Nie jesteś zalogowany

Czasami gdy próbuję znaleźć rym, czyli nowa Brodka słodka!

2010-10-03 20:08:19

 

Brodka goes alternative. Wyczułem co się święci od razu (zresztą jak pewnie  każdy kto trochę ogarnia.) Wystarczyło parę obejrzanych sesji, parę zasłyszanych porównań do Nosowskiej i pochwał „odważnego kroku", czy innej „stylistycznej wolty" żebym znał tę płytę bez jednego przesłuchania. Rolę producenta objął - wyobraźcie sobie jakież kurwa było moje zaskoczenie oczom nie dowierzałem - Marcin Bors (wraz z Bartkiem Dziedzicem - wtf). Mówię „kurwa". Kolejnym dobrym duchem płyty okazał się być Budyń. ŁAŁ. Lekko zakurzony już gwiazdor tej naszej polskiej „rockowej alternatywy", który teksty dobre raczej miał niż ma i od którego świeżości oczekiwać trudno. Na dokładkę Radek Łukasiewicz, tekściarz przepyszny, ale przecież Budyń też swojego czasu był takim Radkiem właśnie! Po przesłuchaniu (thanks to musicspot) Grandy (piosenki) miałem zdanie o tym albumie totally ZŁE, schujowiony kurwa, pseudo-alternatywny, post-Nosowski, polaczkowaty kurwa, kloc. Akustyk plus (w kolejnej zwrotce) pulsacje plus nabrzmiałe syntezatory równa się Uwaga! Pomocy! Ratunku! No kurwa, ta gitara chyba z Ery Retuszera jest zasamplowana! Wkurwiony na to, że mieszkam pod taką a nie inną szerokością geograficzną poszedłem w przysłowiowe pizdu słuchać czegoś innego na Spotify, patrze w inbox, a tam Brodka Monika, lat 23, artystka polska awangardowa została mi przesłana. A idźta wy wszyscy w cholerę! Ta Granda-sranda ciągle za mną chodzi i przyznam, że powoli zaczyna mnie to niepokoić. W sumie... fajne rzeczy z głosem tam robiła... Znaczy, nie że coś, no przecież nie jest to żadna Bjork, takie kwiki się choćby u Kaśki N. słyszało, ale nie podejrzewałbym Brodki o taką ekwilibrystykę! Może posłucham tej płyty, bo w sumie... Na Porcysie jej nie pocisnęli, z błotem nie zmieszali...

No i dzięki Bogu, że posłuchałem!

Na papierze Granda (płyta) wygląda jak niestrawny szit z ambicjami, a tu proszę. Produkcja wyśmienita. Brodka hasa na wokalu, spuszczona ze smyczy Idola. Teksty charakterystyczne. Lubię to!

Z daleka to wszystko wygląda na grubymi nićmi szyty fejk, ale w praktyce kupuję nową Monikę bez mrugnięcia okiem. No tak, też mam przed oczami ekipę siedzącą w studiu i drapiącą się po głowach „co by tu zrobić, żeby było ciekawie", ale te kompozycje naprawdę nie wydają się być wciskane w płaszcz aranży na siłę, to po pierwsze, a po drugie one są naprawdę dobre!!! (Napisane przez Bartka Dziedzica [wtf] i Brodke). To jest porządny avant pop, z szybkimi, kanciatymi, nieoczywistymi zwrotkami, w których odbywa się właściwie cała treść liryczna piosenek i opartymi na paru hookach (siła albumu!) i rozkwicie psychodelicznych fujarek (siła albumu nr 2, ale o tym zaraz), wznoszących refrenach. Ale co najważniejsze - Brodka w tych kompozycjach naprawdę żyje! Widać, że sprawnie wyraża emocje mniej oczywistymi środkami, że wie po co krzyczy i wie po co szepce.

Właśnie, o co cho z tymi fletami, jeleniami i ludyczną otoczką? Generalnie chuj z tym. Brodka freak folk? A niech se będzie jak chce, ale to całe fantastyczne instrumentarium działa tu raczej na zasadzie pastiszowej psychodelii, Yeasayerowej szamańskości, co najwyżej puszczeniu oka do jej pochodzenia. Bez żadnych kompleksów. Zresztą po przetworzeniu brzmi to bardziej jak nadpsute pozytywki z horrorów albo soundtrack do Pana Kleksa, niż Trebunie Tutki.

