Nie jesteś zalogowany

 Pesenciki

2011-07-21 00:55:43

Takim oto zawołaniem przywitałem rodziców po którymś z ich zarobkowych wakacyjnych wojaży. Miałem zaledwie kilka lat, ale system nagród i kar opanowany do perfekcji – a za rozłąkę należał się przecież podarunek, który ogniskował radość z ponownego pojednania rodziny.

=====

Do specyficznego pojednania dochodzi tu i teraz. Na blogu. Tekstem do „Running” wymiksowałem się na jakiś czas z sieciowego pisania. Powód? Jeden. Szczęśliwie już nieaktualny.

Tyle że za CEO podstaw MGR. I wpisz moje dane osobowe ;)

Po przeprawie z pracą chciałem odpocząć od pisania w ogóle, ale się nie udało. Był więc nieco enigmatyczny wywiad z Jackiem Szabrańskim dla Screenagers (debiut Nerowych świetny i tyle w temacie ode mnie; tu natomiast pochwalna recenzja „PKP Anielina”), tekst o przeważnie ulubionych blogach, który pewnie większości już się rzucił na ekran komputera, zachwyt nad odważnym opracowaniem coverów Iron Maiden w wykonaniu Baaby Kulki i radość z niespodziewanego seansu, czyli jak dałem się nabrać „Nieściszalnym”. Dorobek to niewielki, ale z radością informuję, że writer’s block już za mną.

=====

Pesenciki, czyli drobne niespodzianki, którymi nawzajem umilamy sobie życie. Moja Ukochana zaskoczyła mnie niedawno biletem na koncert Marka Ronsona. Ja z kolei odwdzięczam się wypadem na pierwszy dzień festiwalu Pozytywne Wibracje, którego niezaprzeczalną gwiazdą jest Raphael Saadiq – drugi dzień zamyka znany ze znanej żony, Seal. W Przekroju Jarek Szubrycht z przekory do pokojowej nazwy imprezy, doszukuje się między panami korespondencyjnego pojedynku, a w Machinie Andrzej Cała przypomina liczne produkcyjne sukcesy Saadiqa, bo też jego ostatnia płyta redaktorowi zdaje się nie podeszła. Poszło, o ile pamiętam, o zupełny brak zaskoczeń. Serio? Przywołam więc świetny początek z recenzji „The Way I See It” p4ka:

It’s actually refreshing to hear a record like Raphael Saadiq’s unabashedly retro The Way I See It, which doesn’t try to „update” old soul sounds to a hip-hop world and a white singer. Instead, the former Tony! Toni! Toné! frontman works under the simple belief that those styles created in Philadelphia, Detroit, and Memphis during the 1960s speak as loudly now as they did then. They don’t need to be revived, resurrected, retrofitted, or revitalized. They just need to be played.

OTM!

Tym szlakiem podąża i „Stone’ Rollin”. To imprezowy ciąg dalszy do balladowego początku za jaki można uznać TWISI. Swoją drogą, czy postawiony przed szansą obejrzenia R. Kelly w roli Sama Cooke’a – nawiązuję tutaj do legendarnego już christmas party tego pierwszego sprzed lat dwóch – redaktor Cała odmówiłby tłumacząc się możliwym brakiem zaskoczeń? Podobnych ambicji po Saadiqu nie ma co oczekiwać – kolo po prostu zaśpiewa kilka piosenek, odsyłając słuchaczy do wręcz kanonicznych już płyt sprzed lat. I już? Już, ale wnoszę toast za takie przypominanie chlubnej historii czarnej muzyki.

=====

O pesenciku od Ukochanej wspomniałem nie bez powodu. Otóż koncert Ronsona – poza końcowym fragmentem z udziałem samego Boy’a George’a – to poważny kandydat do nagrody „Kuriozum Roku”. Przede wszystkim, sama postać imprezy – jednodniowy Roxy Festiwal w Stodole.

Ponadto1, spory tłum ludzi raczej starszych niż młodszych, idę o zakład, że w większości na darmowych wejściówkach, reagował na każdy gest artysty z takim entuzjazmem, że miałem nieodparte wrażenie, iż jestem bezceremonialnie wkręcany. Bo na przykład, większa połowa Towarzyskiego Magla, Tomek Kin kicał obok mnie do coveru Radiohead jakby chodziło o koncert samej ekipy Yorke’a.

Ponadto2, ronsonowa zbieranina przypominała zapatrzonych w serial Glee młokosów, a mi przed oczyma stanęły obrazki z urodzinowej imprezy kolegi, na której to grupka dziewczyn do przebojów ABBY odstawiała choreografię z musicalu „Mamma-Mia”. Słabo.

Ponadto3, gdzieś w połowie koncertu Ronson wygonił znajomków ze sceny by rozgrzać publiczność setem djskim – głośnym „This is how I started!” odpalił kanciastą serię kawałków tak oczywistych i z perspektywy 2011 r. tak banalnych, że zacząłem się poważnie zastanawiać czy nie jestem bezwolnym uczestnikiem kokainowego szału artysty. Żenada. Boy George odśpiewujący klasyk sprzed lat, „Do you really want to hurt me?”, wydawał się mówić w obronie wszystkich zgromadzonych. BTW jego aksamitne wejścia w „Somebody to love me” to już z kolei przeglądanie się w lustrze spartolonego życia. Prawdziwie przejmujący moment wieczoru. Jedyny.

Życzę więc sobie by koncert Saadiqa był ciągiem momentów bez leniwych wycieczek po pesenciki dla znajomych. Jakkolwiek będzie, doniosę o tym na blogu. Stay tuned.




Skomentuj

Komentarze: 0

Nie dodano komentarzy.