Nie jesteś zalogowany

Posty z kategorii: "folk / country"


eramusicgarden.pl

2010-11-16 01:12:17

Doglądam muzycznego ogrodu Ery, bo też kierunek w jakim serwis zmierza jest interesujący. Nazwiska - mniej lub bardziej - znane i lubiane odwalają dla naszej przyjemności niewdzięczną dziennikarską robotę.

Maciek Piasecki zgrzytając zębami posłuchał debiutanckiego krążka Warpaint - "The Fool" - wpisując go w rozlewający się po świecie "syndrom pierwszej płyty" (lol!). Piasecki utyskuje Trwalszy ślad w pamięci pozostawia jedynie całkiem niezły numer "Undertow", kojarzący się z mieszanką The xx i "Luki" Suzanne Vegi, kiedy akurat ów jak żaden inny na płycie jest odrabianiem lekcji z Nirvany - bas pomyka szlakiem "Rape Me", a mostek, z tą chwilą zawieszenia (What's the matter? / You hurt yourself?), to niemal cytat. W tym momencie warto przypomnieć o mocarnym tracku z zapoznawczej epki, czyli "Billie Holiday" ze śmiałym nawiązaniem do "My Guy". Piasecki EP "Exquisite Corpse" zna, ale woli "Elephants", które jego zdaniem mogło sugerować, że czeka nas płyta kusząco przesadzona, taneczna i straszna zarazem, podobna do cudownie dzikiej "Saint Dymphna" Gang Gang Dance". No, ja tak o tym nie myślę. "The Fool" to klimatyczny album (mnie mocno kojarzy się z "Total Life Forever" Foals), zapatrzony w (zachodzące nad nurtem chillwave) słońce, więc nieco chłodny (wycofanie wokali) i zarazem smutny - kompozycje się ledwo kleją, co niebezpiecznie widać w videosesji dla P4Ka (te speszony uśmiechy, kiedy kawałki zupełnie się rozjeżdżają). Ale Piasecki wie swoje - a proszę Pana bardzo! - podsumowując album [rzecz] "w sam raz do salonu z katalogu Ikei, jasnego, sterylnego i bez wyrazu". No właśnie nie - jej siła tkwi w niedopracowaniu, niesileniu się na rockerkę, operowaniu brzmieniem, które, owszem!, częściowo tuszuje warsztatowe braki, ale które jest taśmą klejąca wciągającego pejzażu, który podoba się bardziej z każdym kolejnym odsłuchem. Niczym przestronne hale Ikei, coraz nam bliższe z każdą kolejną wizytą i pulpecikiem zapitym gruszkowym ciderem.

Małgorzata Halber z kolei męczy się dla nas na koncertach. O spotkaniu z Yeasayer napisała Super nie było, dodając Przez godzinę z kawałkiem stałam czekając aż coś poczuję. No ale jak było pytam się? Choć wiem dobrze, bo też tam byłem. Red. Halber Czułam się jakbym obserwowała koncert Kula Shaker na zmianę ze Stomp, bo playlista dobrana była według znanej dyskotekowej zasady szybki-wolny. Nawet jeżeli to niepokoją mnie przywołane zespoły. O co cho? Yeasayer mają dwóch wokalistów i dwie temperatury emocjonalne: Anand Wilder, Hindus w piżamie, śpiewa w utworach o charakterze etno-elektroniczno-balladowym (czyli Kula Shaker), natomiast Chris Keating, z neurozą w głosie, jest chyba jedynym elementem ludzkim w tym profesjonalnym dance-indie-psychodelicznym kolektywie. Ale i on wiedział, w którym momencie przekręcić gałkę sekwencera, żeby uzyskać ten pożądany efekt energii. Nawet jeżeli, to gdzie choć kilka słów uwagi dla potężnego (żołnierska sylwetka i fryz) oraz zdolnego (solówki na bezprogowym basie, idealne chórki) basisty? Ale wiadomo, każdemu jego porno. W końcu, podobało się czy nie? Zagrali utwory znane i lubiane. (...) Ale co z tego, skoro zabrakło w tym wszystkim po prostu duszy. Mocne słowa jak na..., ale nieważne. Ja akurat nie odmawiam im duszy, ani zaangażowania. Podczas pierwszego koncertu jaki widziałem Keating pół koncertu grał z mocno krwawiącą ręką, podczas trzeciego zaliczył na wstępie niebezpiecznie wyglądający upadek ze sceny, ale przez dalsze 1h30min dawał z siebie wszystko wijąc się po scenie niepomny bolesnego początku. W Palladium też w miejscu nie stał. Może to miała być muzyka do tańczenia? Nie wiem, ja czułam się jakbym zjadła bułkę z plastiku. Zdrowia życze, bo doświadczenie koncerctu Niny Nastasii również naznaczyły red. Halber żołądkowe problemy - To wszystko było bardzo piękne, ale czułam się pod koniec jak gęś tuczona na foie gras tym "bardzo piękne" i bolał mnie brzuch. To może na koniec przywołam kulinarną sytuację z pracy - kolega zbywa drugiego słowami "Sorry, nie mogę gadać, mam ogień z dupy", na co ten rezolutnie odpowiada "To nie trzeba było jeść ostrego". Pozdrawiam!