Ludowa stylizacja nie dotyczy jednak wokali i struktury utworów (trochę), a szkoda, bo figura „damy w opresji", która używa zaśpiewów i zawodzeń do rozprawienia się z otaczającą ją rzeczywistością mogłaby być tu jeszcze bardziej wyeksploatowana (podmiot częściowo używa takiego zabiegu, ale umówmy się, że śpiewanie jest tu nowoczesne) co usprawiedliwiałoby całą folklorystyczną otoczkę.

Nie będę się specjalnie na nad Grandą spuszczał, ale to naprawdę fajna płyta. Momentami wkrada się nuda, momentami Monika stąpa po cienkim lodzie, ale starsi koledzy zaraz biorą ją za rękę i sprowadzają z powrotem na właściwą drogę. W Szyszy, Grandzie, W Pięciu Smakach (niesamowity refren) czy K.O. (Shirley Bassey by się nie powstydziła), które są najlepszymi trackami na albumie dziewczyna jest pewna siebie, wie co robi i zdaje się mieć pełną kontrolę (no nad swoim głosem też) nad ścianą przeszkadzajek, nieregularnym rytmem i łamiącymi język lirykami.

Trzymam kciuki za Grandę na listach przebojów. Sama Monika stwierdziła w grandowym wywiadzie, że dobry fan jest wierny jak pies i mam nadzieję, że Darki Maciborki (na górze) i Anny Kowalskie (na dole) pokochają i nie przestraszą się tej płyty.

P.S. Nie umarłem jeszcze.


Gdzie jest krzyż?! Przegląd YouTube'owych remixów.

2010-08-20 22:29:23

Moherowi fundamentaliści dopięli swego, krzyż stał się symbolem, ale ludzkiej głupoty. Oczywiście YouTube, który jest krzywym zwierciadłem nastrojów panujących w społeczeństwie bacznie obserwował i aktywnie komentował wydarzenia sprzed Pałacu Prezydenckiego. Sprawą zainteresowała się też młodzież, i to nie tylko Wszechpolska, o czym świadczą takie zdjęcia, które z powodzeniem mogłyby wisieć na blogu pitaparty. A wiadomo, że gdzie młodzież tam i muzyka. I to właśnie z YT nadeszła odpowiedź na fejsbukową prośbę Kuby Wandachowicza o „pieśń opiewającą pomnik będący pochwałą tablicy ku czci znaku upamiętniającego symbol”. Zresztą sam zainteresowany wysmażył piękną linijkę „chodź tu kurwo, pałę liż, żeby stała mi jak krzyż”.

Po remixach reakcji Justina Biebera na butelkowego headshota, którego wokalista zaliczył na jednym z koncertów, przyszła pora na podłożenie pod oryginalne hasło krzyżaków „Gdzie jest krzyż!?” już no, trochę mniej oryginalnych bitów.


Gdzie jest krzyż? W drugim niebie autorstwa gz478 jak większość tego typu wrzutów wyrafinowaniem nie grzeszy, jednak z baraku konkurencji dostał się do zwycięskiej trójki. Powykręcane, wokalne strzępki skandowanego „gdzie jest krzyż!”, których mimo najlepszych chęci nie można nazwać IDMowymi,  bo to po prostu zwykłe zabawy z treblesami, nałożone na grubo ciosane, wiksiarskie biciwo nie zadowalają w pełni oczekiwań zarówno moich jak i zapewne Komitetu Obrony Krzyża. Do tego kiepska oprawa wizualna, koncentrująca się głównie na łokciu autora liryka.



37-sekundowy GDZIE JEST KRZYŻ – REMIX (wstawiony przez jestemczolg z tematycznej strony zabrali.pl, do autora nie udało mi się dokopać) jest już jakby o klasę lepszy niż Drugie Niebo. Mamy tu quasi-dupstepowy (no dobra, dupstepowy, bez wybrzydzerstwa), ciężki, połamany bit ale zamiast sub basów i przestrzeni spod znaku Kode9 - skandowanie niczym żywcem wyjęte z Beastie Boys. Do tego cała plejada ekspresjonistycznych możliwości Obrońców i gestów ich frustracji w klipie.

