Biali Masajowie
2010-11-01 20:32:57
Oscar Wilde powiedział kiedyś „Talent pożycza, geniusz kradnie!”. Ira Wolf Tuton, basista i jeden z czterech wokalistów Yeasayer, powiedział z kolei „Po co kraść od jednego [artysty – przyp.ml.], skoro można kraść od dziesięciu naraz? W ten sposób odwracasz uwagę słuchaczy od faktu, że kradniesz”. Cwane, prawda?
Brzmi buńczucznie, pretensjonalnie, ale… i do bólu prawdziwie. Bo przecież powołując się na maksymę inżyniera Mamonia, najbardziej lubimy to, co już znamy. Cała sztuka zaś górnolotnie określana mianem procesu twórczego, sprowadza się do wyprodukowania wytworu (uwaga, beton alert!) świeżego, oryginalnego i intrygującego. I trzeba otwarcie przyznać, że Yeasayer na długogrającym debiucie „All Hour Cymbals” ta trudna (o tempora!) sztuka udała się zaskakująco dobrze.
Efekt? Kolesie, którzy od października zeszłego roku dorobili się dosłownie pięciu zdań w Wikipedii – nie żebym traktował długość wpisu do tejże jako wyznacznik czyjegokolwiek sukcesu – wylądowali w czołówce większości branżowych zestawień podsumowujących miniony rok. Ze szczególnym naciskiem na kategorie „rekomendacje” i „do zobaczenia na żywo”.
Bo też muzykę kwartetu z Brooklynu można śmiało zarekomendować nie tylko fanom kwaśnych wytworów Animal Collective czy hippisującej młodzieży spod znaku Akron/Family, ale i miłośnikom… Discovery Chanel. Ostrzegam, nie będzie to jednak sielska wyprawa na safari. Zamiast podglądać antylopy przy wodopoju lub podczas zalotów, trafimy w sam środek polowania stworzeń większych na mniejsze, weźmiemy udział w masajskich obrządach, a nawet staniemy się świadkiem konfliktu między afrykańskimi plemionami (vide posępny, nieco sabbathowy „Wait For The Wintertime”). A wszystko to dzięki zastosowaniu całego spektrum bębnów, grzechotek i innej maści przeszkadzajek, których nazwy są mi równie obce, jak ląd, z którego pochodzą. Powyższe instrumentarium wzbogacone o mnogość handclapów (choćby w gorącym pustynnym słońcem „Sunrise”) i oszczędne wejścia gitary nadaje muzyce Yeasayer wręcz organicznego charakteru, co w połączeniu z natchnionymi – przywodzącymi na myśl dokonania Grizzly Bear – chóralnymi partiami wokalnymi skutkuje dreszczami prawdziwych emocji. I mniejsza o to, czy uzyskane przez zespół brzmienie to przebłysk nieprzeciętnego zmysłu i talentu (sesja nagraniowa trwała pięć dni – Jack White dostaje pewnie wypieków z zazdrości) czy też efekt żmudnej, bo czteromiesięcznej dłubaniny w utworach. Ważne, że piosenki nie męczą nadpodażą pomysłów, zaskakują grą rytmem, a przede wszystkim niosą pewien przekaz, który nie sprowadza się do sercowych rozterek, ale troski o przyszłość planety (urzekające gitarową codą „Forgiveness” z przejmującym wersem „But my time will be your ruin”) i świadomości skończoności ludzkiej egzystencji (singlowy „2080”).
Bardziej niż muzyka Yeasayer intrygują tylko ich sceniczne występy, do których jak przyznaje Chris Keating (wokalista i multiinstrumentalista) przywiązują sporo uwagi. – Chcemy aby widownia zapamiętała nasz koncert. Mogą nas nienawidzić, naśmiewać się z naszego wyglądu, ale muszą wiedzieć, że wkładamy sporo czasu w opracowywanie scenariusza koncertu, tak aby uczynić go w jak największym stopniu jednocześnie rozrywkowym i emocjonującym – tłumaczy Keating, dodając przewrotnie After all, we make pop songs!
[Przytoczone wypowiedzi pochodzą odpowiednio ze stron houstonist.com i pastemagazine.com]
Tekst pisałem podczas pierwszych zimnych – stąd odważne operowanie ciepłymi skojarzeniami – tygodni 2008 r. na amerykańskiej ziemi. Tekst powstał, ale dotąd nie został wykorzystany – dziwne. /// Notka o zespole na Wiki zapewne już odpowiednia dłuższa. /// Picasa podpowiada mi, że załączone zdjęcie datowane jest na 8. lutego 2008 r., ale o ile niczego nie pochrzaniłem to koncert odbył się 10. lutego. Damn, chyba coś jednak pochrzaniłem. Anyway, zdjęcie pochodzi z koncertu w chicagowskiej Schubas Tavern – obok Yeasayer wystąpili MGMT. Ze względu na ogromne zainteresowanie publiczności zespoły wystąpiły tego wieczoru dwukrotnie. /// Następne spotkanie było znacznie przyjemniejsze – skąpana w słońcu główna scena festiwalu Lollapalooza. Entuzjazm publiczności wyraźnie osłabł – zapewne przez słońce. /// Całkiem niedawno – pierwszy weekend po tegorocznym Offie – ustrzeliłem Yeasayer w Pradze. Był to nieziemsko dobry koncert – kameralny klub, nietypowa scena, klimatyczne oświetlenie i hipnotyzująca setlista o czym zaświadcza wysłannik FURS. Wizyta w Palladium będzie miłą powtórką z rozrywki.
Skomentuj