie nie działo się nic, podobnie było w warstwie muzycznej. Nie wierzę, że byli tacy, którzy w tym czasie nie ziewali. Przepastne, oniryczne kompozycje Bjarnasona zamiast niepokoju budziły jedynie zmęczenie. Ratunkiem okazała się kompozycja Pendereckiego (z wykorzystaniem cyfrowej taśmy). Kilka minut tej brutalnej muzyki rozpisanej m.in. na maltretowanie instrumentów skutecznie wybudziło publiczność z letargu. Suita z Psychozy Hitchcocka (autorstwa bernarda Herrmanna) jawiła się na tle dotychczasowych dźwięków niczym anielski śpiew. Rytm! Melodia! W ciągu godziny zdążyliśmy za nimi zatęsknić. Wieńcząca wieczór kompozycja Bjarnasona z towarzyszeniem Elegi nawiązała do poruszanego już tego wieczora motywu snu – na sali słodko spał niejeden słuchacz. 

 

 

20:30 – BLOOD SUCKERS

(Roll The Dice/Baaba+)

 

Mangha wewnątrz spowita mgłą jeszcze gęstszą, niż tan na zewnątrz. Publiczność wygodnie usadowiona a na scenie Szwedzi z Roll The Dice, w przebraniu godnym teledysków Rammstein. Umorusane węglem twarze, kubraczki jak za nieboszczki Austrii. A muzyka? Wyobraźcie sobie The Knife z piekła rodem, te same syntetyczne brzmienia, tylko zanurzone w mrocznym transie. Podobny efekt na koncertach osiąga Jon Hopkins, ale do jego osiągnięcia wykorzystuje połyskujące trzaski opatulone w ambientowe plusze. Roll The Dice to czysty analog, organy Rhodes'a i cała bateria efektów. To był ten mrok, którego oczekiwałem. 

 

 

Zwieńczeniem dnia pierwszego był koncert Baaby z gościnnym towarzyszeniem koleżanki Natalii Przybysz i pianistki pozostającej dla mnie anonimową. Odziani w kostiumy rodem z kiepskiego horroru zaprezentowali własną interpretację muzyki Krzysztofa Komedy do Nieustraszonych Pogromców Wampirów Polańskiego. Jak na Baabę przystało do tematu podeszli z należnym mu dystansem. Przetworzone pienia i jęki, punkowe dudnienie i jazzowe improwizacje – to wszystko złożyło się na ten występ. Tyleż sprawnie wpisujący się w festiwalowe ramy, co w przeważającej części nieporywający. 

 

 

To nierówne otwarcie, choć miejscami wybitne, w ogólnym rozrachunku należy uznać za dość przeciętne. Cieszy jego rozmach i całkiem sprawne zmierzenie się z estetyką horroru. Martwi nieco chaotyczne dobranie poszczególnych elementów. Może to właśnie o to uczucie niepokoju chodziło? Zobaczymy, co będzie dalej.


Pamięć vs Nostalgia

2010-09-07 14:03:49

Dziwna sprawa z tą nostalgią. Każdy jej ulega od czasu do czasu, ale czy zastanawialiście się kiedyś gdzie kończy się pamięć o czymś a zaczyna rozpamiętywanie? Każde zjawisko, trend, wydarzenie czy postać w którymś momencie przechodzi ze stanu skupionego w zupełnie rozmyty, masowo zapominamy o wszystkich niepotrzebnych, ale często też niewygodnych szczegółach i koncentrujemy się na tym, co wywołuje w nas ckliwe rozrzewnienie na samą myśl o tymże. Zmarnowane lata i całe dekady z perspektywy czasu nie wydają się już takie złe, wszystko nabiera innego wymiaru i dziwnym trafem rzeczy, do których jeszcze kilka lat temu nikt by się nie przyznał, nagle wracają na salony praktycznie nienaruszone, często wręcz otoczone atmosferą kultu. No dobrze, ale jak to się ma do muzyki popularnej? Już wyjaśniam.