I wreszcie niekwestionowany namber łan. Swoim gdzie-jest-krzyż'em Mr Hek zmonopolizował ten temat na YT. Na czym polega jego fenomen? Możliwe, że chodzi o trafny dobór „wokali”: mamy tu dźwiękowy reportaż z post-trzeciosierpniowej fazy obrony, migawki z obozu liżących rany katoli („kto ci buty ukradł?” „to są efekty interwencji”) jako stopniujące napięcie intro, gdzieś na wysokości 0:16 wyciszenie i oto rozpędza się jeden z bitów 2010, bezlitośnie zapadający w pamięć, dodający hasłu jeszcze większej nośności. Samplowanie największych nie wszystkim uchodzi na sucho ale świetnie przetworzony, świdrujący głos najsłynniejszej polskiej „Niemki od krzyża” (Joanna Burzyńska, 52 lata. Z zawodu monter mechanizmów precyzyjnych i zegarowych, z zamiłowania poetka) jest tu kolejnym plusem. Cieszą też detale użyte jako jako swego rodzaju bridge („gdzie jest moja mama” i „był tu krzyż, teraz go nie ma”). Zaskakuje umiarkowany poziom wiksiarstwa utworu, nawet w wersji extended zawierającej przecież większość techno-klisz. Nic dziwnego, że już grają to na imprezach.
Wariacja na temat, blizsza niezalowemu środowisku też się znalazła! Krzyż znalazł się na koncercie Justice.


A dla tych, którzy spodziewali się pieśni raczej w stylu Jacka Kaczmarskiego (kiepskie porównanie, to był żyd, komuch i mason przecież), została przygotowana (na razie na sucho, bez muzyki) pieśń Przy Krzyżu Pałacu Prezydenckiego, najprawdopodobniej autorstwa TEJ Joanny, co tu ukrywać trochę bardziej rozmodlona niż remixy z YT.


Brońcie krzyża.

 

P.S. Byłoby multimedialnej gdyby moje MSowe konto się nie buntowało

 

Komentarzy: 3 Nie dodano tagów

Zwracam honor: Dirty Projectors - Bitte Orca.

2010-08-14 12:44:56

Ośmielony krzepiącym "młody jesteś, masz do głupoty pełne prawo" mojej babci postanowiłem zdobyć się na odwagę i przyznać do kardynalnego dziennikarskiego (lol) błędu. A właściwie na żadną odwagę zdobywać się nie musiałem, bo Bitte Orca samo się o to upomniało. Z początku płyta raczej mnie zirytowała (trudno pozostać wobec niej obojętnym i zbyć jakimś zdawkowym „fajny sronsrajting, elo, jesteś w naszej drużynie”). Wydała mi się hermetyczna, strasznie zmanierowana, natchniona na siłę, a niesmak spotęgował jeszcze teledysk do Stillness is the Move z jakimiś luju sarnami, lasami i białymi szatami. Oczywiście lubiłem, słuchałem, doceniałem, ale na podsumie 09 płytka stała sromotnie (i tak trochę z czapy, bo w ogóle jej nie rozumiałem) za takim np. XX i nie widziałem w niej nic (niewiele) z arcydzieła na jakie kreowały ją zagraniczne (PFM) i polskie (głównie w osobie Marty Słomki) media. Chociaż chyba nie tylko ja, bo widziałem że ktośtam na screensach ocenił ją na 6. Ha, ja przynajmniej mam okazję wyznać żal za grzechy i mocne postanowienie poprawy.
Wakacyjny nadmiar wolnego czasu pozwolił mi się wgryźć w Bitte Orca dogłębniej, słuchać więcej i częściej. Może właśnie te częste sesje z BO pomogły mi się przestawić na wrażliwość Dave'a, wejść w jego świat, bo to wciąż płyta hermetyczna i specyficzna, może nie podróż na inny świat niczym Toechwizon, raczej wejście do małej, kameralnej personal bubble Longstretha. Z każdym kolejnym przesłuchaniem było lepiej, i lepiej, aż nadszedł ten moment w którym ta płyta wyjebała mi z całą swoją mocą w ryj, soczysty prawy prosty. Piękno, piękno, piękno, ała. No jakim, ale to jakim trzeba być kurwa geniuszem żeby skomponować takie partie gitary, dobra chuj jak gra se jedna, ale zaczynają rozmawiać tym swoim (jego, Dave'a!) ażurowym, elfickim językiem, to nie, to ja podziękuję i wysiądę. (ktoś na YT porównał słuchanie Schoenberga [czy w ogóle dodekafonii] do słuchania rozmowy w obcym języku, tam jest jakiś sens, logika, na pewno wiesz, ale tajemnica pozostanie niezgłębiona, tajemnica Dirty Projectors...) Jakie trzeba mieć wyczucie harmonii, kontrapunktu, jak trzeba ogarniać całą misterną kompozycję (grążącą zawaleniem gdy Dave co jakiś czas droczy się z nami wstawiając jakiś łaskoczący dysonans) żeby napisać to co napisał.