EDIT nr 25/11/10.

Puenta red. Halber: Ale tak naprawdę, to generalnie nie bardzo lubię chodzić na koncerty. Często jest za głośno, bolą mnie nogi, koncert się opóźnia. W domu, kiedy puszczam numery z komputera, sama mogę zdecydować, jaka będzie kolejność i ile będzie trwał set. I mam blisko do łóżka na after party. Czyli, nie, dziękuje? Live? Nie, dziękuję.


Biali Masajowie

2010-11-01 20:32:57

Oscar Wilde powiedział kiedyś „Talent pożycza, geniusz kradnie!”. Ira Wolf Tuton, basista i jeden z czterech wokalistów Yeasayer, powiedział z kolei „Po co kraść od jednego [artysty – przyp.ml.], skoro można kraść od dziesięciu naraz? W ten sposób odwracasz uwagę słuchaczy od faktu, że kradniesz”. Cwane, prawda?

Brzmi buńczucznie, pretensjonalnie, ale… i do bólu prawdziwie. Bo przecież powołując się na maksymę inżyniera Mamonia, najbardziej lubimy to, co już znamy. Cała sztuka zaś górnolotnie określana mianem procesu twórczego, sprowadza się do wyprodukowania wytworu (uwaga, beton alert!) świeżego, oryginalnego i intrygującego. I trzeba otwarcie przyznać, że Yeasayer na długogrającym debiucie „All Hour Cymbals” ta trudna (o tempora!) sztuka udała się zaskakująco dobrze.

Efekt? Kolesie, którzy od października zeszłego roku dorobili się dosłownie pięciu zdań w Wikipedii – nie żebym traktował długość wpisu do tejże jako wyznacznik czyjegokolwiek sukcesu – wylądowali w czołówce większości branżowych zestawień podsumowujących miniony rok. Ze szczególnym naciskiem na kategorie „rekomendacje” i „do zobaczenia na żywo”.

Bo też muzykę kwartetu z Brooklynu można śmiało zarekomendować nie tylko fanom kwaśnych wytworów Animal Collective czy hippisującej młodzieży spod znaku Akron/Family, ale i miłośnikom… Discovery Chanel. Ostrzegam, nie będzie to jednak sielska wyprawa na safari. Zamiast podglądać antylopy przy wodopoju lub podczas zalotów, trafimy w sam środek polowania stworzeń większych na mniejsze, weźmiemy udział w masajskich obrządach, a nawet staniemy się świadkiem konfliktu między afrykańskimi plemionami (vide posępny, nieco sabbathowy „Wait For The Wintertime”). A wszystko to dzięki zastosowaniu całego spektrum bębnów, grzechotek i innej maści przeszkadzajek, których nazwy są mi równie obce, jak ląd, z którego pochodzą. Powyższe instrumentarium wzbogacone o mnogość handclapów (choćby w gorącym pustynnym słońcem „Sunrise”) i oszczędne wejścia gitary nadaje muzyce Yeasayer wręcz organicznego charakteru, co w połączeniu z natchnionymi – przywodzącymi na myśl dokonania Grizzly Bear – chóralnymi partiami wokalnymi skutkuje dreszczami prawdziwych emocji. I mniejsza o to, czy uzyskane przez zespół brzmienie to przebłysk nieprzeciętnego zmysłu i talentu (sesja nagraniowa trwała pięć dni – Jack White dostaje pewnie wypieków z zazdrości) czy też efekt żmudnej, bo czteromiesięcznej dłubaniny w utworach. Ważne, że piosenki nie męczą nadpodażą pomysłów, zaskakują grą rytmem, a przede wszystkim niosą pewien przekaz, który nie sprowadza się do sercowych rozterek, ale troski o przyszłość planety (urzekające gitarową codą „Forgiveness” z przejmującym wersem „But my time will be your ruin”) i świadomości skończoności ludzkiej egzystencji (singlowy „2080”).