 

Punktem wyjścia niech będzie chillwave, którego popularność zasadza się praktycznie w całości właśnie na nostalgii. Nie trzeba dużo główkować, żeby usłyszeć w nim pop lat 70tych i 80tych, od struktury utworów po brzmienie, często dodatkowo przejaskrawione, żeby nikt nie miał wątpliwości, że ma do czynienia z retro-stylizacją. Do tego dorzuciłbym jeszcze nostalgię za latami 90tymi, bo dzisiejsi słuchacze chillwave'u wtedy właśnie zaliczyli teoretycznie najbardziej beztroskie dni swojego życia, które z pewnością wypełniały również dźwięki dekad poprzednich. I to właśnie ta dekada zalicza ostatnimi czasy szczególnie widoczny comeback.

 

No bo tak. Do ogłoszenia powrotu jakiejś dekady potrzebna jest – według mojej teorii – cezura czasowa min. 10 lat. Po tym czasie kolektywna świadomość kasuje całą zbędną wiedzę na temat danego okresu, przede wszystkim zaś związane z nim negatywne emocje. Pamiętacie lata 80te? No pewnie, pierwszy hip-hop, raczkujący indie-rock, korzenie grunge'u, filmy z Rambo i Żółwie Ninja. A Rick Astley, Debbie Gibson, Wham, Spandau Ballet? A epidemia AIDS, agresja na Afganistan, stan wojenny? Nieee, kto by sobie tym zaprzątał głowę, wtedy było fajnie i koniec. Poza tym Spandau Ballet byli zupełnie OK. To samo tyczy się lat 90tych. To były czasy! Nintendo, hity z satelity, BMX, naklejki z NBA. W muzie też same cuda, Nirvana, Radiohead, britpop, Tupac i Biggie, etc. Byli też Shaggy, Backstreet Boys i Limp Bizkit, ale raczkująca właśnie nostalgia za latami 90tymi jeszcze ich nie rozgrzeszyła.

 

No właśnie, czy znacie taki trend w muzyce, który nie doczekał się reaktywacji po latach? Mega-obciachowe disco, dawniej strawne tylko dla bywalców napędzanych kokainą klubów, dziś podrywa do tańca i zatwardziałych awangardzistów. Stylizowany na lata 80te synth-pop z powodzeniem radzi sobie nie tylko na listach przebojów, ale i w indie-dyskotekach (vide La Roux, Hurts). Tandetny, plastikowy pop lat 90tych dziś zdobywa rzesze fanów, którzy jeszcze 15 lat temu pogardzali (lub pogardzaliby) takimi potworkami jak Ace of Base, a dziś bez cienia zażenowania pląsają przy hitach Lady Gagi. Każdy popularny nurt przeżywa w końcu odwet medialny, czy też po prostu wywołany zmęczeniem słuchaczy spadek popularności. Z podkulonym ogonem chowa się gdzieś w swojej niszy, przeczekuje chude lata, ale prędzej czy później wraca z nową siłą, odchudzony i skrojony do potrzeb nowych słuchaczy. Nie zdziwiłbym się, gdyby tuż za rogiem czaił się wielki comeback flanelowego, klasycznego grunge'u, a zaraz za nim opuszczony krok królów nu-metalu. Dajcie mu odpowiednio dużo czasu, a nawet 'najgorsze gówno' zostanie zrehabilitowane do co najmniej akceptowalnego statusu.

 

Na koniec zagadka: jak myślicie, które zjawiska i postacie niedawno zakończonej dekady mają największą szansę na powrót za te 10-15 lat?


Nowa Muzyka 2010 - Nothing's Shocking

2010-09-02 03:26:25

 

Tegoroczna Nowa Muzyka potwierdziła toczący krajowe festiwale syndrom przeinwestowania. Wypasione line-upy, naszpikowane ulubieńcami, nie były w stanie zaskoczyć stałych bywalców czy wręcz kogokolwiek. Jeszcze rok temu piękno wszystkich tych imprez polegało na tym, że wracało się z każdej z całą masą nowej, ekscytującej muzyki do przesłuchania. Odkrywało się dla siebie nowe trendy i zjawiska. W tym roku susza. Niby wszystko fajnie, większe budżety przełożyły się na większe nazwy, ale wszystko już słyszeliśmy, wszystko już było. Może to sezon mamy wyjątkowo lichy? Bo jeżeli chillwave jest szczytem innowacji natenczas, to faktycznie jest źle. Na ironię zakrawa fakt, że jeden z najlepiej przyjętych setów FNM2010 należał do DMK Krew, a był wypełniony brzmieniami nie młodszymi niż rock 1992. Powiem krótko: czy wszystkich już do reszty pojebało z tą nostalgią? Nawet The Bug, którego zeszłoroczny set był dowodem na to, że można jeszcze coś wycisnąć z tych samych, dubstepowych narzędzi, w tym roku już dwukrotnie dał się poznać z dość zachowawczej strony. Kręcący się wokół klimatów trip-hopowych, ale doprawiony zdrową dawką hałasu występ King Midas Sound był dość średni, a mimo to należy traktować go jako jeden z najlepszych w tym roku. 