Dobra, zrozumiałbym jeszcze, z niedowierzaniem ale bym zrozumiał, że to w jednej głowie się te frippowskie riffy mieszczą i słizgają się po neuronach, no dobra taki styl można sobie wyrobić, ale żeby do tego jeszcze te chórki? Aniołki naszego masterminda ( Angel Deradoorian i Haley Dekle , doceńmy) wcale nie brzmią głupio kiedy kiedy przechodzą nawet Jacko w tych swoich spazmatycznych kwikach. I ta naturalna, organiczna symbioza między nimi, współbrzmienie ludzkich głosów, do czego zresztą nawiązuje okładka.

Kumulacja wszystkich tych elementów następuje w (jak to zauważyła Marta) w Useful Chamber, gdzie gitary kotłują się z bębnami, a opętańczy krzyk Dave'a uświadamia Ci, że Bitte Orca, Orca Bitte, dziewczyny też mają swoje popisowe wokalne podjazdy, bez fałszu, to raz, a dwa, posłuchajcie sobie dokładnie, ze tylko jedna ma tam zadany prosty (lol) wokalny ślizg, druga natomiast wspina się na szczyt drogą stromych wariacji. Baroque pop has never been like that. Doznaję.

Ale, ale, przecież zaledwie chwilę wcześniej, track piąty, Dirty Projectors pokazują, że cały ten szafaż jest im niepotrzebny, że mogą generować potężny ładunek emocjonalny minimalistycznymi środkami. Two Doves, akustyczna gitara i głos. Oczywiście gitara nie byle jaka, posłuchajcie tylko, akordy rozkładane, ale nie jest to wcale folkowe brzdękanie, opalcowanie jest dalece bardziej nieoczywiste niż mogłoby się wydawać, posłuchajcie tylko jak on się odbija od strun basowych, wtf. Tak samo skuteczny bez swoich patentów.

Prawdziwą za to defiladę znaków charakterystycznych zespołu mamy w Remade Horizon. Może i w Useful Chamber się kumulują, ale tu widać je najprzejrzyściej. A więc, mamy tu staroświecki, klasyczny songwriting z beachboysowymi harmoniami w zwrotce (w ogóle niesamowite, jak ta płyta jest anachroniczna, staroświecka i zarazem tak nowoczesna), prowadzonej leniwą narracją Dave'a, dopieszczonej dyskretnym smykami (które często przemykają w tle albumu), kulminacja mniej więcej na środku utworu, po której następuje, umiarkowana solówka i prawdziwa perła: tło wycisza się niemal zupelnie, aby dziewczyny mogły nawoływać się ptasim trelem, śpiewać, w najbardziej pierwotnym znaczeniu tego słowa, tworzyć piękny, zstępujący kanon.
Potem już tylko spokojne, niczym zachód słońca Fluorescent Half-Dome.

Mam nadzieję, że większość z was ma już te zachwyty za sobą, że poznało i pokochało Bitte Orca, ale musiałem to napisać. Żeby należycie temu albumowi podziękować.

 

 

 

 


Radosne polegiwanie ( Best Coast, Wavves - jak oni się kochają)

2010-08-13 21:21:27

Za nami ponad połowa tegorocznych letnich imprez, połowa komarzych ukąszeń, połowa zjedzonych lodów i połowa nowej muzyki. No, właśnie, co z tą muzyką? Eremefy miały swoje Alejandro i All The Lovers, jutiubowi zwałkersi mieli swojego Wesa (hihihi), a niezalowcy? W tym  roku w naszych rozgrzanych słońcem słuchawkach rządziła raczej elektronika. Toro i jego koledzy, zaopatrzeni przez wujka Ariela w odpowiednio mocne filtry UV towarzyszyli nam w pluskaniu się w zbiornikach wodnych, upijaniu na festiwalach i pocenia na starówkach. Ale, ale bądźmy sprawiedliwi, gitary miały w każdym lecie swój udział, i to nie tylko wśród australijskich surferów. Dzisiejsza młodzież o tym doskonale pamięta (nie możemy zawieść Briana! Co by powiedzieli Frank i Kim?!) i tegoroczne letnie albumy nawiązują do najlepszych tradycji indie i surf rocka, trafiając ze swoją tematyką prosto w spocone serca młodych ludzi, którym wakacje upływają na słodkim lenistwie, a wśród  których jedynym intensywnie przeprowadzanym w tym czasie procesem jest zacieśnianie międzyludzkich więzi.