Bardziej niż muzyka Yeasayer intrygują tylko ich sceniczne występy, do których jak przyznaje Chris Keating (wokalista i multiinstrumentalista) przywiązują sporo uwagi. – Chcemy aby widownia zapamiętała nasz koncert. Mogą nas nienawidzić, naśmiewać się z naszego wyglądu, ale muszą wiedzieć, że wkładamy sporo czasu w opracowywanie scenariusza koncertu, tak aby uczynić go w jak największym stopniu jednocześnie rozrywkowym i emocjonującym – tłumaczy Keating, dodając przewrotnie After all, we make pop songs!

[Przytoczone wypowiedzi pochodzą odpowiednio ze stron houstonist.com i pastemagazine.com]



Tekst pisałem podczas pierwszych zimnych – stąd odważne operowanie ciepłymi skojarzeniami – tygodni 2008 r. na amerykańskiej ziemi. Tekst powstał, ale dotąd nie został wykorzystany – dziwne. /// Notka o zespole na Wiki zapewne już odpowiednia dłuższa. /// Picasa podpowiada mi, że załączone zdjęcie datowane jest na 8. lutego 2008 r., ale o ile niczego nie pochrzaniłem to koncert odbył się 10. lutego. Damn, chyba coś jednak pochrzaniłem. Anyway, zdjęcie pochodzi z koncertu w chicagowskiej Schubas Tavern – obok Yeasayer wystąpili MGMT. Ze względu na ogromne zainteresowanie publiczności zespoły wystąpiły tego wieczoru dwukrotnie. /// Następne spotkanie było znacznie przyjemniejsze – skąpana w słońcu główna scena festiwalu Lollapalooza. Entuzjazm publiczności wyraźnie osłabł – zapewne przez słońce. /// Całkiem niedawno – pierwszy weekend po tegorocznym Offie – ustrzeliłem Yeasayer w Pradze. Był to nieziemsko dobry koncert – kameralny klub, nietypowa scena, klimatyczne oświetlenie i hipnotyzująca setlista o czym zaświadcza wysłannik FURS. Wizyta w Palladium będzie miłą powtórką z rozrywki.


Indigo Tree - Blanik - Konkurs

2010-09-16 12:44:47

Mam do rozdania dwa (2) egzemplarze wciąż świeżutkiego - w mojej opini równie udanego co debiut - drugiego albumu formacji Indigo Tree. Chłopaków nie trzeba nikomu przedstawiać, więc od razu pytanie konkursowe.

Kim jest Anonimowy ogniście udzielający się w komentarzach pod moją recenzją na Screenagers.pl?

Nie interesuje mnie prawda, a raczej absurdalne domysły kim ów jegomość być może, może być.

Odpowiedzi wraz z komentarzem - Jarek Szubrycht, bo zawsze chciałem zobaczyć go w walce - proszę udzielać w komentarzach pod wpisem. Wspólnymi siłami nagrodzimy dwie z nich.

Zabawmy się - wszystko na mój koszt!

IT // IT // IT // IT // IT // IT // IT // IT // IT // IT // IT // IT // IT // IT //

Zanim wyniki - kilka słów ode mnie.

Zdaje sobie dobrze sprawę, że akcja była trochę na granicy dobrego smaku - oto butny recenzent i jego wykręcanie kota ogonem po własnym "błędzie". Może faktycznie tak to wygląda. Tyle że, ja chciałem dobrze. Niczego Indigo Tree nie odmawiam - stąd myślenie życzeniowe - ale też rozumiem oburzenie niektórych. Szczególnie tych, którzy sugerują, że w nie swoje buty wchodzić próbuję. Nawet formułując naiwne życzenia. Ale stało się. Był ubaw. Ale całość traktuje jako - kolejną? - lekcję pokory. Bo też będzie dla mnie okropną przykrością jeżeli z powodu rzeczonej recenzji choćby jedna osoba zrezygnuje z możliwości zmierzenia się z muzyką Indigo Tree na żywo. Anonimowego pozdrawiam, a z całą resztą widzimy się na koncertach!