 

Omijać szerokim łukiem człowieka z The Bug (potwierdza to od 2 lat na Nowej muzyce).

No dobrze, wiemy już, że było tak sobie, ale po kolei. Spóźniony prawie godzinę koncert Three Trapped Tigers był świetny, i jako jeden z niewielu zostawił po sobie trwające dłużej niż dobę wrażenie. Zmiany tempa, szalejąca perkusja, noise'owa gitara, dużo kombinowania. Warto o nich pamiętać. Następnie wspomniany już Król Midas, który mile zaskoczył ostrejszymi wersjami nagrań studyjnych, co ewidentnie nie podobało się większości napotkanych miłośników tychże. 

 

king midas spoko, tylko basy wszystko psuły.

 

 

Po występie Jaga Jazzist zapamiętam fantastyczną brodę bębniarza (urodzony frontman) i kilka mocniejszych, fusionowych fragmentów. Reszta gdzieś się rozpłynęła, m.in. dzięki przydługim solówkom. Pantha Du Prince - zgodnie z oczekiwaniami - postawił na budowanie atmosfery i łagodny trans, czym z powodzeniem rozbujał zmarzniętą i przemoczoną publiczność. Życzyłbym sobie więcej takich występów. Koncertu Bonobo oczekiwałem szczególnie, ewidentnie tylko po to, żeby się rozczarować. Muzyka, która niesie ze sobą tyle naturalnego ciepła na płycie, na żywo pozostawiła mnie obojętnym. No, może poza atakiem śmiechu na widok solówki perkusisty na bis, jak na jakimś, z przeproszeniem, Genesis.

 

na jagga jazzist gary pierdziały,trąba fałszowała - pozdrawiam aqstyka środkowym palcem.bonobo super ale czemu wy ludzie nie qmacie że na koncertach przed samą sceną się bawi a nie stoi jak pipa:/

 

Występ Autechre tylko potwierdził, że jestem stary i zgrzybiały. Te same dźwięki, które wywoływały u mnie ciarki te 10 lat temu, kiedy pierwszy raz do nich docierałem, na żywo nie dały się w pełni docenić, zwłaszcza w tych warunkach. Taki dźwiękowy atak pięknie sprawdził się w wymagającej skupienia przestrzeni szybu Wilson, ale wśród zieleni (również tej wyjątkowo powszechnie przypalanej wokół), na wietrze, nie było szans na chwilę skupienia. A szkoda, bo mimo wszystko te kilka chwil, w których udało mi się nakierować myśli jedynie na odbiór muzyki, muszę uznać za wyjątkowo przyjemne.

 

żeby na takim festiwalu spierdoliły się światła na scenie to jest normalnie wstyd.

 

 

Sobotę otworzył Kamp!, który widziany i słyszany już kilkakrotnie za każdym razem sprawia co raz lepsze wrażenie, ale unosząca się nad ich występami atmosfera playbacku psuje dobre wrażenie. W drodze na Bibio chwila rozrywki w autobusie, gdzie akurat dawała czadu najśmieszniejsza grupa w Polsce, czyli Muariolanza. O dziwo w ciągu pierwszych 3 minut ani razu nie zareklamowano ze sceny nowej/najnowszej płyty. Wyraźnie spada im autopromocyjna forma. A tymczasem Bibio zadawał kłam wszystkiemu, co napisano o nim w festiwalowej broszurze (podobnie jak połowa wykonawców, brawa dla researcherów!), czyli zamiast neo-folkowego transu był soczysty, acz zwichrowany hip-hop. Bujało przepięknie, choć o oryginalności mowy nie ma.