Jest więc coś dla chłopców: plażowy rozrabiaka prosto ze słonecznej Kalifornii, Nathan Williams, czyli Wavves powraca z kolejną, zdecydowanie lepszą od poprzednich płytą. King Of the Beach to najlepsze co punk może zaoferować na lato. Boskie, niebieskoweezerowe hooki i radosna, pop punkowa jazda na power chordach, w stylu wczesnego Green Daya, z typowymi dla estetyki elementami kompozycji takimi jak zwolnienia i akustyczne wstawki to najlepszy podkład do jeżdżenia na desce po miękkim, rozgrzanym asfalcie i palenia spliffów. Nóżka sama chodzi, a nieskomplikowane, summer-friendly melodie (zwłaszcza te wokalne, nierzadko wyśpiewywane uroczym, chłopięcym falsetem) wchodzą w ucho za pierwszym przesłuchaniem. Dzięki takim właśnie piosenkom Williams wpisuje się w figurę amerykańskiego łobuziaka, którą uwiarygodnia permanentnym robieniem gnoju. Kiedy obrazi już wszystkich przyjaciół i pobije się z kumplem z zespołu a publiczność zrazi do siebie narkotyczno-alkoholowym bełkotem zostaje przy nim, jako ostatnia - Bethany Cosentino, jego dziewczyna i oh, przy okazji najpopularniejsza indiegirl tego sezonu, wokalistka Best Coast.

No, cierpliwości do naszego Super Soakera to ona musi mieć a mieć, to widać w jej tekstach, w których fraza „waiting by the phone” przewija się aż za często. Taka dziewczyna marynarza. Której zespół brzmi jak połączenie Ride z Blondie. Przesiąknięta reverbem gitara, zdyscyplinowane bębny i mocny, zaśpiewowy wokal, - chociaż z warstwą liryczną korespondowałoby bardziej autystyczne podśpiewywanie – to wszystko, reszta to po prostu piękne melodie. Pamiętacie The Pains Of Being Pure At Heart? No, to wiecie o co chodzi. Sweterki bliźniaki, chodzenie za rękę, palenie papierosa na pół, taki adolesencyjny romantyzm. Indie perełek w rodzaju Young Adult Friction (którego zajebistośc i that's-my'life feeling jest dla mnie ciągle nie do ogarnięcia) na Crazy For You nie brakuje. Cosentino eksploruje też wątek czekania, aż ten dupek wróci do domu, miłości nie do końca odwzajemnionej, trudnej. Kocha dziewczyna na zabój.

Koniunkturę podłapała też taka firma jedna, zestawiając Beth z Kidem Cudiem i Rostamem z Vampire Weekend w niejako z założenia letnim hicie All Summer. Słychać tam kompozytorską rękę Rostama, zwłaszcza w podbitych rytmiczną stopą , lekko karaibskich zwrotkach. Refren świetny, z fajnie przesterowanym głosem Cosentino i ogólnie catchy.

Był jakiś motyw Sleigh Bells vs Best Coast, ale walka powinna chyba zostać nierozstrzygnięta. Oba wydawnictwa trzymaja poziom i maja swoje mocne i słabsze strony. SB (heh) są znacznie ciekawsi brzmieniowo, ale maja na płycie kilka wypełniaczy, zaś BC przerażającą monotonność aranżacji obracają w swój atut i eksponują w ten sposób świetne melodie. Mimo iż nie mają liryka na miarę Rill Rill to jednak jest w tych naiwnych zwrotkach Beth jakaś prawda. No nie wiem, do mnie to przynajmniej przemawia, ale ja nie potrafię stworzyć stałego związku więc się nie odzywam.

Także, myślę, ze gitary się tego lata też obroniły. Ja wiem, że to jest może średnia propozycja zważywszy na fakt, że Body Angels EP podtrzymuje płomień podjarki delikwentem ale to jednak słabiacka epka (jak na kogo) więc dalej tam, na plażę z Best Coast/Wavves, bo można się w tej parze zakochać.