Płyty wędrują do:
- Highfidelity, za bezowocną, ale głęboką analizę całej sytuacji,
- Marty, za celne To Ty, bo przecież nie masz godnego kompana do dyskusji.
Ze zwycięzcami skontaktuję się mailowo, a płyty "prześlemy pocztą".

Podobały mi się wszystkie odpowiedzi - nawet te zupełnie nieprawdopodne. Rojek? Tymański? Gieraryhir! Dziękuje za udział w zabawie i do następnego!


Tauron Festiwal Nowa Muzyka - jest płyta CD!

2010-08-25 01:00:21

"Na płycie znalazło się szesnaście ekskluzywnych kawałków". Do każdego dokładam wspomnienie/refleksję związaną z festiwalem - pogrubieni artyści wystąpią na tegorocznej edycji.

1. Roots Manuva - Let The Spirit
Jego zeszłoroczny koncert na świeżo po wspominałem niespecjalnie, ale to właśnie jego płyty zagościły w plejerce chwilę po powrocie do domu.

2. Jamie Lidell - Little Bit Of Feel Good
Z cenami na warszawski koncert organizatorzy przesadzili nieziemsko, ale też show jakie odstawia Jamie to zaiste wyprawa w kosmos. Widziałem dwa lata temu w USA i część solowa - improwizowanie muzyki na bazie multiplikowanych wokaliz i klawiszowych sampli - wbiła mnie w ziemię. A raczej wystrzeliła na jej orbitę.

3. Bonobo - The Keeper
Dwa lata temu Bonobo uspokajał publiczność krakowskiej Off Camery po genialnym występie Finka. Robił to na tyle skutecznie, że po pół godzinie opuściłem lokal w obawie, że zasnę na stojąca. Tym razem kolo przyjedzie z zespołem więc obejdzie się - i hope! - bez napojów energetycznych.

4. Flying Lotus (feat. Dolly) - Roberta Flack
Pani poza 'Killing Me Softly' nie kojarzę - pana nieszczęśliwie wciąż ledwo kojarzę. Obiecuję poprawę.

5. Prefuse 73 (feat. Sam Prekop) - Last Night
Mówią, że zagra nie raz, a całe dwa! Szanse, że w ferworze towarzyskiego tango nie przegapię, wyraźnie wzrosły.

6. Tim Exile - Family Galaxy
Dawid Bowie muzyki elektronicznej? Pressure jest.

7. Pantha Du Prince (feat. Panda Bear) - Stick To My Side
Najbardziej wyczekiwany przeze mnie występ. Nie napiszę nic więcej, żeby nie zapeszyć.

8. Hudson Mohawke - Just Decided
Za wikipedią is currently working on producing the debut EP for Manchester band Egyptian Hip Hop. Wyników tej pracy ciekawy nie jestem, ale koncertu owszem, choć pana znam bardziej z prasowych doniesień niż płyt(y).

9. Speech Debelle - Spinnin'
Fragment relacji z zeszłorocznej relacji na Screenagers: "Niespecjalnie ogarniam (hype, zachwyty, pełne gacie recenzentów) zamieszanie wokół tego dziewczu – ani ona ładna, ani wyszczekana, a i płytowy debiut jakoś po mnie spłynął. (..) Znak jakości Ninja Tune traci na wartości".

10. Jaga Jazzist - One Armed Bandit
Brat - starszy - bardzo lubi i zamierzam być przy nim na wszelki wypadek, bo jeszcze gotów jakieś głupstwo w emocjach popełnić.

11. Gonjasufi - Duet
Za Marcelim Szpakiem: "Coś musi być w tym facecie, że pomimo nagrania mało strawnej płyty wciąż cieszy się olbrzymim kultem wyznawców. Wierzę, że na żywo pojawi się w tym jakaś energia i ogień, a nie tylko smętne popierdywanie." Wierzę i ja.

12. Amon Tobin & Kronos Quartet - Bloodstone


13. Andreya Triana - Lost Where i Belong (rmx Flying Lotus)

Baby-face killer? Fink w spódnicy?

