Nie jesteś zalogowany

 „Elisabeth” , czyli jak Michael Kunze bawi się historią

2011-01-23 21:43:07

„Elisabeth” jest jednym z najbardziej znanych niemieckich musicali (posiadający kilka wersji, ja widziałam tę z 2001) wstyd byłoby nie znać.  Chociaż prawdę mówiąc, nie tylko dlatego obejrzałam tę sztukę. Po pierwsze libretto napisał Michael Kunze, a więc geniusz pióra. Po drugie, grali tam Pia Douwes oraz Uwe Kröger, za którymi przepadam, a ponoć były to role ich życia, przynajmniej według krytyków.

Na początek parę słów o treści musicalu: otóż sztuka opowiada o życiu cesarzowej Elżbiety Bawarskiej, jednakże nie jest to opowieść czysto historyczna, wręcz przeciwnie.

            Już na samym początku mamy scenę dość nietypową; młodą Elisabeth z walącego się cyrku ratuje… Der Tod, czyli po polsku Śmierć. Skąd tam się wziął, nie jest powiedziane, z resztą sama dziewczyna ani też jej rodzina nie zna tożsamości jej wybawcy, który zaczyna darzyć ją sympatią. Ich relacja jest trudna do określenia, sam Tod stwierdza, że śmiertelnicy nazwaliby ją zapewne miłością, fascynacją lub przyjaźnią, on zaś woli określić ją mianem „Hassliebe” (niem. miłość-nienawiść).

Niedługo po tym zdarzeniu Elisabeth zakochuje się, a przynajmniej tak jej się wydaje, we Franciszku Józefie, z którym to szybko się zaręcza. Tutaj ponownie pojawia się postać Śmierci, który przestrzega ją przed małżeństwem i proponuje, by udała się z nim w zaświaty zamiast wieść nieszczęśliwe życie. Dziewczyna jednak odmawia. Bardzo szybko przekonuje się, że przepowiednia nietypowego przyjaciela była prawdziwa – jej mąż nie darzy jej wielką miłością, do tego teściowa wręcz jej nienawidzi, buntując przeciwko niej dwór oraz, co cesarzową boli najbardziej, odbiera dzieci.

Z dnia na dzień życie Elisabeth staje się coraz trudniejsze; ona sama nie jest prawie dopuszczana do polityki. Dodatkowym ciosem dla kobiety jest samobójstwo syna oraz kłótnia z Tod’em, który grozi, że już więcej się jej nie pokaże.

Jak skończyły się losy Elisabeth wiemy z lekcji historii, jednak w sztuce zakończenie jest wręcz pozytywne. Końcowa scena, której zdradzić nie mogę, zrobiła na mnie szczególne wrażenie.

            Odpowiedni klimat tworzy scenografia, opierająca się na kontrastach wieku XIX z dzisiejszymi przedmiotami. Tak więc w jednej chwili widzimy wnętrze katedry, a za moment dwór jeździ sobie na samochodzikach w wesołym miasteczku, co oczywiście jest zabiegiem artystycznym.

Oświetlenie, upodabniające scenę to do szachownicy to znów do mrocznego świata, w którym pojawia się Der Tod zdecydowanie należy do plusów przedstawienia. Toteż gdy tylko w sztuce zaczyna dziać się coś niepokojącego, trudno nie zmrużyć oczu od migających wszechobecnych symboli.

Oprócz ciekawej scenografii na uwagę zasługują i kostiumy, bardzo dobrze odwzorowujące ówczesny ubiór. Mam wrażenie, że w przedstawienie to zainwestowano naprawdę ogromną ilość pieniędzy, jednak chyba warto było.

            Muzycznie sztuka jest dość nietypowa, bowiem łączy w sobie zarówno muzykę dawną jak i współczesną, a do tego dochodzą najróżniejsze „ozdobniki”, które mnie chwilami wręcz denerwowały. W pewnym momencie nie wiedziałam, czy już zaczął się następny utwór, czy też orkiestra stroi swoje instrumenty. Te akurat bardzo pozytywnie mnie zaskoczyły, bowiem oprócz tych standardowych teatr w Essen wykorzystał także te z odpowiedniej epoki, a więc klawesyn i lutnię oraz wspaniałe organy.

Myślę, że jeśli ktoś już przebrnie przez nietypowe współbrzmienia, znajdzie tu coś dla siebie, od niepokojącego „Die Schatten Werden Länger”, przez romantyczne „Boote In Der Nacht” po dynamiczne „Milch”.

            Oprócz wspaniałego akompaniamentu teatr zabłysnął także przy doborze wokalistów.

Pia Douwes jako Elisabeth jest rewelacyjna, chociaż myślę, że grywała i lepsze role, chociażby Milady w „Trzech Muszkieterach”, ale w roli cesarzowej załamanej życiem także znakomicie się spisała. Sama postać Elisabeth jest rozpisana dość ciekawie, więc trudno jest się nudzić, oglądając ją na scenie, zwłaszcza jeśli grała ją osoba o takiej skali i barwie głosu.

Ciekawszy od tytułowej postaci był Śmierć, zagrany znakomicie przez Uwe Krögera. Der Tod, któremu obce jest uczucie miłości i z którą nie do końca wie, co zrobić, intryguje widza i szybko zyskuje jego sympatię. Jednak rolą życia Krögera bym tego nie nazwała.

Błyszczący strój i ciężki makijaż nie pasują mi do niego, ale nadrabia to głosem, którego przyjemnie się słucha. Zwłaszcza przypadły mi do gustu jego duety z Pią Douwes, lecz w sumie największe wrażenie zrobiła na mnie scena kłótni, w której to Tod łapie w locie ciśnięty w niego sztylet.

Reszta wokalistów, których prawdę mówiąc zwyczajnie nie znam, również nie budzi moich zastrzeżeń, acz dziwi mnie, że na scenie głównie są dwie główne postaci oraz narrator, przez co reszta jest prawie że epizodyczna. Akurat przy narratorze chciałabym się zatrzymać – jest nim zabójca cesarzowej, co bardzo mnie zaskoczyło, a chwilami wręcz irytowało. Chociaż to nie on jest tu głównym czarnym charakterem – jest nim Zofia, teściowa Elisabeth. Zaś najbardziej pozytywnie przedstawiony jest Śmierć, czego bym się nie spodziewała.

            Jak ocenić tę sztukę? Myślę, że jako dobrą acz nie dla każdego. Przede wszystkim luźne podejście do historii oraz miejscami wręcz nadinterpretacja faktów. Ciekawie pokazane jest życie na dworze i los młodej dziewczyny zmuszonej do takiego a nie innego życia. Od muzyki po prostu się uzależniłam, ale wiem, że nie wszystkim przypadłaby do gustu.

Wspaniałe libretto oraz aktorzy – to właśnie dzięki temu musical tak mi się spodobał. Myślę, że mogę go polecić wielbicielom gatunku, ale odradzam miłośnikom historii.

Mam nadzieję, że kiedyś będę miała okazję obejrzeć go na żywo.

 

Nie dodano tagów



Skomentuj

Komentarze: 0

Nie dodano komentarzy.