 


Nie.Ma.Jej. - // / Y /

2010-07-11 00:31:19

Nigdy nie rozumiałem jej fenomenu, a nowa płyta nic w tej sprawie nie wyjaśnia. 
Zresztą wydaje mi się, że mało kto wie o co tej lasce chodzi. Recenzje zwykle kończą się jakimś kuriozalnymi tekstami w stylu "she rules", "she's the queen", albo "it's her world, anyway". 
No WTF!? 
Motyw imigranta, multikulturowego, światowego tygla i globalizacji, plus sprzedająca się jak świeże bułeczki estetyka fighterki - groundbreaking, doprawdy. 
Do tego cały ten freedom... Nie wiem o co chodzi, pewnie o to, że dzisiaj bez problemu wsiadasz w samolot i lecisz na Sri Lankę, żeby tam (z amerykańskiego komputera z jabłuszkiem) wrzucić coś na swoją fejsbukową ścianę i żeby znajomi z całego świata mogli zrobić "like it". 
Ona nie definiuje naszych czasów, to nasze czasy definiują ją. 
Jej walka przeciw whatever kojarzy mi się trochę z fanami Włochatego czy innych Zielonych Żabek. Walczymy, jesteśmy braćmi, jednostka w systemie ma przejebane itd. itp. Łatwo to polubić, łatwo stać się częścią jakiejś miejskiej partyzantki (widać nowa generacja polskich punków też buduje poczucie wspólnoty) i nie powiem, że nie lubię sobie do M.I.A. potańczyć, powymachiwać pięściami, pokrzyczeć "I was boooorn freee!", tak samo jak lubię sobie po paru piwach na koncercie pójść w pogo i zaintonować razem z tłumem jakieś "będziemy krwawić, będziemy konać" czy inne "dzieciaki atakujące policję." Just for fun. 
Ok., uzgodniliśmy jaką rolę ma spełniać muzyka Majki - feel the kick, podkład do jakiegoś crampu w YCD, inide dzieciarnia z nadmiarem energii, te sprawy.   
Powróćmy teraz do płyty. 
Uff płyty, na której temat trudno cokolwiek odkrywczego napisać, bo i płyta odkrywcza  nie jest, ale absolutnie spełnia wyżej wymienione założenia, podrywa dupę i wszystko inne do tańca, jest podręcznikowym przykładem popu, już nie tak śmieciowego, bez podkradania zewsząd sampli. 
Jest duszno, gęsto, brudno, lepko, 
Arulpragasam urządza jakąś pieprzoną 
szanghajską tancbudę w modnych klubach all over the World. Lubię to! Chociaż brud jest tu częściej definiowany noisowo (nawet punkowo), a nawiązań do egzotycznej obskury jest zdecydowanie mniej. Kala była jednak trochę bardziej kolorowa, technikolorowa, miejscami ciepła  tu tego nie ma. No może, oprócz przystępnego (jak na wykonawcę), popowego XXXO. 
Jeśli chcecie się napalić na te beaty, zapraszam na blog Warny, on rzeczywiście gra w jej drużynie, mi pozostaje mój pełen erudycji osobisty frazes w takich jak
// / Y / przypadkach - "zakurwiste bangery". 
Jest fajnie, jej pomysł na siebie nie jest zbyt misterny, ja mimo wszystko też go łykam, a płyty  (może raczej piosenki) na pewno w tym pomagają, tak samo jak jej charyzma i fuckability.

It's her world, anyway.

Komentarzy: 6 Nie dodano tagów

Broken Social Scene - Forgiveness Rock Record (recka cokolwiek spóźniona)

2010-06-14 13:38:56

[7/10]

Na dodatek wszyscy – w ramach podsumowania dekady- odświeżyli sobie You Forgot It In People i pewnie pokochali tę płytę na nowo. Kontrast między klasykiem z 2002 roku, a Forgiveness Rock Record jest rażący. FRR to płyta solidna (boże, chyba nie ma głupszego dziennikarskiego eufemizmu), udana, urokliwa, przyjazna, płyta którą też „można polubić”. Ale przecież nie tak miało być. Przecież to jest BSS! Przecież “Almost crimes”, przecież wokal w “Anthems For Seventeen Lear-Old Girl”, cudne instrumentale ( “KC Accidental”, “Late Nineties Bedroom Rock…”) i misterne ściany dźwięku! I gdzie się to wszystko podziało?