14. Lou Rhodes - There For A Taking
Większość muzyki, która mnie inspiruje powstała wiele lat temu, przy użyciu starych analogowych technik. Dla mnie wzorem brzmienia były takie płyty jak “Five Leaves Left” Nicka Drake’a czy “Chelsea Girl” Nico tłumaczy artystyka w materiałach promo, nieświadomie wpisując się w tragiczną spuściznę namecheckowanych muzyków - "One Good Thing" naznaczył ból po śmierci siostry Lou, Janey. Historia smutna, ale muzyka pogodna i gatunkowo najbliżej obecnego na tegorocznej edycji Bibio.

15. King Midas Sound - Waiting For You
"Robal kazał na siebie czekać i niestety spóźnienia nie wynagrodził. Rozgrzewka – przed wejściem emce – była nieco wymuszona i niepotrzebnie poszatkowana, a część zasadnicza – po wejściu emce – dziwnie chaotyczna (nie dogadali się co grać?) i mało wciągająca. Oczekiwałem psychodelicznej przejażdżki rollercoasterem, a załapałem się na muzyczne wyścigi na ćwierć mili, co mimo ogromu wrażeń (w tym sonicznych – poziom głośności przekraczał wszelkie dopuszczalne na tego typu imprezach normy) pozostawiło uczucie niedosytu." Tym razem mam nadzieję wyjść usatysfakcjonowany.

16. Fever Ray - Seven
Pierwsze single z debiutu podobały mi się - płyta mniej, a zeszłoroczny koncert w ogóle, acz mój osąd sytuacji był mocno zaburzony. Pamiętam tylko, że sprzedawca w niedalekiej Biedronce nazywał się Adrian Chryst i bez wątpienia był to jakiś znak od Absolutu. He he he!

PS. Wystąpią też Autechre, Moderat i Nosaj Thing. Koncertów całej trójki w dziwny sposób się boję, ale obiecuje przełamać strach by potem zdać relacje.


Top 5 Records: One Man, One Desire

2010-07-18 22:45:48

Janelle Monáe - The ArchAndroid
♫ Tightrope ft. Big Boi

Przybyła do nas z przyszłości, z 2719 r. Jest skazanym na wygnanie androidem, który wystąpi w roli mesjasza dla dzisiejszych robotów. A może tak naprawdę dla ludzi, którzy są traktowani jak roboty – dzieleni, segregowani, dyskryminowani? pyta Bartek Chaciński we wstępie artykułu "Kobiety na roboty" (Polityka) słusznie odczytując – trochę w duchu technokratycznego pesymizmu filmu "Gattaca: Szok przyszłości" – przytłaczającą przepychem i mnogością odniesień metaforę główną. Trud rozkminy zadał też sobie Łukasz Błaszczyk (screenagers.pl). Ode mnie drobny dopisek, it's a grower.

LCD Soundsystem - This Is Happening
♫ Pow Pow

Perfume Genius - Learning
♫ Mr. Peterson

Mike Hadreas i jego przejmujące - elegijny klimat utworów - rozliczenie z prywatnymi demonami, ale też pożegnanie - elegijny klimat utworów - z życiem, przed którym uciekł z Nowego Jorku do Seattle. Tłem dla gorzkiego wspominania przeszłości jest oszczędny, klawiszowy aranż, gdzieniegdzie podkoloryzowany nieco orkiestracyjną elektroniką. Wciągająca płyta! Nie tylko dla tęskniących za Sufjanem Stevensem.

Tallest Man on Earth - The wild Hunt
♫ Burden of Tomorrow

Samotny Szwed z gitarą byłby dla mnie parą. Szerzej już było, więc dodam tylko ze smutkiem, że na stałe w plejerce album nie zagościł. Zwalam to na upał i przesyt konwencją. Co nie zmienia faktu, że "The Wild Hunt" posłuchać trzeba.

Uffie - Sex Dreams and Denim Jeans
♫ Ricky

Oh you're a h&m? I'm paul smith, bitch! No, u mnie póki co stosunek marki pierwszej do drugiej wynosi co najmniej 5:1 (już słyszę śmiech Oskara Stelągowskiego). Co do płyty, wstydu nie ma - szału też, acz ze wszystkich zakładniczek auto-tune'a, Uffie jest najbardziej przekonująca. A, przypomniałem sobie, że widziałem dziewczu na koncercie w 2008 r. Pamiętam jedynie złote jak u Kylie majty. Przy podsumowaniu rocznym pamiętać o Uffie raczej nie będę.