 

bardzo chcialem byc na koncercie ale trafilismy do chorzowskiej szuflady i jakos tak nie podrodze bylo

 

Dub Mafia straszyła ze sceny głównej uk garage'owymi brzmieniami prosto z roku 1996. Wiecie, jungle'owa perkusja, żywy bas, soulowy wokal, skrecze. Rupieć zjadliwy tylko dla fanów. Nosaj Thing oczyścił atmosferę zwartym setem eleganckich beatów, które miejscami sprawiały wrażenie naprawdę postępowych. W międzyczasie Loops Haunt zagrał nieco pod publiczkę, szczególnie musiały się podobać ukłony w stronę wspominanego z rozrzewnieniem Clarka. Występ Prefuse 73 okazał się być równie wymagający jak jego nagrania. Jak już pisałem atmosfera w tym roku szczególnie takim występom nie sprzyjała (przydałby się namiot...), toteż całość trochę mnie zawiodła. Były momenty, oj były, ale za każdym razem trzeba było na nie niemiłosiernie długo czekać. To nie jest muzyka łatwych wygranych. 

 

Koncert P73 z Aukso chujowy (jak i sobotni zresztą, ale tysiąc razy bardziej zblazowany),

 

 

W przeciwieństwie do wspomnianego już na początku DMX Krew, który dał błyskawicznie przyswajalny show. Trochę acid house'u, trochę rave'u spod szyldu wczesnego The Prodigy, trochę breaków, czysta rozrywka w nieskazitelnie 'przestarzałej' formie. Tanecznym krokiem biegniemy na Moderat, a tam było już tak niemiecko, że aż zapachniało bradwurstem. Na czym jak na czym, ale na nudnym techno Niemcy znają się jak mało kto. No dobra, wizuale zasługiwały na najwyższe pochwały, ale czy naprawdę potrzeba było aż czterech niemiaszków (w tym jednego wyglądającego jak turecki policjant na urlopie) do odegrania wszystkiego nuta w nutę jak na płycie? Wystarczyłby Apparat i laptop. Widziałem ich już drugi raz i pozostaję niewzruszony. 

 

Moderat rzecz jasna wiksa

 

Na poprawienie humoru idealny był pocieszny Gonjasufi, który na szczęście nie nudził jak na płycie, a jego zwroty do publiczności o śpiewanie wraz z nim rozbawiły mnie do rozpuku. Towarzyszący mu Gaslamp Killer dopisuje się do nurtu retro-szperaczy, jest niczym Quentin Tarantino muzyki elektronicznej, wygrzebuje prawdziwe perły muzyki, niejednokrotnie sprzed 40 lat z okładem, które gdyby nie jego miksy pewnie popadłyby w zapomnienie. Chropowate, oparte o sample beaty, do których lepiej lub gorzej dopasowywał się Gonjasufi były miłym wstępem do solowego setu Killera, w którym nie było już miejsca na sentymenty. Były za to liczne występy gościnne w playliście i najmocniejsze basy całego festiwalu i jednocześnie najlepsza zabawa. I choć temperatura spadła poniżej 10 stopni a zimny wiatr jeszcze dokładał swoje, pod sceną było gęsto aż do końca.

 

i na koniec domniemana wisienka- gaslamp. i zimny kubel wody na koniec- mialy byc digi, mialo byc czarno, bylo nijak.

 

 

Odskocznią od trzepiących wnętrznościami basów była niedziela na Giszowcu, czyli występ Prefuse 73 z tyską orkiestrą Aukso. Jeszcze w piątek sam pan dyrygent na łamach prasy stwierdził, że sam nie wie, jak będzie, bo na próby za mało czasu, ale to jak się okazuje była zwykła kokieteria. Kompozycje Herrena zabrzmiały bardzo filmowo, skromnie, ale niezwykle trafnie. Elektronika zeszła na drugi plan, przez większość koncertu była wręcz niezauważalna. Podobnie jak zapewne większość publiczności FNM nie jestem jakimś zagorzałym miłośnikiem muzyki poważnej/współczesnej, ale koncert w Szybie Wilson podobał mi się niezmiernie. 

 

skrzypce jakieś, baduty, a my tak w kurtkach i bez krawatów. Nie to, że jestem przeciwnikiem takich brzmień, wręcz przeciwnie, ale pytanie, które rzuca się chyba na suta wszystkim: co Scott właściwie robił przy tym lapku?

 

 

(wszystkie cytaty są autentyczne i pochodzą ze słyszenia lub shoutboxu FNM na last.fm. pisownia oryginalna.)


« wróć 1 czytaj dalej »