Najgorsze jest to, że FRR mógłby nagrać pierwszy lepszy indie zespół, że nie ma już tej aury wyłączności, specjalności. Że nie ma już stanów, w które tylko oni mogli nas wprowadzić, że zostawili drzwi do których tylko oni mieli klucz po prostu zamknięte, od tak sobie. Stracili swój Brand (może nie Cocacola-Corporation-Megaglobal-Organization, ale pewnie niejedna Primavera do nich drży) na rzecz radosnego piosenkopisarstwa dla wszystkich.
No dobra, skupmy się na zaletach, dość jęczenia. Myśleliśmy, że są lepsi ale nie można przecież powiedzieć, że nie są dobrzy.

Mają w zanadrzu świetną, trzymającą w napięciu power balladę „Chase scene”, urocze, staroświeckie (jak z resztą cały album) pocztówki z życia zakochanych w „Sentimental X’s”, beztroski rock w „Water in Hell” i (może przede wszystkim!) mgliste, przyjemnie pulsujące „All to All”. „Texico Bitches” i „World Sick” wydają się trochę nieszkodliwe, ale nawet jeśli przelatują przez głowę nie zostawiając po sobie żadnego śladu, to jednak przyjemnie się ich słucha. Chociaż nie, wróć. Może właśnie tu tkwi siła tego albumu. Po każdej piosence cośtam jednak zostaje. Czy to fajne gitarowe przebiegi, czy to znów catchy refren czy jakieś akordowe progresje. Problem w tym, że to wszystko jest dobre tylko na tyle żeby zostawić po sobie niewielki soniczny ślad w ośrodku przyjemności, ale nie na tyle żeby nas zaskoczyć, wciągnąć do pracy nasz intelekt (going through ściany dźwięku i instrumentaria z wcześniej wspomnianej You Forgot… było momentami wyzwaniem) czy wyzwolić jakieś głębsze emocje („sentyment”, „przyjemność”, „nostalgia”, „romarzenie” – no ile można?! Ból serca jakiego zaznawałem przy „Almost Crimes” powrócił w zasadzie tylko przy „Chase Scene”).

Jednak nie zapominajmy, że  BSS to kolektyw świetnych instrumentalistów i jeszcze lepszych wokalistek, że potrafią urozmaicić aranżacyjnie najśredniejszą nawet kompozycję, („Texico Bitches”) więc ich płyty mogą być w najgorszym przypadku po prostu dobrze wykonanym ćwiczeniem, rzemieślniczą robocizną.

I jeśli komukolwiek (tak jak na przykład mi) zdawało się, że BSS są zespołem-pomnikiem, zespołem-instytucją dla sceny indie to pora sobie zhierarchizować tą scenę na nowo, pogodzić się z faktem, że tacy na przykład Dirty Projectors znaczą dziś więcej i po prostu cieszyć się słuchaniem Forgiveness Rock Record, bo jest to płyta, której słucha się jak najbardziej z radością.

Komentarzy: 2 Nie dodano tagów

Sleigh Bells dzwonią!

2010-06-10 23:09:13

Chyba wreszcie nie przespałem najnowszej zajawki!
Zaaprobowany przez Pitchfork, zhype’owany przez bloggerów, hipster-friendly, mający za sobą już pierwszą Primaverę, dobrze zapowiadający się młody zespół -  poznajcie Sleigh Bells.

Pochodzą oczywiście z Brooklynu, zespół założyli dwa lata temu, w restauracji, gdzie Derek Miller, gitarzysta Sleigh Bells pracował jako kelner. Podczas obsługiwania Alexis Kruss i jej mamy, która wybrała się tam z nią na obiad napomknął o tym, ze poszukuje wokalistki. Dobrzy rodzice wypychają swoje pociechy w świat, tak też zrobiła mama Alexis. Dzięki wiary pani Krauss w córkę dziś możemy słuchać Treats, debiutu grupy.

Przepis Sleigh Bells jest niezwykle prosty a efektowny: agresywne, pixiesowe riffy (gitarzysta ma hc punkową przeszłość) + hipsterska diva
a la Santi albo M.I.A. pokrzykująca na wokalu +  mocne bangery, stanowiące przepustkę na ewentualny parkiet i zgrabnie punchujące całość.

Liryki jak najbardziej zajawkogenne: brooklyński spleen, miejska partyzantka,  z lekka ironiczne obserwacje znudzonych twenty-sometings.

Nie ma w sumie powodów dla których można by było SB (haha!) nie lubić. To przecież naturalne, że ktoś musi zająć miejsce Klaxons, Santi czy Crystal Castles, dzieciaki są głodne, chleba i igrzysk! I swoją drogą Treats to naprawdę fajna płyta, której wstydzić się nie trzeba, z dobrymi melodiami i świetną gitarą.