Shabop Shalom

2010-06-13 18:38:36

Devendra Obi (od mistrza Jedi!) Banhart przy okazji mini-trasy po Izraelu dla Jerusalem Post:
- I respect the hippie movement and its ideals, but do I identify with it or have I ever identified with it whatsoever? As contrary to the caricature of me that I’ve helped paint and that’s been painted to me, nope!
- the "new weird America" genre is an already obsolete nomenclature.

Ciekawe (nieco gorzkie?) deklaracje z ust człowieka, która niejako zdefiniował nurt "new weird America" (Kasia Wolanin przy okazji Podsumowania dekady na Screenagers.pl o roli składanki „The Golden Apples Of The Sun”) i w którym dopatrywano się naczelnego freaka, duchowego przywódcy zyskującego poklask zastępu artystów.

PS. Bardzo podoba mi się 'nienachalność' podkreślenia związku Devendry z kulturą żydowską. Good journalism.


Obejrzawszy [2]

2010-06-08 16:49:52

Krótki dokument "A Skin Too Few: The Days of Nick Drake" z 2000 r. w całości dostępny on-line. Wyważona, momentami powściągliwa - występują rodzina i bliscy współpracownicy - opowieść o artyście niedopasowanym (niepowodzenie pierwszej i jedynej trasy koncertowej), nieumiejącym narzucić się publiczności (matka: "He rejected the world"), ale pragnącego kontaktu z drugim człowiekiem (strach przed wizytą u psychiatry, która w oczach Nicka była oznaką słabości, piętnem porażki). Sporo muzyki (ale mało o samej muzyce!) i długich, poetyckich w zamyśle ujęć, a przede wszystkim przejmujące świadectwo rodziny, której niezwykłą tragedią było przyglądanie się usychaniu Nicka-człowieka (ojciec: "He didn't want a safety net - college degree to fall back on") i Nicka-artysty (siostra: "As he saw more, he became more silent", "He felt he had no more songs to give").


Zabierz mnie do morza

2010-06-07 23:48:34

Na oficjalnym profilu w serwisie facebook.com przekornie napisał "fajnie grać a nie mieć majspejsa". Z innych sieciowych platform do promocji swojej muzyki nie korzysta. Ośmioutworowym 'Demo' dysponują chyba tylko znajomi muzyka.

Jego muzykę - "wyrażającą tęsknotę za żarem mórz i wiecznym latem, opiewającą przemijanie, efekty świetlne, wędrówkę głodnych dusz oraz wpływ kosmosu na przyziemną materię codzienności" - możecie usłyszeć na dwa sposoby:
1) pobierając "Strzały Znikąd" Piotra Miki, w których ten podsumowuje poprzedni rok (miejsce 5.)
i/lub
2) wybierając się na koncert - najbliższa okazja już dziś, 8go czerwca!

Adam Repucha, singer/songwriter - "śpiewa po polsku, lecz na gitarze gra po amerykańsku" - uświetni swoim koncertem - "skromne pieśni, oparte na harmoniach głosu i samotnej gitary akustycznej" - otwarcie wystawy i premierę (kolejnych numerów) magazynu FUKT. Część muzyczna rozpocznie się o g. 20, a przed Adamem wystąpi Nick Yualman.


The Tallest Man on Earth - The Wild Hunt

2010-05-30 21:21:45

Dwa lata temu jeszcze mi się chciało – i niech dobre chęci i zapał (pierwszy rok pisania dla Screenagers.pl) tłumaczą moją płomienną przesadę (doszukiwanie się „Bożej iskry” czy bezpośredniego powinowactwa z Dylanem) i  próby przypisania mikroskopijnego Szweda kryjącego się za tym bombastycznym szyldem do peletonu postrzelonych neo-folkowców. Zmarnowany czas? I tak – I mean, Teagan Presley reviews pornos whilst masturbating – i nie. Był to w końcu okres intensywnego obcowania z albumem co najmniej dobrym, którego naczelną (acz podkreślaną przeze mnie nieco mimochodem) wartością był klimat intymnego tête-à-tête z artystą obdarzonym niezwykłą mocą – wciągania słuchacza w sugestywnie kreowany świat fantastycznych, nieco ogniskowych (bo „chłopak z gitarą…”) opowiastek, a momentami naprawdę intrygujących przypowieści (moje ulubione „Pistol Dreams” i „The Gardner”, pokręcone „This Wind”, skorodowane „The Blizzard’s Never Seen the Desert Sand”).

Ale tak jak przy ocenie „Shallow Grave” łatwo – mi, ale czy tylko mi? – było zawierzyć emocjom, tak trudno mi z „The Wild Hunt” zbudować równie mocną więź. Może to kwestia zmęczenia – ci, którzy powiedzą wypalenia nie będą się wcale mylić; może przykra konsekwencja nieumiarkowania w słuchaniu (plan powrotu do zdrowia ściągnąłem od Toma Ewinga); a może wina samej muzyki, która częściej niż emocje budzi zwykły – techniczny, rzemieślniczy – podziw?

Może – i nie jest to wcale ostatnia, wyczerpująca wachlarz tychże, możliwość – naczytałem się pierdół i ponownie popadam w grzech przesady wyskakując z bufonadą pytań: czy kolo nie zgrywał się choć trochę przyjmując na debiucie pozę magicznego niczym tolkienowski Tom Bombadil olbrzyma? czy nie ta właśnie kompleksowa, bo obejmująca również komunikaty kierowane do fanów poprzez konto na Myspace, stylizacja była bezpardonową, choć intrygującą pułapką? Nie jesteśmy – przykra większość – obdarzeni technicznym aparatem pojęciowym niezbędnym do muzycznej analizy, desperacko więc potrzebujemy gruntu – kontekst, koncept – na którym możemy zbudować pomost między nami a artystą i jego dziełem. Jeżeli muzyka „wymyka” się naszej percepcji – a z różnych powodów zależy nam na „połączeniu” – możemy próbować zagęścić niewyraźny grunt. O ironio, w przypadku „The Wild Hunt” nie ma to żadnego sensu – wszystkie atuty albumu zostały wyłożone przed słuchaczem (1), album jest po prostu zbiorem utworów (2), a gatunkowy mianownik muzyki została świadomie zatarty (3).

(1) Przyjemnie klasyczny – biorąc pod uwagę skromne instrumentarium – songwriting, będący imponującym przeglądem poszerzonego nieco (pianino w zamykającym album „Kids on the Run”) warsztatu muzyka. Matsson potrafi przy pomocy wysłużonego akustyka oddać każdy rodzaj emocji – młodzieńcza buta w singlowym „Kings of Spain” (dodatkowe punkty za puszczanie oka w kierunku Dylana), krzepiące pociesznie w „Troubles Will Be Gone”, kwestionujące trzeźwość osądu „You’re Going Back” (czy ja słyszę Wham! w tym skocznym riffie?)! No i ten wokal – nie-biorący-jeńców, przejmujący, naznaczoną rdzawą chrypką.

(2) Brak – jak to miało miejsce w przypadku debiutu – spajającego całość motywu (postać magicznego olbrzyma), podmiot liryczny to częściej zabawiający (2a) nas, mrocznie ezopowy bard.
(2a) Przy okazji niedawnego, niezwykłego – niespodziewany awans do top5 około-folkowych koncertów – występu Sama Amidona w stołecznym Powiększeniu zreflektowałem się jak bardzo rozrywkowy charakter miał folk „u zarania dziejów”. Protest-songi owszem – formuła nie mogła być lepsza, wszak chodziło o przekaz, ale to też była raptem adaptacja rozpolitykowanego pokolenia – ale przede wszystkim spontaniczna zabawa muzyką, chwila wytchnienia dla styranych – bardziej wtedy niż teraz – życiem słuchaczy. Fantazyjna pożywka dla znudzonych pracą fizyczną umysłów – zwróćcie uwagę jak bardzo plotkarskie w kwestii doboru bohaterów i zdarzeń są wskrzeszane przez Amidona utwory.

(3) I don’t consider myself a folk singer zarzeka się artysta w wywiadzie dla drownedinsound.com podkreślając historyczny (3a) koniec – niczym u  Fukuyamy z tym jego końcem historii – gatunkowych szufladek, do których próbuje się przypisać jego twórczość.
(3a) W podobny sposób boksowałem się z tematem przy okazji recenzji „All Is Well” Sama Amidona. Przypadek?

Cały czas próbuję nie powiedzieć JAKA to płyta, ale jednego jestem pewien – równie dobra jak poprzednia opatrzona szyldem The Tallest Man on Earth. Inna – już się zamykam! – odważniejsza, którą należy odczytywać nie tyle jako próbę wypracowania własnego, wolnego od krzywdzących „sentymentów za” (w tym za klimatem debiutu) stylu, ale jako tego procesu przypieczętowanie. Matsson jest artystką w pełni charakterystycznym – nie sposób pomylić go z innym brodatym bardem. Potraktujcie więc moje czepialstwo raczej jako próbę uczłowieczenia artysty, który wciąż wydaje mi się zaginionym w czasie odszczepieńcem niż człowiekiem z krwi i kości.