Z drugiej strony współczuję im. Kiedyś muszą nagrać drugą płytę.
I spróbować nie zjeść na niej własnego ogona.

No cóż, póki co, jeśli jakiś typ w Raybanach zapyta cię w modnym klubie o ulubiony nowy zespół, odpowiedz: Sleigh Bells.  

 

Komentarzy: 6 Nie dodano tagów

Thurston Moore robi Crystal Castles

2010-06-08 09:19:25

Tutaj możecie podbrać (oczywiście za darmo) remix "Celestici" Crystal Castles w wykonaniu pewnego pana. Raczej nie włączajcie go w ciemno do imprezowego setu bo bangerów tam nie uświadczycie. Jak na Moora przystało, nie obyło się bez gitary, całość przypomina wczesne SY i dokonania minimalistów. Z orginału pozostał wlaściwie tylko eteryczny wokal Alice Glass pływający po całości.  

Komentarzy: 0 Nie dodano tagów

Diss na M****

2010-06-07 23:37:31

Nie ma drugiego takiego miejsca jak gimnazjum. Mieszanka najdorodniejszych freaków i genetycznych zjebów. Ogolone na lyso ziomy w dresach PROSTO, metale z tłustymi kłakami i ortodoksyjne, polskie pancury. Przeważa jak wiadomo modny dziś element hiphopowy, a pod wpływem ostatniej dissowej aktywności w Polsce (na tym polu wykazuje się ostatnio zwlaszcza Rysiu Peja, który w Pyrlandii jest gwiazdą jasną)nasza droga młodzież też poczuła twórczą wenę. Ponizej zamieszczam perłę gatunku, absolutny autentyk, rozsyłany masowo za pomocą naszej-klasy. Enjoy.

czes wpadne narpiew tutaj stwierdziłem ze napisze na macieja limona m**** (jedyna ingerencja moja w tekst - nie chcę wystawiać na pośmiewisko tak spektakularnie zdissowanej osoby, niech zostanie anonimowa) diss bo mnie denerwuje to zamiiast wszczynac jakies nujki z których bym nie wyszedł to napisze diss i mam nadzieje ze mi odpowiesz 
no to lecimy z koksem 

1.Limon wydusze cie jak limonke a morze w soku costa chyba ze wolisz frosta 
taki jestes pojebany i masz łeb zdygany taki kwadratowy dobrze ze nie kołowy 
2. 
rzucasz tekstami do lasek w stylu pachy 
ogoliłem i dobrze bo zara maszynke w kont żuciłem tracisz kase na takie bzdury a są nimi twoje wojskowe buty wydaje ci się ze jestes dobry a do tego ci dalko laski zarywasz lecz spujsz na siebie co lustra w domu niemasz jesli nie to wes porzyczke 
3.twoja gupota mnie przerarza zanim zmondrzejesz zdonrze dosiąsc historycznego pegaza mam ochote napluc 
ci w twarz i odpierdol sie kurwa mac 
4. z twoich kciukuw smieje sie cała 1d 
kciuk ci wie co dalej z tobą bendzie mam nadzieje ze to do ciebie dotrze ze z glanym się nie zaczyna 


dzienki za aplaus nie chciałem niczego robic w tym kierunku ale zdenerwowałes mnie chciałem ci pokazac tym disem zebys troche zrzucił z tonu względem wszystkich dzienki za uwage mam nadzieje ze odpowiesz tym samym czyli DISSEM tego dissa napisałem ruwniesz zeby sie posmiac nie tylko z ciebie 
mam nadzieje ze dissowanie z tobą to bendzie fajna zabawa

[*]

Komentarzy: 2 Nie dodano tagów

Start

2010-04-29 19:38:20

Cześć. Tak wogóle to ja już mam bloga. krowkimusic.blogspot.com , ale na musicspocie jakoś tak przyjemniej się wydaje więc... Spróbujemy może na dwa fronty.
To jest w ogóle śmieszne i straszne - pisać obok Dejnarowicza (długo się wachałem czy dodać "pana", ale przypomniałem sobie o pozie młodego gniewnego) i innych dużych nazwisk, mając tyle lat ile się ma i takie doświadczenie jakie się ma.
Ale gdzieś w końcu trzeba pobierać nauki, kształcić się i kłócić się, a dzięki Web 2.0 mogę to robić tutaj. Z wami. Panami i Paniami.

Komentarzy: 1 Nie dodano tagów

« wróć 1 czytaj dalej »