William Zantzinger

2010-05-21 14:46:44

Who was William Zantzinger and what is known about his victim? Howard Sounes, author of the celebrated "Down the Highway: The Life of Bob Dylan" introduces us to witnesses to the crime; we hear dialogue from the trial; and gain a fuller appreciation of killer and victim from their surviving friends. Sounes even locates Zantzinger's cane, an astonishing find which the presenter likens to handling John Dillinger's pistol. We also hear Zantzinger's voice, cursing Dylan unrepentantly, in what is believed to be his only recorded interview before his recent death.

dylan.jpg

"The Lonesome Death of Hattie Carroll"
by Howard Sounes.

Listen on BBC Radio 4

[I jak tu nie kochać BBC?]


Sam Amidon w Polsce!

2010-05-17 15:12:20

To, że dawniej grało się inaczej niż teraz, nie jest chyba dla nikogo zaskoczeniem. Inna była *gramatyka* folku, pewnie bardziej szorstka, mniej wyszukana. Dziś nie gra tak już nikt, a folkowe standardy wyznaczają rozbudowane aranżacyjnie kompozycje Sufjana Stevensa, o czym najdobitniej świadczy liczna (tak pi razy drzwi) rzesza jego naśladowców. Jasne, przesadzam, wciąż znajdą się etosowcy, ortodoksi uparcie trzymający się dawnej stylistyki, ale tu się rozchodzi o semantykę, fakt, że posługują się współczesnym aparatem pojęciowym, a ich przekaz jest remiksem oryginalnego, adaptacją pewnej pierwotnej formy, która z różnych powodów nie znalazłaby uznania dzisiejszych fanów. Jednocześnie współczesny folk miałby spore szanse wzbudzić u dawnych fanów wściekłość niczym mityczne przejście Dylana z akustyka na gitarę elektryczną. A zresztą, ilu z Was jest w stanie w całości przełknąć „Antologię Amerykańskiego Folku”, hmm? Pojawia się konieczność transfuzji tradycji do współczesności. Szczęśliwie jest wielu zdolnych, którym ta sztuka udaje się (tu wpisz ulubionego folkowca). Kolejnym jest bez wątpienia Sam Amidon.

[Recenzja "All Is Well" na Screenagers.pl]

17.05.2010 - Warszawa, Powiększenie
18.05.2010 - Poznań, Kisielice
19.05.2010 - Kraków, Re

sam amidon.jpg

Jestem tam!


The Wave Pictures

2010-05-04 17:47:00

Pisałem (entuzjastycznie) o nich w 2008 r.: "grają, bo lubią, dla frajdy waszej i naszej, bo dzięki muzyce, którą tworzą, która przynosi wielu sporo radości, mogli zamienić małomiasteczkową nudę na wielkomiejską dżunglę Londynu (przykra konieczność) i zawitać tam, gdzie dotąd wybierali się wyłącznie za sprawą telewizji, internetu, w marzeniach".

Pół roku później (z przykrością) odnotowałem twórczy zastój: "trudno mi zrozumieć brak chęci postawienia choć jednego kroku do przodu - a tak mamy dodatkowy zestaw nic nie wnoszących do wizerunku i sposobu postrzegania grupu piosene", konkludując smutno, że chyba "już z nich nic specjalnego nie wyrośnie".

Myliłem się? Niespecjalnie. Na pewno jednak niepotrzebnie zżymałem się na "wierność" macierzystej stylistyce.

O zespole i obu albumach przypomniał dzisiaj serwis Pitchfork.com w ciepłej recenzji Amy Granzin (to jedna z moich ulubionych wirterek). W (krzywdzącym) skrócie: 1) "Instant Coffee Baby" - keenly observed domestic tableaus, uniquely English perspectives on hubris and buffoonery, and ample insta-quotes, 2) "If You Leave It Alone" isn't as fun or immediate (as Instant Coffee Baby - przyp. ml).

Cieszy mnie ów fakt - to powiew wiatru w zmęczone żagle zespołu - oraz spójność moich i Amy wniosków.


« wróć czytaj dalej »